zapis
237

W ramionach Ojca odnajdujemy życie

ks. Artur SzymczykNależy mi się…

Dzisiejsze Słowo mówi nam o tym, że faryzeusze nie byli zadowoleni z tego, że Chrystus przyjmuje grzeszników. Mówili o Nim: Ten przyjmuje grzeszników i jada z nimi. Chrystus sam wykazywał inicjatywę, żeby wychodzić naprzeciw człowieka cierpiącego, zwłaszcza w głębokości swojego serca, tego, który się zagubił – aby go odnaleźć.
Dlatego dzisiejsza Ewangelia mówi nam o odnalezieniu, o tajemnicy spotkania, które nie ma nic z inicjatywy człowieka, ale wypływa z inicjatywy Boga. Podobnie u ojca, który został odrzucony przez swojego syna, pragnienie spotkania było silniejsze, aniżeli w sercu syna, który odszedł, mówiąc: „Należy mi się, mam do tego prawo”. W wołaniu syna, który zażądał od ojca połowy majątku, było coś znacznie okrutniejszego, niż przejęcie dziedzictwa, bowiem to, co mu się pozornie należało, rozdziela się na mocy testamentu. W tym wołaniu syna, który zażądał części majtku, było więc pragnienie śmierci ojca: „Ty już jesteś niewydolny, niewydatny, nic nie potrafisz wnieść w moje życie, dlatego należy mi się ta część, którą i tak odziedziczę po twojej śmierci. Należy mi się to”. Ja, moje – najczęściej używane zaimki osobowe, które towarzyszą także naszemu życiu, a dziś są głoszone w odniesieniu do Boga – ja i moje, mnie się należy, ja tego pragnę, ja tego chcę. Wołanie ojca i jego miłość tak naprawdę nie mają żadnego znaczenia. Ustawia się ojca poza marginesem życia, jakby był kimś krępującym, kimś, kto w jakiś sposób przeszkadza w robieniu kariery czy przyjęciu prawdziwego szczęścia. Odłączenie ojca, odłączenie Boga, pozostawienie żywej relacji z innymi stają się dla współczesnego człowieka często pomysłem na życie, które ma go wyzwolić z pęt ograniczeń, by osiągnąć domniemane szczęście i radość. Życie jednak uczy nas i pokazuje coś zupełnie innego.
Co wystarczy, by być szczęśliwym?
Ojciec nie może pogodzić się z odejściem syna, nie może tego zaakceptować, bo kieruje nim miłość, a nie egocentryzm. Kieruje nim tęsknota, świadomość tego, że syn nosi w sobie wielki fragment jego samego. Dlatego kiedy ów syn wraca do domu, kieruje do swoich sług polecenie: Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył (Łk 15,23-24). Dlaczego ten syn był umarły? Przecież się świetnie bawił. Jego życie przez pewien czas upływało w wielkiej radości, miał pieniądze, a dzięki nim jakąś pozycję społeczną. Świat powie, że to pełnia życia – robił, co chciał, miał wolność nad miarę. Przecież mógł wydawać pieniądze tak, jak sobie życzył, organizować przyjęcia, zapraszać gości, jakich chciał, mógł mieć każdą kobietę za pieniądze, które posiadał. Czy ta tendencja nie jest dzisiaj wszechobecna w myśleniu tego świata – bo o tej logice teraz mówimy? Z Ewangelią generalnie nie ma ona nic wspólnego: On nie umarł, on żył pełnią życia, bez żadnych ograniczeń. Można by powiedzieć, że osiągał wszystko, co chciał, to, co nam się często lansuje jako mądrość życia: mieć co się chce, czego się pragnie. Popatrzmy na świat reklam, gdzie prezentuje się model kogoś, kto jest szczęśliwy, kto jest naprawdę wolny, bo używa określonej pasty, kremu, kleju do sztucznej szczęki i to wystarczy, by być spełnionym, kto ma kredyt, jaki chce, pracę, o jakiej marzył, samochód, którego dodatkowym gadżetem jest kobieta leżąca na masce. Jest szczęśliwy ten, który ma mieszkanie, który może dostać większą emeryturę, bo przepisał na prywatną firmę swoje mieszkanie, bo już nikt nie pamięta, żeby zaopiekować się nim na starość – ani dzieci, które uczył miłości, ani firma ubezpieczeniowa, która rozliczyła jego życie na najbliższe dziesięć lat i postanowiła mu dołożyć do renty, żeby jakoś dobrnął do końca. To jest życie, które nam lansuje świat, które pokazują media. Czasami zdarza mi się patrzeć na dzisiaj prezentowane programy rozrywkowe. Ostatnio był taki program muzyczny, w którym uczestnicy śpiewali piosenki. Pojawił się tam ktoś, kto nazwał się transwestytą, uraczył słuchaczy pięknym głosem, nietypowym strojem i… przeszedł do następnej rundy, bo był wyjątkowy. Jeśli dzisiaj za rzecz wyjątkową i normalną przyjmuje się transwestytyzm, to w jakich czasach przychodzi nam żyć? Jeśli to, że ktoś zachowuje się obscenicznie, dziwacznie, w sposób już nie antychrześcijański, tylko antykulturalny, jest modelem na życie, któremu klaszcze tłum, to znaczy, że ten świat zwariował. Bo to nazywa życiem.
W ramionach Ojca odnajdujemy życie
Ojciec ma jednak świadomość, że ten syn, który odszedł, który pozornie doświadczył wszystkiego, co można na świecie, był umarły. Nie żył. Oczywiście, ruszał się, chodził, mówił, ale nie żył, nie było w nim życia. Jego serce tak naprawdę duchowo umarło. Nic nie mogło dać mu autentycznej radości, bowiem ta iluzoryczna perspektywa szczęścia, którą mu przedstawiono i w którą uwierzył, nagle się skończyła. I w naszym życiu, gdybyśmy poszli taką wyimaginowaną ścieżką, też by się skończyła. Ewangelicznemu synowi udało się żyć poza moralnymi granicami może nawet i długo, ale nie osiągnął tego, czego tak naprawdę pragnął. W którym momencie to osiągnął? W momencie ponownego spotkania z ojcem. Kiedy spotkał ojca, wychodzącego na ganek swojego domu – a podejrzewam, że wychodził on znacznie dalej, rozglądając się nieustannie za swoim synem, to była jego normalna czynność, jak mycie rąk, jedzenie posiłków i odmawianie modlitwy – wychodzenie przed dom, by patrzeć, czy syn wraca. Dopiero kiedy syn rzucił się w jego ramiona i doświadczył ciepłego dotyku i pocałunku, wtedy zrozumiał, co to jest życie. Posmakował, czym jest śmierć i mógł na nowo posmakować, czym jest życie.
I tylko w ramionach Ojca doświadczymy życia. Poza tymi ramionami nie ma dla nas życia, nie ma dla nas żadnej perspektywy. To, co umarłe, właśnie w tych ramionach staje się żywe. To, co w nas staje się śmiercionośnym jadem, w tych ramionach pozwala te toksyny zabić. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go (Łk 15, 20). Możemy mówić o wzruszeniu Boga – nie tylko naszym wzruszeniu – który widzi nas, gdy nieustannie wracamy do Jego ramion. Wybiega nam naprzeciw, rzuca się na szyję. Powinno to wyglądać zupełnie inaczej: to syn powinien wybiec, rzucić się na szyję i ucałować go. Tutaj to ojciec wychodzi jako pierwszy z tą inicjatywą i przytula swoje dziecko. To, czego doświadczamy w modlitwie, w Eucharystii, w naszym wewnętrznym nawróceniu – to rzucanie się w ramiona Ojca. Ojciec ryzykuje, bo nie wie, z jakimi intencjami syn przychodzi. Może po resztę? Może chce więcej? Nie wiemy. Chociaż jest ryzyko, ale wybiega naprzeciw niego. Pozostawia – tak samo Bóg ciebie i mnie – w całkowitej wolności. To jest ryzyko Boga. Bóg siebie samego skazuje na możliwość porażki. Zobaczcie, że Chrystus skazał siebie na możliwość porażki. Był tego świadomy – nie szedł na Krzyż z myślą: „Teraz zbawię, zostanę ukrzyżowany i będzie lepiej. Jakoś to trzeba przetrzymać, ale potem już będzie lepiej”. Wie, że nie jest lepiej. Miał świadomość konsekwencji Swojego umierania, Swojego zbawczego dzieła. Wiedział, że człowiek mimo tego, że zostanie zbawiony i odkupiony na drzewie Krzyża, jednak cały czas będzie mógł Go odrzucić. Miłość Chrystusa i Jego Męka może być przez ciebie i przez mnie odrzucona w każdym momencie. I ludzie to robią z pasją. Odrzucają mękę Chrystusa. To musi być szalona miłość. Nawet kiedy mama ma dziecko, nie wkalkulowuje sobie tego, że ono może kiedyś ją odrzucić. Nie bierze tego pod uwagę. Nigdy bym nie wchodził w żadne relacje przyjaźni, miłości, gdybym zakładał, że to i tak się źle skończy. A Chrystus ma świadomość, że wielu dokona odrzucenia, pogardy i śmierć Jego również zostanie wzgardzona przez człowieka, który zabija w sobie tęsknotę za Bogiem, aby w konsekwencji zabić swoją głębię, umrzeć duchowo.
Czy rzeczywiście jesteśmy blisko Ojca?
Dziś jesteśmy na dniu skupienia – można było zupełnie inaczej spędzać ten czas – trwamy na wspólnej modlitwie, otwieramy się na Słowo Boże, jesteśmy wierni Panu. Chcemy tu być, tak zaplanowaliśmy czas, że jesteśmy tu obecni. Nam grozi niebezpieczeństwo postawy drugiego syna, który kiedy zobaczył, że jego brat wraca, poczuł ogromne rozgoryczenie, bo przecież on był wierny, zawsze był blisko. O co w tym wszystkim chodzi? Nawet nie mówi o tym drugim synu „brat”, ale: „ten twój syn” – „Tak żeś go wychował, to masz. Nie dosyć, że cię pozbawił pieniędzy, to teraz jeszcze, proszę bardzo. Jesteś naiwnym ojcem”. Ta druga postawa nam bardzo mocno zagraża w życiu duchowym. Żebyśmy się przypadkiem nie przyzwyczaili do Pana Boga, że wszystko w naszym życiu już jest ułożone. Żeby przypadkiem nie dotknęła nas zazdrość, że tamci sobie tak fajnie grzeszą i jeszcze całkiem im w życiu dobrze idzie. Zazdrość to jest też doświadczenie, które może nas bardzo mocno poruszyć, będziemy ją czuli: oni żyją jak chcą, robią, co chcą, wchodzą w takie a nie inne związki, podejmują życie seksualne, i są szczęśliwi, uśmiechnięci, a my tutaj, blisko Pana Boga i mamy wciąż pod górę. A miało być tak pięknie. Żeby nas nie dotknęła zazdrość, bo ona może uczynić nasze serce zamkniętym i kamiennym, a nawet cynicznym. Wbrew pozorom, będziemy się modlić, żyć rytualnie, nawet podejmować więcej praktyk duchowych, żeby zadowolić Ojca, by doszedł do wniosku, że jego dziecko rozwinęło się duchowo, już teraz doszło do dziewiątego stopnia pokory św. Benedykta, jeszcze mu trzy zostały i zaraz będzie świętym… Czuwajmy, aby nasze serce nie stało się cyniczne i żeby nie okazało się w pewnym momencie – tu trzeba patrzeć w głębię naszego serca – że pozostaje się z dala od Ojca, pozornie będąc blisko Niego. Bo drugi brat mieszkał cały czas w domu, ale pozostawał z dala od ojca, nie rozumiał, że może dotknąć darów, które zostały złożone w jego ręce. On się czuł gościem, nie synem. Dlatego prośmy Pana, żebyśmy w naszych sercach mieli ciągle obraz Boga jako Ojca, który traktuje nas jako Swoje dzieci, a nie gości w Swoich domach. Wtedy zostaniemy w głębokiej jedności z Nim i tak jak On będziemy umieli patrzeć na naszych braci, ale także na samych siebie.
Homilia wygłoszona 26 marca 2011 r. w Przysieku, zamieszczona w „Posłaniu” 5/2011.