ona
3,2 tys.

Myślałem, że zwariowałem – WSTRZĄSAJĄCE wyznanie polskiego żołnierza

Myślałem, że zwariowałem – WSTRZĄSAJĄCE wyznanie polskiego żołnierza

Żołnierze po powrocie z misji zagranicznych są wystawieni na ciężką próbę. W wyniku stresu, jakiemu podlegają na wojnie, w mózgu powstają poważne zmiany. Edward Zalewski, członek zarządu Stowarzyszenia Rannych i Poszkodowanych Poza Granicami Kraju, na przełomie 2004 i 2005 roku służył w Iraku. Po powrocie do Polski zdiagnozowano u niego zespół stresu bojowego, który objawiał się omamami, bezsennością, problemami z alkoholem i myślami samobójczymi.

Maryla Pałasz: Zawsze pan chciał służyć w wojsku?

Edward Zalewski: – Nie. Służba wojskowa pojawiła się dość późno w moim życiu. W 1991 roku po pół roku służby w wojsku zdałem egzamin do szkoły chorążych do Legnicy. Przez 3 lata uczyłem się, co oznacza być żołnierzem zawodowym.

Co się panu najbardziej w tym podobało?

– Pamiętam odczucia z czasów kiedy byłem kadetem. Być może zabrzmi to dziwnie, ale podobała mi się wspólnota, bycie trybikiem wielkiego organizmu. Lubiłem mieć świadomość, że jestem jego częścią.

Wyjeżdżając na misję przestaje się być jedynie trybikiem. Nagle staje się kimś, kto może uratować życie innych. Jak to się stało, że zdecydował się pan wyjechać na misję?

– Motywacja była dość prozaiczna. Wtedy moja jednostka przechodziła reorganizację. Zapewniano nas, że dla tych, którzy przejdą takie wyjazdy na pewno znajdzie się dla ich miejsce w armii. Poza tym traktowałem to jako ważny punkt w wojskowej karierze, który otworzy wiele możliwości. Ale na tym nie koniec. Ważną kwestią było także wynagrodzenie, ponieważ żołnierzowi zawodowemu nie wolno zarabiać pieniędzy poza wojskiem. Jednak nie były to aż tak duże kwoty, dla których warto było ryzykować życie. Wtedy na czysto przywiozłem 20 tys. Byłem na misji na przełomie 2004-2005 roku.

Z chęcią pan tam wyjechał?

– Tak. Skoro wyraziłem zgodę na wyjazd… Ale nie zakładałem tego, że jadę tam na wojnę, walczyć. Jechałem tam jako operator cyfrowego węzła łączności. Tak miałem w etacie, na który zostałem zwerbowany. Pojechałem jako operator RWŁC (Ruchomy Węzeł Łączności Cyfrowej) przy sztabie dywizji. Taką funkcję miałem pełnić. Na miejscu okazało się inaczej.

Z czego wynikała ta zmiana?

– Mówimy o samych początkach. Wojsko uczyło się bycia na misji. Myślę, że został źle określony etat jednostki do wyjazdu. Wyszło, że brakuje kompanii zmechanizowanej, więc na miejscu już, z kompanii łączności i radioliniowej został skomponowany 3. pododdział – kompania zmechanizowana, którą tak naprawdę nigdy nie byliśmy. Niby się ma pojęcie o tym wszystkim, ale nie do tego byłem szkolony. Nie był to nasz chleb powszedni.

Myślał pan o tym, że ten wyjazd może w tragiczny sposób odbić się na pana zdrowiu?

– Nie. Nie byliśmy do tego przygotowani. Uczyli nas podstawowych zwrotów w miejscowym języku, uczono nas o kulturze tego kraju. Nikt nie przygotowywał nas do tego, że spotkamy się ze śmiercią, że sami możemy zginąć oraz, że spotkamy się ze zdarzeniami traumatycznymi, które odcisną się na naszej psychice. Nie uczono w jaki sposób to odreagować. Temat był nieruszany. Myślę, że nikt o tym wcześniej nie pomyślał.

Jeśli jedzie się na wojnę, pierwszą rzeczą, o której się myśli jest śmierć…

– Wykonywałem zawód, w który ryzyko jest wpisane. Zakładałem, że tak się może wydarzyć. Przykład: wsiadając do samochodu nie zakładam, że zginę w wypadku. Byłem przekonany, że mnie to nie spotka. Z reszta, jako starszy operator przy sztabie dywizji myślałem, że jestem bezpieczny. Na miejscu okazało się inaczej.

Żołnierz przydzielony do czynnej walki jest przygotowywany do tego, w jaki sposób radzić sobie w sytuacjach ekstremalnie stresujących?

– Teraz zmieniło się bardzo dużo. Kiedyś było inaczej. Myślę, że żołnierze z oddziałów zmechanizowanych również nie byli do tego przygotowywani, nie znam takiego przypadku. Irak i Afganistan wymusiły zmianę programu szkoleniowego. Na miejsce jechaliśmy bez dobrego sprzętu, bez dobrego wyposażenia. Jechałem na 3. zmianę, ale większość ekwipunku kupowaliśmy sobie sami. Dlaczego? Ponieważ nie było ich w tabeli należności. Wojsko wydawało nam rzeczy, które były zbędne. Poza tym do czasu Iraku mieliśmy tylko doświadczenia z misji pokojowych ONZ. Zupełnie inny charakter działań.

Długo pan tam był?

– Ponad 6 miesięcy.

Czy pamięta pan pierwszą falą stresu, którą pan przeżył?

– Oczywiście. Kiedy już minęła ta fala euforii pierwszych powitań, zacząłem się łapać na tym, że widzę ludzi, których nie ma. To brzmi dziwnie. Wiem. Wróciłem do kraju, ale moja głowa została tam na miejscu. W autobusie, w tłumie, który mijałem, widziałem kolegów z misji. Przez silne emocje tam na miejscu, rodzą się bardzo silne więzi między ludźmi. Zdawałem sobie sprawę, że ich nie może być u mnie w mieście, że te obrazy nie są prawdziwe. Oczywiście, na początku zacząłem sobie to tłumaczyć, że może to był ktoś podobny… Raz wydawało mi się, że w samochodzie, który mnie mijał, był mój przyjaciel. Zatrzymałem ten samochód, a w środku była kobieta. To był sygnał, że coś jest nie tak. Zacząłem się tego bać. Myślałem, że zwariowałem. Nie wiedziałem co z tym zrobić. Pamiętam też sytuację, gdy zgubiłem się na dworcu. Z hali dworca nie mogłem znaleźć wyjścia. Próbując się wydostać, trafiałem do sklepów. Wpadłem w straszną panikę. Żołnierzowi jest bardzo trudno przyznać się do tego, że się boi. Kolejnym objawem był brak snu. Bywały czasy, w których potrafiłem nie spać trzy noce. Jak zasypiałem, był to sen bardzo czujny, więc nie odpoczywałem. Człowiek bez snu nie funkcjonuje, wiec zaczęło się sypać wszystko. Denerwowała mnie żona, dzieci, pies. Nie ogarniałem tego, dlaczego tak się dzieje. Byłem leczony na coś, czego nie miałem. Aż w końcu, przez źle dobrane leki, dostałem porażenia czterokończynowego. Na szczęście udało się to odwrócić.

Do kogo zwrócił się pan o pomoc?

– Do swojego bezpośredniego przełożonego. Powiedziałem, że coś się dzieje, czego nie rozumiem. Efekt tego mojego zwierzenia był taki, że zostałem oddelegowany do innej jednostki. Chyba tylko po to, że w razie gdyby mi „odwaliło”, to on za to nie będzie odpowiadał. Nie wiedział, co ze mną zrobić. Czasy na szczęście się zmieniły. Teraz jestem w stanie zrozumieć tego człowieka.

Myśli pan, że jego postawa wynikała z niewiedzy?

– Tak. Myślę, że to wynikało wtedy przede wszystkim z niewiedzy. Jego też nikt na taką sytuację nie przygotował. Dla wielu żołnierzy, jeśli czegoś nie było w instrukcji, to oznaczało, że tego nie było w ogóle. PTSD (ang. posttraumatic stress disorder, czyli zespół stresu pourazowego – przyp. red.) nie było w orzecznictwie wojskowym. On nie istniał. Jak już stanąłem na nogi, szukałem więcej odpowiedzi na temat swojego stanu zdrowia. Dotarłem do relacji ludzi z I wojny światowej, okazało się, że oni mieli dokładnie to co ja, tylko jeszcze wtedy nie miało to swojej nazwy.

W końcu udało się panu znaleźć pomoc

– Trafiłem na artykuł o powstającej komórce do spraw rannych i poszkodowanych przy dowództwie Wojsk Lądowych. Sam znalazłem do nich kontakt i zadzwoniłem. Miałem myśli samobójcze. Myślałem, że już trzeba palnąć sobie w łeb, bo działo się coś, czego nie rozumiałem. Dodzwoniłem się do pani Ewy Głockiej, która jako pierwsza mnie wysłuchała. W końcu ktoś chciał mi pomóc! Przyszło do mnie pismo z poleceniem wyjazdu do Warszawy do kliniki psychiatrii i stresu bojowego. Pojechałem tam wtedy z mieszanym uczuciami, ale też z takim przekonaniem, że może mi pomogą. Bardzo bałem się stygmatyzacji. Gdy cierpiałem na bezsenność, zdecydowałem się coś z tym zrobić. Poszedłem do psychiatry, czego się bardzo wstydziłem. Zdecydowałem się na wizytę u lekarza w sąsiednim mieście. Nie mogłem sobie pozwolić na to, by mnie ktoś ze znajomych tam zobaczył. W związku z leczeniem psychiatrycznym odsunięto mnie od wszelkich zajęć z bronią. Odseparowali się ode mnie wszyscy, jakby był chory na chorobę zakaźną.

Jak pan sobie radził z depresją?

– Już jako dziecko słyszałem powiedzenie „pije jak frontowiec”. Alkohol okazał się najtańszym antydepresantem. Jak ktoś wrócił z tej wojny, nie pił dlatego, że lubił, tylko dlatego że coś go na tej wojnie bardzo dotknęło.

W trakcie misji ten stres był ciągle obecny?

– Nie ma czasu na myślenie. Jest zagrożenie, a człowiek uczy się go ignorować. Jest też rytm, według którego toczy się życie. Nie ma czasu na to, by się nad tym zastanawiać. Bywało, że miałem problemy ze snem w trakcie misji. Wtedy właśnie załatwiało się nielegalnie alkohol, który piło się do poduszki. Sen przychodził szybko. Wtedy nie wiedziałem, że jest to pułapka.

Jak wyglądało pana życie zaraz po powrocie? Na początku była euforia związana z powrotem do normalności?

– Dokładnie tak. Duże emocje. Przez pierwsze miesiące funkcjonowałem normalnie. Potem było źle. W miarę normalnie zacząłem funkcjonować dopiero w 2012 roku. Staram się dziś dużo robić i działać. Moje życie wygląda teraz tak, jak życie świadomego cukrzyka. Znam ograniczenia, wiem co mi wolno, a czego nie. Moje życie zmieniło się na inne, ale niekoniecznie na gorsze. Przez swoje doświadczenia o mały włos nie rozwaliła mi się rodzina. Staram się docierać do chłopaków z podobnymi problemami. Pokazuje im, w jaki sposób można to ogarnąć.

Jakie wydarzenia najbardziej wpłynęły na pan tam na miejscu?

– Nie chcę użyć określenia „śmierć przyjaciela”. My się po prostu znaliśmy. On był sanitariuszem. Nie było miejsca w kabinie sanitarki, więc pojechał „na desancie”, czyli na pace. Musiał jechać na noszach. Pamiętam, że zażartowałem, mówiąc, „że przyzwyczai się do jeżdżenia na leżąco”. Dodałem, że „na leżąco przyjedzie do Polski”. Była godzina 8.00, a o 11.00 trzeba była go pozbierać, bo wyleciał na minie. To był przełom. To był wrzód, który zaczął rosnąć. Tych wypadków śmiertelnych było więcej, ale nie chcę o tym rozmawiać.

Ma pan problemy z powracaniem do przeszłości?

– Nie. Ale nie chcę tego robić w taki sposób, by to zabrzmiało jak chełpienie się. To się może zdarzyć ludziom, którzy walczą i tym, którzy gotują dla nich jeść.

Od wojny człowiek może się uzależnić?

– Tak, zdecydowanie. Tam funkcjonuje się na wielkiej dawce adrenaliny. W pewnym momencie tęskni się za nią. Żołnierz wracając z misji powinien mieć tę adrenalinę w sposób bezpieczny dawkowaną. Przez określony czas, aż organizm się przyzwyczai do jej mniejszej ilości. Przez przypadek trafiłem do aeroklubu. Nauczyłem się latać na szybowcach. Pozwolili mi pracować i czuć wagę wykonywanej pracy. Praca przy sprzęcie, który lata, była niesamowicie ważna. Aeroklub stopniowo zmniejszał mi dawkę adrenaliny, która była mi potrzebna do życia.

Rodzina panu pomogła?

– Tak. Ale to, co przeszedłem, nie pozostało bez wpływu na moją rodzinę, również na wybory najbliższych. Moja córka jest nastawiona na pomaganie innym. Jej zawód był pokłosiem moich problemów. Żonie wielokrotnie opadały ręce. Nie wiem, dlaczego przy mnie wytrwała.

Jak teraz wygląda pana życie?

– Dużo działam społecznie. Ale najistotniejszą rzeczą, która mnie absorbuje, jest to, że w październiku zostanę dziadkiem. Jestem bardzo szczęśliwy.

FAKT.PL