mk2017
2184

Nad wszystko uśmiech… Zbigniew Wodecki nie żyje .

Nad wszystko uśmiech… Zbigniew Wodecki nie żyje.


Zbigniew Wodecki nie żyje. Odszedł artysta lubiany chyba przez wszystkich – nie tylko za muzykę, ale też poczucie humoru, osobowość, dystans do siebie. Pamiętamy go za „Pszczółkę Maję” czy „Chałupy welcome to”, ale był przecież kimś więcej niż tylko piosenkarzem – także cenionym skrzypkiem i kompozytorem, autorem oratorium, współgospodarzem programów telewizyjnych i przede wszystkim wyjątkowo fajnym facetem. Do końca robił to, co kochał. – Nie wyobrażam sobie, bym miał przestać grać i śpiewać – mówił. My też sobie nie wyobrażaliśmy. Do dziś.

Zbigniew Wodecki Foto: Monika Stolarska / Onet

Trudno jest uwierzyć, że nie ma już z nami Zbigniewa Wodeckiego. Przecież zawsze był. Nie tylko wtedy, kiedy śpiewał swoje największe przeboje – „Pszczółkę Maję”, „Chałupy welcome to” czy „Zacznij od Bacha” albo po prostu pięknie grał na skrzypcach i czasem na trąbce. Ale także wtedy, kiedy spotykał się z fanami, występował w programach telewizyjnych, udzielał wywiadów. Sława i długoletnia kariera go nie zmieniły. Popularnych muzyków jest wielu, ale mało tak sympatycznych jak on. Wodecki wzbudzał wyłącznie miłe odczucia.
– Żeby nie bolało, jak już przyjdzie pora. I żeby po koncercie, bo przynajmniej zapłacą, a to rzecz w tym fachu podstawowa – odpowiadał zapytany o to, jak chciałby odejść.
Nie tak dawno, 6 maja, obchodził swoje 67. urodziny.
Jak tu nie mieć dystansu
Zbigniew Wodecki miał do siebie, jak i do swojej kariery i życia w ogóle, ogromny dystans. – Nabiera się go z latami. Człowiek rodzi się, żyje i umiera, normalna sprawa. Jak tu nie mieć dystansu? – zastanawiał się.
– Z tą karierą jest tak, że gdy jednego dnia nikt nas na ulicy nie poznaje, problemu jeszcze nie ma. Ale drugiego, trzeciego? Zaczyna się panika: „O cholera, co jest?”. I dystans się kończy. Najważniejsze, by czuć się potrzebnym, czuć tę adrenalinę. Gość, który ma przed sobą kilka premier, kilka festiwali, może sukcesów, jeszcze sobie pożyje. Gdy mu się to odbierze, na zasadzie „Panu już dziękujemy”, pół dnia i jest po gościu. Zęby i włosy wypadają, pojawiają się łupież i zmarszczki. I do widzenia. Mnie na szczęście ciągle się chce. I mam gdzie.
Trzy dni i go nosi
Zbigniewowi Wodeckiemu rzeczywiście ciągle się chciało – jego kalendarz był do samego końca wypełniony, przede wszystkim koncertami. Był muzykiem tak zabieganym, że prawie nigdy nie jeździł na urlop.
– Bliscy się przyzwyczaili, że jak jestem w domu dłużej niż trzy dni, to mnie nosi – przyznawał. – Nawet w święta zdarza mi się pracować. Na szczęście moje dzieci mają swoje sprawy, niezwiązane z muzyką. Świetnie sobie radzą.
Jako skrzypek grał z najlepszymi orkiestrami, napisał też oratorium „Urbs Amabilis”, ale i tak najbardziej znany był ze śpiewania przebojów „Pszczółka Maja” i „Chałupy welcome to”, które wykonywał na koncertach obok niemal równie popularnych piosenek w rodzaju „Zacznij od Bacha”, „Nauczmy się żyć obok siebie”, „Nad wszystko uśmiech twój”, „Izolda,” „Zbudujmy świat” czy „Oczarowanie”.
Rzecz w tym fachu podstawowa
– Nie będę się przecież na świat obrażał za to, że dla wielu jestem facet od animowanej pszczoły i gołych kobitek na plaży – odpowiadał, zapytany, czy drażni go, jako cenionego skrzypka i kompozytora, że najbardziej rozpoznawalny jest za sprawą „Pszczółki Mai” i przeboju „Chałupy welcome to”. – Parę razy oczywiście taka świadomość mnie tu i ówdzie zakłuła. Bo nie po to przecież już jako kilkuletni berbeć ćwiczyłem na skrzypcach po cztery godziny dziennie oktawy, gamy i inne koncerty, by potem ktoś z publiczności wołał – „Dawaj tę pszczołę!”
Jak jednak podkreślał, to dzięki tym kilku swoim największym przebojom zaistniał w świadomości ludzi, zagrał jeszcze więcej koncertów i wypracował sobie lepsze stawki. – A to, proszę pana, rzecz w tym fachu podstawowa. Mówię to jako człowiek z blisko pięćdziesięcioletnim artystycznym stażem.
– Nie mogę ranić uczuć kogoś, kto przychodzi mnie posłuchać z rodziną, dzieciakami, chcąc im zaprezentować utwór swojego dzieciństwa – dodawał.
Czterdzieści lat minęło…
Na scenie obecny był przez prawie pięć dekad, dużo nagrywał i koncertował, ale nie wydał wielu solowych płyt – poza składankami na jego dyskografię składa się dosłownie kilka albumów: „Zbigniew Wodecki” (1976), „Dusze kobiet” (1987), „Zbigniew Wodecki ’95” (1995), „Obok siebie” (2002), „Platynowa” (2010) i „1976: A Space Odyssey” – projekt nagrany z Mitch & Mitch Orchestra and Choir uzyskał status złotej płyty. W zeszłym roku Wodecki dostał za niego dwa Fryderyki, za popową płytę roku i piosenkę „Rzuć to wszystko, co złe”.
– Dziękuję Wojtkowi Trzcińskiemu, który wymyślił tę płytę czterdzieści lat temu – przypomniał ze sceny, odbierając nagrodę w kategorii popowego albumu roku. – Ze mną jest tak, że po czterdziestu latach popularności zaczynam robić karierę nową płytą, która ma już czterdzieści lat.
Nagród otrzymał oczywiście znacznie więcej – pierwszą znaczącą w 1972 roku za debiut na X Krajowym Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu (piosenka „Znajdziesz mnie znowu”).
Życie pod włos
Był jednym z tych artystów, którzy zawsze nosili długie włosy – jego grzywa była tak charakterystyczna, że nigdy nie pozwolił sobie na jej ścięcie. – Niestety, bez tych włosów wyglądam, jak pół nie powiem czego zza krzaka – żartował, dodając, że włosy w jego życiu zawsze były, są i będą, jak muzyka, nawet jeśli bywa to dosyć męczące.
– Głowę często myć trzeba, wysuszyć potem, a ja raptus jestem, śpieszy mi się i nie zawsze się wyrabiam. Ale to prawda, cały ten fenomen mojej fryzury trochę mnie jednak zadziwia. Przecież ja nawet grzebienia nie noszę. A tymczasem wszyscy pytają, jakby sami włosów na głowie nie mieli.
Szczęście albo i nieszczęście
Zbigniew Wodecki urodził się 6 maja 1950 roku w Krakowie. Wychował się w muzykalnej rodzinie pochodzącej z Łazisk w powiecie wodzisławskim – ojciec był pierwszym trębaczem Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji w Krakowie, mama śpiewała sopranem koloraturowym, a siostra grała na wiolonczeli i była solistką operetki. – No i byłem ja – wspominał.
– Kiedy miałem pięć lat, rodzice związali moje dzieciństwo ze skrzypcami. Miałem to szczęście albo i nieszczęście, że zewsząd otaczały mnie w tej dziedzinie autorytety tak jak np. Juliusz Weber. A wiadomo, że autorytety to mają spore wymagania. Co było robić, grałem, grałem i grałem, zamiast z kolegami kopać piłkę i gonić za koleżankami.
Największy leń na świecie
Grę na skrzypcach opanował w stopniu niemal perfekcyjnym i do samego końca robił z nich użytek na scenie i w studiu, wirtuozem w klasycznym tego słowa znaczeniu jednak nie został. Po latach nie wstydził się mówić, że to dlatego, iż jest… największym leniem na świecie.
– Mnie się całe życie nic nie chciało, ale robić musiałem. Przy skrzypcach każdy egzamin był jak matura, każdy koncert Brahmsa, Karłowicza, Mozarta czy Paganiniego. By w tym fachu zostać i pozostać mistrzem, trzeba poświęcić nie miesiące, nie lata, nie nawet dekadę, a życie! Samemu się mobilizować, pilnować dyscypliny, nie odpuszczać. Kierat. Myślę sobie czasem, co by było, gdybym się jednak wychował w innej rodzinie.
– Przy teleskopie raczej bym siedział i patrzył w ten cały makroświat, obserwował planety i gwiazdy – dodawał po chwili. – To mnie bardzo kręci.
Chałturki z Demarczyk
Jako nastolatek nie był przykładnym uczniem, wyrzucono go nawet z liceum. – Wagarowałem, nie przykładałem się do nauki – tłumaczył. – Powiedziano mi: „Powtarzasz Wodecki rok albo do widzenia”. Rodzice zdecydowali się na „do widzenia”.
Naukę kontynuował w Państwowej Szkole Muzyczną II st. w Krakowie, w klasie skrzypiec Juliusza Webera, którą ukończył z wyróżnieniem. – I świetnie się stało. Poznałem tam między innymi Marka Grechutę, Ewę Demarczyk, wtedy już autorytety. Ruszyłem z miejsca, łapałem fantastyczne chałtury, w jak najlepszym tego słowa znaczeniu.
Upicie całkiem niepejoratywne
Te „chałtury” to między innymi występy w pierwszym składzie grupy Anawa z Markiem Grechutą, a potem w Piwnicy pod Baranami.
– Jako młody chłopak znalazłem się nagle wśród ludzi, którzy mi imponowali, jak Skrzynecki czy Wiesiek Dymny. Słuchałem ich z otwartymi ustami. Wszyscy pili, ale ci goście umieli to robić. Można się było upić nie w pejoratywnym tego słowa znaczeniu.
Kiedy miał siedemnaście lat, jeździł po świecie jako skrzypek, między innymi z Ewą Demarczyk. – Byłem w Brukseli, Kolonii, Paryżu, Madrycie, Tel Avivie, Wiedniu, a nawet w Hawanie. Nigdy nie zapomnę pierwszego pobytu na Zachodzie. Zapachu tamtejszej benzyny, sklepów kapiących złotem i migotających bajecznie kolorowych neonów. O sex-shopach nie wspominając.
Wspinaczka po kombinacji
Mimo wyjazdów na Zachód Wodecki nie chciał wcale tam zostać. – Źle się tam na dłuższą metę czułem, języków nie znałem, tęskniłem. Poza tym ja się chciałem gdzieś popisywać, odnieść spektakularny sukces. Co by mi z niego przyszło na Zachodzie? Miałem swoich i do nich mnie ciągnęło, do Krakowa, do Piwnicy pod Baranami.
Jak tłumaczył, chociaż tak jak prawie wszyscy polscy artyści komuny nie znosił, nie mógł nie docenić faktu, że była ona dla niego i jego przyjaciół w pewnym sensie przydatna. – Przynajmniej mieliśmy komu dowalać – argumentował, przypominając, że cenzorzy działali na całe środowisko artystyczne mobilizująco. – By ich przechytrzyć, musieliśmy wspinać się na wyżyny, kombinować, próbować pewne rzeczy obejść, powiedzieć mniej wprost. Czułem się w tych okolicznościach jak w czepku urodzony. Zawsze zresztą byłem farciarzem. Wszystko mi się udawało, zazwyczaj na zasadzie przypadku.
Pierwszy skrzypek i harówka
Wielu Polaków kojarzy Zbigniewa Wodeckiego przede wszystkim jako piosenkarza. O tym, że zaczął śpiewać zawodowo, zdecydował dość przypadkowy udział w programie telewizyjnej Dwójki „Wieczór bez gwiazdy”. Wcześniej podśpiewywał sobie przy fortepianie, grając standardy Nat King Cole’a.
– Program, oczywiście przypadkiem, zobaczył Andrzej Stankiewicz, szef redakcji I Programu Polskiego Radia. Zadzwonił do mnie i namówił, bym przyjechał do Warszawy i nagrał napisaną przez Piotrka Figla do tekstu Wojtka Manna piosenkę „Znajdziesz mnie znowu”. I tak nagle stałem się piosenkarzem występującym w różnych Opolach, Sopotach, Rostockach, zdobywającym tam nagrody.
Jednocześnie Wodecki dostał etat pierwszego skrzypka Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji w Krakowie, ale w 1976 roku z niego zrezygnował. – Nie mogłem już wyrobić, brakowało mi czasu.
Znowu ta pszczoła
Pod koniec lat 70. Wodecki cieszył się już w Polsce statusem gwiazdy, w czym pomogły mu występy w poznańskim kabarecie „Tey”, jako solisty orkiestry. – Często tak sobie myślę, że dzięki takim ludziom jak Laskowik mniej się krwi później polało. Myśmy się w Polsce nie bili, tylko śmiali.
Ale to dopiero piosenka ze słynnej „Pszczółki Mai”, animowanego serialu produkcji austriacko-japońsko-zachodnioniemieckiej, sprawiła, że nazwisko artysty znało w Polsce każde dziecko. W wersji niemieckiej i słowackiej śpiewał ją Karel Gott, u nas zaproponowano to Zbigniewowi Wodeckiemu, który początkowo… odmówił.
– Uparła się na mnie jedna pani, dzwoniła tygodniami, bym to nagrał. Mówiłem: „Nie da rady, za wysoko”. No ale w końcu ustąpiłem, głównie by udowodnić, że się nie nadaję. Wspiąłem się falsetem na ten dźwięk, którego normalnie bym nie zaśpiewał, a oni mi po nagraniu powiedzieli: „Tak ma być”. Sądziłem, że parę razy dobranocka pójdzie i będzie po sprawie. Tymczasem cały czas to emitowano, także w stanie wojennym i po nim.
Gość z Ameryki
Równie wielką karierę zrobiła w połowie lat 80. „Chałupy welcome to”, piosenka napisana przez Ryszarda Poznakowskiego. Także za sprawą odważnego teledysku z nudystkami.
– Siedziałem w Poznaniu na próbach u Rysia, krótko przed moim wylotem do Ameryki. Rysiu powiedział: „Mam taki numerek, taki pastisz, dla kogoś innego przygotowany, ale ty zaśpiewasz to lepiej”. A ja na to: „Faktycznie, tekst zabawny, melodyjka fajna, lecimy”. Potem jeszcze nagrałem do tego teledysk, z gołymi plażowiczami na blue boxie, i wyleciałem do Stanów. Jakież było moje zdziwienie, gdy po kilku tygodniach wszedłem do polskiego sklepu „Sausage” w Chciago i w jednej z gazet znalazłem listę przebojów z kraju. A tam „Chałupy” na pierwszym miejscu! Jak wróciłem, to już byłem gość.
O naturalnym nienaturyście
„Chałupy” tak bardzo przylgnęły do piosenkarza, że dostał nawet symboliczny klucz do „tytułowej” wsi, na której terenie znajduje się słynna plaża. – Podejrzewano, że jestem naturystą, co nie jest prawdą. Ja się wstydzę nawet koszulkę zdjąć, a co dopiero rozebrać. Ale faktem jest, że te dwa utwory bardzo mi w karierze pomogły. Żałuję tylko, że sam ich nie napisałem, bo tantiemy z ZAiKS-u byłyby lepsze.
Jak podkreślał, utwór, by stał się przebojem, musi być jak najprostszy. – Marek Grechuta określił to: „żeby na drugi dzień dzieci stały pod ścianą, tupały nóżką i śpiewały”. Prosty, łatwy, ale jak ktoś ma wykształcenie muzyczne, to się odrywa od tego i szuka. Niestety tacy najczęściej doceniani są dopiero pośmiertnie. Myślę tu o muzykach jazzowych jak Parker czy tego typu ludzie.
Poprawiny już w trasie
Protestował, kiedy ktoś mu mówił: „Podobno w młodości był pan niemałym kobieciarzem”. – Ja? Proszę mi wierzyć, że to była spora przesada. Jasne, że nie byłem bez grzechu, ale do Casanovy to mi było zdecydowanie daleko.
Swoją żonę Krystynę po raz pierwszy zobaczył w Piwnicy pod Baranami, kiedy grał w zespole Ewy Demarczyk. Był rok 1969. Piękna, 19-letnia wtedy studentka geologii od razu zawróciła mu w głowie. Pobrali się dwa lata później. – Pamiętam, że o 3 rano następnego dnia, gdy koleżeństwo się jeszcze bawiło na weselu, siedziałem już ze skrzypcami, trąbeczką i wzmacniaczem w pociągu do Świnoujścia, gdzie przez miesiąc miałem fuchę w knajpie, w Parkowej – wspominał.
Cisza, spokój i zaufanie
Małżeństwo wychowało troje dzieci: Joannę, Katarzynę i Pawła. Zapytany o receptę na udany związek, artysta żartował, by… jak najmniej się widywać. – W każdym żarcie jest odrobina prawdy – podkreślał jednak. – Wiadomo, że namiętność po latach się wypala i zostaje to, co najważniejsze: przyjaźń i zaufanie.
Razem z żoną chętnie odpoczywał od miejskiego zgiełku w domku letniskowym w Winiarach pod Krakowem, gdzie ładował baterie. – Przyjeżdżam na dzień, półtora i mogę godzinami siedzieć w ogrodzie, ćwicząc na instrumentach i gapiąc się na Rabę. Uwielbiam to robić. Mam ciszę i spokój, a je cenię najbardziej.
– Bardzo lubię przebywać w gronie bliskich, cieszyć się ich towarzystwem, patrzeć jak się bawią. Sam nie przepadam za tańcem czy zabawami, bo nie lubię huku, ale w hotelach, po koncertach, z kolegami z branży sobie czasem odreagowujemy. Nawet piwko się zdarza.
Trzeba czasem odreagować
Jak powtarzał, to przede wszystkim Kraków był jego miejscem na Ziemi, a konkretnie 120-metrowe mieszkanie na trzecim piętrze kamienicy, nieopodal Wawelu.
Przekonywał, że kiedy się mieszka w Krakowie, to już ma się połowę sukcesu za sobą. – Tylko żeby było co do gęby włożyć. Człowiek się nudzi, to może pójść na Rynek, na Wawel, gdziekolwiek. Uwielbiam klimat tego miasta. Kiedy jednak odwiedzam po latach miejsca, które były mi kiedyś tak bliskie, jak Piwnica pod Baranami, Jaszczury, Filharmonia, dochodzę do wniosku, że zostają niestety tylko kamienie. Atmosferę tworzą ludzie. Bez tych moich znajomych to dziś dla mnie miejsca obce.
Z rozrzewnieniem wspominał czasy, kiedy artyści się przyjaźnili i spędzali ze sobą wolny czas, mimo konkurowania na listach przebojów i koncertach. – U nas wszyscy się całowali na powitanie, ludzie się ze sobą znali. Zupełnie inaczej niż teraz. Każdy ma menedżera, który załatwi to i tamto. Każdy w swojej garderobie.
Taniec bez obrazy
Wodecki często pojawiał się w telewizji, zarówno gościnnie w serialach („Klan”, „Miodowe lata”, „39 i pół”, „Świat według Kiepskich”), jak i w programach rozrywkowych („Droga do gwiazd”, „Twoja droga do gwiazd”), jednak największy rozgłos przyniosło mu jurorowanie w pierwszych 12 edycjach popularnego programu „Taniec z gwiazdami”. Z czwórki jurorów, to on patrzył na uczestników najłagodniejszym wzrokiem, przyznając im zazwyczaj najwięcej punktów.
– Ja się na telewizję nie obrażam – zapewniał. – W „Tańcu…”, na którym, przyznaję, nie za bardzo się znam, muszę być dowcipny i sympatyczny, pamiętając jednak, by nie tylko chwalić, ale i czasem coś wytknąć. Byleby za bardzo nie dowalić, bo często oceniam kolegów, więc nie wypada. Dlatego oceniam na podstawie ogólnego wrażenia estetycznego, szczegóły zostawiając fachowcom.
„W tym już nie zdążę”
"W piątek 5 maja Zbigniew Wodecki przeszedł w Warszawie operację bypassów. Jeszcze w niedzielę czuł się dobrze i rozmawiał z bliskimi. Niespodziewanie 8 maja nad ranem doznał rozległego udaru mózgu. Mimo niezwykłej woli życia i staraniom lekarzy udar dokonał nieodwracalnych zmian. Odszedł od nas w dniu 22 maja w jednym z warszawskich szpitali. Żona i dzieci byli przy nim. Zostanie pochowany w ukochanym Krakowie" – przekazała smutną wiadomość rodzina kilkanaście minut po godz. 15 w poniedziałek, 22 maja.
– Na pewno dostałem od losu więcej, niż się spodziewałem – przyznawał dwa lata temu, kolejny raz podkreślając, jak wielkim jest „farciarzem”. – Do pełni szczęścia przydałby się jeszcze Oscar za muzykę filmową. Pracuję nad tym!
Cieszył się też, że jest w dobrej formie, co było dla niego o tyle zaskakujące, iż w młodości założył sobie, że dożyje maksymalnie czterdziestki. – To pewnie zasługa tego, że ciągle jestem w trasie. W życiu mi się powiodło, żałuję jedynie, że zabrakło czasu, by się tym sukcesem naprawdę nacieszyć. Nieustannie gdzieś pędzę. Tu mam koncert, tam nagranie, a jeszcze gdzie indziej mam próbę czy wywiad. I bardzo często każda z tych rzeczy odbywa się oczywiście w innym mieście. Pocieszam się tym, że spotkania z publicznością dają mi satysfakcję, pieniądze oraz dobre samopoczucie.
Za czym najbardziej tęsknił? Jak mówił, za normalnym życiem. – Może będzie mi dane je przeżyć w następnym wcieleniu, w tym już nie zdążę. Nie wyobrażam sobie, bym miał przestać grać i śpiewać.
Jak chyba każdy, kto zna piosenki Zbigniewa Wodeckiego.
Bos016
Kojarzył mi się będzie wyłącznie z Pszczółką Maja. Ach, to były dobre czasy.
mk2017
Nie tak dawno, 6 maja, obchodził swoje 67. urodziny.
Niech odpoczywa w pokoju wiecznym. 🙏