Radek33
2,7 tys.

„Nie zabrałaś, Panienko Najświętsza, Malutkiej, poczekałaś aż urosła duża...”.

s. Mariola Karaś
Stara Wieś 2003

Sługa Boża S. Leonia Nastał

ŻYŁA WŚRÓD NAS...

Miała jasne włosy starannie uplecione w warkocz dokoła głowy, niebieskie oczy, co ufnie w górę spoglądały, i niewinny uśmiech, ukryty w kącikach ust, a nadto – maleńki dołeczek w brodzie, który dodawał wdzięku szlachetnym rysom twarzy. Nade wszystko jednak wybijało się to serce dobre, tkliwe i wierne, wrażliwe i delikatne w przeżywaniu ludzkiego bólu i ludzkiej biedy.
Nazywała się MARYSIA NASTAŁÓWNA. Mieszkała w skromnym parterowym domku w niewielkiej odległości od kolegium jezuitów z jednej strony, i domu generalnego sióstr służebniczek z drugiej... chodziła do kościoła tymi samymi ścieżkami, co wszyscy mieszkańcy wioski... klęczała na tej samej posadzce... modliła się przed tym samym cudownym obliczem Miłosiernej Matki.
Niepokalana... w kapliczce na wysokim cokole, co tam „pod działem”, na górce powyżej domu stoi, wsłuchiwała się czule w ciche szepty dziewczęcia, mierzyła uderzenia serca, temperaturę uczuć najczystszych, zabezpieczała w złożonych dłoniach ciche zwierzenia i pragnienia najgorętsze...
Zmurszały już świerki przy kapliczce, nadłamały się krawędzie Figury, starły się nieco napisy, a tajemnica Marysi Nastałówny zakodowana w tamtą rzeczywistość, trwa niewzruszona i twarda jak ten stopień cementowy nasiąknięty jej modlitwą i klęczeniem, jak melodia drzew podawana przez lata o świętym Dziecku, o małej dziewczynce, która przychodziła tu, by wyśpiewać niewinnym sercem tęsknotę za Odwieczną Miłością.
Urodziła się ósmego listopada 1903 r. w Starej Wsi jako drugie dziecko Franciszka i Katarzyny Nastał. Warunki materialne wsi były bardzo trudne. Franciszek wraz z innymi wyemigrował „za chlebem” do Ameryki, a Katarzyna, biedna, ale dzielna kobieta, w twardym kieracie codzienności powitała narodzoną dziewczynkę łzami bezradności i modlitewnej prośby: „Matko Najświętsza, zabierz to dziecko, bo w tej biedzie jakże je wychowam”.
Potem w Bazylice odbył się chrzest... Chrzestnych trudno było znaleźć, bo chata uboga, kołyska z nieheblowanych desek... a przecudnej gwiazdy zapalonej w sercu małej kruszynki nikt jeszcze nie zauważył przy przyćmionej świecy ludzkich ocen. Opatrzność Boża postawiła w roli chrzestnych Jana Cichonia i Annę Leń. Dobrzy to byli ludzie, ale nie wiedzieli, że na spracowanych rękach wnoszą do świątyni „rozsławienie” dla całej okolicy... Dziewczynce dano imię MARYSIA.
Mała jeszcze była, mówić dobrze nie umiała, a już Bóg skrystalizował w jej maleńkim sercu pragnienie dojrzałej rangi... „A JA BĘDĘ ŻAKONNICZĄ”, odpowiedziała rezolutnie i śmiało siostrze zakonnej, która w ochronce zadała dzieciom pytanie o przyszłość.
Oświadczenie dziecka nie zawisło w próżni... Zainicjowane gdzieś w głębi dziecięcych marzeń, potężniało i rozrastało się razem ze wzrostem Marysi...
Modlitwa była jej umiłowaniem. Kochała „długi pacierz”, czyli różaniec. Przytulona do kolan matki, siedząc na progu domu, z zachwytem wpatrywała się w niebo utkane różańcem gwiazd i, przesuwając okrągłe koraliki matczynego różańca, powtarzała Anielskie pozdrowienie tak długo aż sen utulił jej zmęczone powieki. A w sercu zatroskanej matki, odnoszącej uśpioną córeczkę na nocny spoczynek, budziło się pytanie: „Kimże będzie to dziecię...?”.

Wreszcie Marysia zaczęła chodzić do szkoły, najpierw w Starej Wsi, a potem w Brzozowie. Uczyła się dobrze, pomagała matce i dużo śpiewała, szczególnie kolędy, inne pieśni religijne oraz Godzinki o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny. Ludzie z wioski przyzwyczaili się, że ta młodsza od Nastałów modli się dużo i gorliwie, że chodzi do kościoła i przykładem własnej pobożności działa na Stefcię starszą o półtora roku. Nikogo nie dziwiła drobna Postać „przyklejona” wczesnym rankiem do drzwi Bazyliki, ani maleńki Punkcik u stóp Figury „pod działem”, ani różaniec w delikatnej ręce uczennicy przemierzającej codziennie kilkukilometrową drogę do szkoły w Brzozowie. Wiadomo było, że Marysia dużo się modli. Musiała to być autentyczna modlitwa, bo nikt nie wyśmiewał modlącego się dziecka... Chłopcy refleksyjnie zdejmowali czapki, a starsi rozsądnie kiwali głowami...
Tymczasem, w sercu dziewczęcia, ponad mozaiką codzienności, królowało niepodzielnie to jedno pragnienie: zostać ZAKONNICĄ... oddać się na wyłączną służbę Niepokalanej... żyć tylko Miłością...
Posłuszna temu wewnętrznemu nakazowi 16-letnia Marysia udaje się w towarzystwie matki do sióstr służebniczek i prosi o przyjęcie do Zgromadzenia... Przyjęta!? Serce zadrgało uniesieniem i nieopisaną radością... Przyjęta!
Upojona szczęściem czeka na list z pozwoleniem ojca... Niestety... Ojciec w swoim negatywnym nastawieniu do życia zakonnego „żadną miarą nie da dziecka na zmarnowanie”... I tak rozpoczął się długi okres walki... o szczęście... o miłość... o powołanie...
Ojciec powrócił z Ameryki, wnosząc do domu materialny dobrobyt i jednocześnie duchowy niepokój... Na placu boju stanęły dwa kochające się serca o różnych profilach miłości: z jednej strony - nieugięta wola ojca z przewagę siły i niewybrednej perswazji, z drugiej - równie nieugięte pragnienie Marysi ze strategią modlitewnej ciszy...

Stefcia wyszła za mąż, a Marysia została sama, z bolesnym rozdarciem niespełnionych pragnień i z dziwnym spokojem nielogicznej nadziei... A obok byli rodzice: Matka, co w skrytości serca sprzyjała zamiarom córki... i ojciec, co przez lata tułaczki mozolnie poobmyślał kolorową piramidę szczęścia swych dzieci na fundamencie krwawo zapracowanych pieniędzy na obczyźnie. A teraz, zbolały i ambitny, nie mógł zrozumieć dlaczego Marysia rujnuje swoim „uporem” jego ojcowskie zamierzenia... nie mógł dostrzec tego największego wymiaru ludzkiego szczęścia, sięgającego nieba... Nie umiał i nie chciał myśleć kategoriami wiary. Szukał w ojcowskiej dumie argumentów, by przekonać córkę, zmienić jej sposób myślenia, zafascynować innymi wartościami, przemówić do rozsądku...
Znając upodobanie Marysi do nauki, postawił przed nią propozycję, która urosła do bolesnej alternatywy: „Dziecko moje, jeśli wyrzekniesz się zakonu, skończysz szkołę, dam cię na studia, inaczej uczysz się ostatni rok”. - To była trudna próba i zbyt wysoka góra kuszenia, o kolorowych szczytach własnych pragnień, z których wiedza domagała się pokłonu... „jeśli oddasz mi pokłon...”.
Nigdy nie kłaniała się przed wartościami materialnymi. „Za grajcar całować nie będę” – wypowiedziane w dzieciństwie, stało się rzetelnym i trwałym wskaźnikiem postępowania. Wiedza w jej odczuciu zajmowała wysokie miejsce, ale nie przysłaniała wartości transcendentnych, bo Marysia ukochała i uwierzyła Miłości Odwiecznej. Zawsze wierna i konsekwentna w dążeniu do celu, nie zamieniła Chrystusa na studia, na wiedzę...
A cel zdawał się oddalać... stawał się jakby nierealny... bo na nią spadł teraz obowiązek opieki nad rodzicami. Gwiazdka nadziei zaczęła jakby przygasać na zewnątrz, ale w sercu Marysi płonęła ona nieprzerwanym strumieniem najczystszego światła pełnego wiary. Wierzyła, że Bóg mocen jest uczynić wszystko, i On sam jeden rozwiąże to co po ludzku rozwiązania nie ma. Nadszedł moment, że Bóg zaingerował i wyjaśnił trudną sytuację. Nastałom urodził się syn Stanisław. Syn, a więc opiekun, a Marysia jest wolna...
Dwa i pół roku miał Stasio, gdy Marysia po latach walki, po wielu próbach, po krótkim pobycie w szkole Sióstr Benedyktynek w Staniątkach, realizuje swoje powołanie.
A było to 31 grudnia 1925 roku. Ostatni dzień Starego Roku dla Marysi stał się pierwszym dniem na drodze upragnionego szczęścia i nieprzerwanego strumienia nadzwyczajnych łask.
Pożegnanie domu rodzinnego nie było łatwe. Najbardziej płakał mały braciszek, jakby przeczuwał, że jego ukochana siostra odchodzi z domu na zawsze. Ojciec, z dziwnie złamanym sercem i bólem niezrozumiałej porażki udzielił błogosławieństwa, choć wciąż nic nie rozumiał. Tłumił napływające łzy i zagłuszał ten jęk serdecznego bólu obojętną szorstkością i ciężkim oddechem. A Marysia, pełna mieszanych uczuć: szczęścia, które ją tak drogo kosztowało i troski o najbliższych, których zostawić musiała, w towarzystwie popłakującej matki, zdążyła w sam raz na uroczyste Nieszpory w kaplicy domu generalnego sióstr służebniczek. Długo wpatrywała się w Białą Hostię, jakby chciała wyczytać wszystkie pragnienia Najwyższej Miłości. Wyczerpana wielością uczuć, złożyła ufnie swe życie w dłonie Niepokalanej Matki, Patronki Zgromadzenia.
Najpierw odbyła postulat, nowicjat, a potem uczyła się w Przemyślu i we Lwowie. W Poznaniu, w domu sióstr uczących się, pełniła obowiązki przełożonej. Uwierzyła Miłości, uwierzyła Jezusowi, a wypalone w dziewczęcym porywie na własnym ciele, rozżarzonym gwoździem imię Ukochanego, rozgrzało do czerwoności także jej serce, gotowe na każde wezwanie, na każdy, choćby najdelikatniejszy szept miłości...
I usłyszała ten głos jedyny i niepowtarzalny, subtelny i delikatny, a jednocześnie przenikający do głębi ludzkiego istnienia.
Miała wtedy trzydzieści jeden lat, przed miesiącem złożyła wieczystą profesję... Była śliczna, majowa noc w Uroczystość Zesłania Ducha Świętego. Tę noc Bóg wybrał, by przemówić do jej duszy w taki sposób, „by już nigdy tego nie zapomniała”... Miłością wieczną umiłowałem Cię - usłyszała wśród ciszy nocnej wyraźne, choć bez dźwięku słów, zapewnienie Ojca Niebieskiego. Serce jej „zadrżało radośnie, dusza zerwała się jak ptak uskrzydlony ku Bogu, usta wyszeptały: Boże, ja Ciebie też kocham...” Poczuła się otoczona, „otulona” ojcowską miłością Boga. Pogłębiało się w niej pragnienie stawania się coraz mniejszą wobec Ojca Niebieskiego aż do dziecięctwa, aż do niemowlęctwa duchowego, by się móc schronić całkowicie w Jego ramionach, w Jego Bożym Sercu; by swą prostotą, zupełnym zaufaniem i całkowitym oddaniem się sprawiać radość kochającemu Ojcu; by się upodobnić do Syna Bożego - Jezusa w Jego tajemnicy niemowlęctwa przez naśladowanie takich Jego cnót jak miłość bezgraniczna do Ojca i do ludzi, posłuszeństwo, zaufanie, pokora, cichość, łagodność, delikatność, cierpliwość, słodycz... Znała tylko tę drogę do Boga, do świętości – drogę niemowlęctwa duchowego, drogę łatwą i prostą, dostępną dla każdego, kto tylko zechce bezgranicznie zaufać i uwierzyć w Ojcowską miłość zatroskaną o każdego człowieka Bóg, w miłosnym pochyleniu nad swym „niemowlęciem”, wprowadzał ją we wszystkie tajemnice ziemskiego życia swego Umiłowanego Syna Jezusa Chrystusa. W mistycznych przeżyciach słyszała Jego głos; widziała Zbawiciela... nie tylko w postaci Dziecięcia... lecz także wśród cierpień doznawanych w Ogrodzie Oliwnym, w Ciemnicy, na Drodze Krzyżowej; była świadkiem Jego Męki i Śmierci na Golgocie; miała szczęście rozmawiać ze Zmartwychwstałym i poznawać najskrytsze tajemnice Najświętszego Serca, zranionego włócznią. Niejednokrotnie znajdowała się w obecności całej Trójcy Przenajświętszej i Matki Bożej.

Na skutek rozwijającej się gruźlicy płuc przeniesiono Siostrę Leonię do Szczawnicy, gdzie leczyła się i pracowała.
Uzdolniona literacko pomagała siostrom, pisząc okolicznościowe wiersze. To nic, że siły fizyczne słabną... to nic, że wysoka temperatura mroczy w oczach... To nic..., bo duch Siostry Leonii w tym cierpieniu nabiera coraz piękniejszych kształtów mocy i siły, a rozmowa z Jezusem wystarczy za wszystkie cierpienia razem wzięte... Tylko ta tęsknota, ta nieubłagana tęsknota za Jezusem, za Jego Miłością, za Boskimi przestrzeniami, co z dnia na dzień pochłaniała jej życie, jest przedmiotem i zagadką dla wielu...
Ona chce umierać – dziwi się lekarz... Dziwna Pacjentka, co bardziej grawituje ku niebu, niż ku ziemi...
I wreszcie rok 1939... powietrze rozgrzane od kul, przesycone dymem, ludzką brutalnością i krzywdą... A w Szczawnicy leży ciężko chora Siostra Leonia z wypisanymi w metryce 36 latami życia. Pragnie umierać w Starej Wsi, ale wszystko powierza Jezusowi. A On podejmuje to pragnienie... Wbrew ludzkim obliczeniom, znalazł się samochód, kierowca i tyle sił w Siostrze Leonii, że przetrwała tę trudną podróż. W Starej Wsi Chorą odwiedzili zaraz rodzice, siostra Stefania i brat Stanisław. Zwodnicze rumieńce na jej jasnej twarzy uspokoiły wszystkich. Odeszli spokojni, nie wiedząc, że było to ostatnie spotkanie na ziemi. Tylko Siostra Leonia, co swym dziwnie promiennym spojrzeniem ogarniała wszystkich, znała tę tajemnicę rozstania...

Ojciec zawahał się jeszcze... może chciał coś powiedzieć..., a może zapłakać serdecznie

10 stycznia 1940 r. Stara Wieś drgnęła wstrząśnięta śmiercią Siostry Leonii... Nie ma już Dziewczynki „spod działu”, gdzie stoi kapliczka, nie ma już Marysi, lecz w niebieskiej trumnie, wyciągnięta na krzyżu zakonnych ślubów, leży Siostra Leonia Nastał, która UWIERZYŁA MIŁOŚCI ODWIECZNEJ. I znów cała wioska przyszła... by popatrzeć... na... Świętą. I znów cała wioska bez zdziwienia powtarzała: Święta, Święta... Nikt nie pytał dlaczego, nikt nie mierzył świętości miarą nadzwyczajnych zdarzeń... Po prostu ludzie mówili „Święta”, bo ją znali, widzieli, a Bóg w ich sercach oceniał.

A ojciec płakał i żałował dawnego postępowania... zrozumiał, że jego ukochana Marysia podaje mu znów rękę na stromym zboczu wiodącym w wieczność... i uchwycił się tej wiotkiej dłoni z długimi palcami, i odtąd szedł już pewnie w kierunku Boga tknięty siłą świętości swej córki.
A matka patrzyła i rozważała prostym i dobrym sercem: „Nie zabrałaś, Panienko Najświętsza, Malutkiej, poczekałaś aż urosła duża...”.

W zakonie żyła tylko 14 lat..., ale ten krótki czas wypełniła szczelnie i po brzegi doskonałą wiernością w zachowywaniu podjętych przez śluby zobowiązań i prawością serca oddanego całkowicie Bogu w służbie drugiemu człowiekowi w zdarzeniach codzienności... Tylko tyle... ale to wiele... i to wszystko...

Minęło już kilkadziesiąt lat od chwili, gdy Marysia Nastałówna - długoletnia sodaliska i chórzystka - przekroczyła nieśmiało furtę zakonną... Od tego czasu zmieniło się wiele... Poznikały strzechy, wydeptano nowe ścieżki, na drodze położono asfalt, a na cmentarzu wyrosły nowe pomniki; młodym – jak zawsze – wydaje się, że świat odmienią, a starsi z niepokojem patrzą na ten kołowrót wszelkich przemian... Tylko pamięć o Siostrze LEONII – Marysi Nastałównie, trwa zawsze świeża, jak świeże były kwiaty na jej mogile, gdy spoczywała jeszcze na cmentarzu; jak świeże są obecnie - przy jej sarkofagu w krypcie domu generalnego sióstr służebniczek, gdzie w 1979 roku złożone zostały jej doczesne szczątki. Pamięć... zawsze prężna... jak kolana młodych, którzy tu przybywają, by odnaleźć trwałe ideały, sens życia i miłości, by doświadczyć wołania jej serca: O, jak bardzo pragnę, by wszyscy na wyścigi spieszyli do Jezusa; jakże pragnę kosztem największych cierpień i ofiar zdobywać Mu dusze (Dz. III, 61).

Modlitwa o beatyfikację Sł. B. Leonii Marii

Boże, który hojnie nagradzasz pokładaną w Tobie ufność, użycz nam za pośrednictwem Siostry Leonii Marii, niezachwianej służebnicy Twojej i Twej Niepokalanej Matki upragnionych łask ....., ją zaś racz ozdobić koroną chwały,
by nas prowadziła do umiłowania Ciebie ponad wszystko i Niepokalanej Dziewicy jako naszej najukochańszej Matki. Amen.


Wiadomość o otrzymanych łaskach można przesłać na adres:
Zgromadzenie Sióstr Służebniczek N. M. P.
Stara Wieś 460, 36-200 Brzozów, skr. poczt. 66

www.sluzebniczkinmp.pl/…/zyla-wsrod-nas-…