różaniec
1331

W poszukiwaniu kierownika duchowego

W pierwszych latach kapłaństwa instynktownie szukałem bliskich duchowo kapłanów i chłonąłem to, co usłyszałem na spotkaniach grupy księży, wśród których byli m.in. Jan Zieja, Jan Twardowski, Bronisław Bozowski, Aleksander Fedorowicz. Dużo zawdzięczam księdzu Aleksandrowi Fedorowiczowi, którego regularnie odwiedzaliśmy z małą grupą kapłańską (m.in. z księdzem Wojciechem Anielskim). Choć mówił niezwykle prosto, byliśmy oczarowani jego słowami, tak jakby coś z niego emanowało… W tym czasie wielki wpływ wywarła na mnie także duchowość ojca Karola de Foucauld. Najdotkliwiej odczuwałem jednak brak kierownika duchowego. Brak światła w odczytywaniu woli Bożej.
Wyjeżdżam za granicę
Okazja nadarzyła się, kiedy w 1966 roku zostałem wysłany przez Księdza Prymasa Stefana Wyszyńskiego na studia do Rzymu. Po kilku tygodniach wybrałem się do San Giovanni Rotondo. Było to na dwa lata przed śmiercią Ojca Pio. Przyjechawszy do Foggii, dowiedziałem się, że nie można jechać dalej, ponieważ jest „sciopero”. Nie rozumiałem, co to takiego. Po doświadczeniu komunistycznej Polski nie wiedziałem, co to strajk.
Wreszcie wypchanym po brzegi samochodem dostałem się do San Giovanni Rotondo i zamieszkałem w najtańszym pensjonacie. Było późno, gdy poszedłem spać, ale o godzinie trzeciej w nocy zbudziła mnie kanonada klaksonów samochodowych i krzyki ludzi na ulicy. Myślałem, że stało się jakieś nieszczęście.
Ubrałem się i wyszedłem z pensjonatu. Zdziwieni moim pytaniem Włosi powiedzieli, że przygotowują się do Mszy Świętej odprawianej przez Ojca Pio, która miała zacząć się o czwartej rano. I rzeczywiście, o tej godzinie przed kościołem stał wielki tłum, a pośród niego ja, gdzieś na przedzie, bliżej bramy wejściowej.
Punktualnie o czwartej otwarto bramę. Ścisk był tak wielki, że zostałem dosłownie „zaniesiony” przed ołtarz. Klęczałem bardzo blisko Ojca Pio, zaledwie w odległości paru metrów. Msza Święta trwała około czterdziestu minut. Ojciec Pio był podtrzymywany przez dwóch współbraci.
Czekałem na to spotkanie w sposób wyjątkowy, ponieważ byłem absolutnie przekonany o świętości Ojca Pio i pewny, że to przez niego Bóg powie mi, co mam dalej robić. Do dziś, mimo upływu lat, to doświadczenie pozostało żywe w mojej pamięci. Szczególnie wrażenie zrobiła na mnie twarz Ojca Pio; twarz człowieka, który WIDZIAŁ. Ojciec Pio z KIMŚ obecnym na ołtarzu prowadził niemy dialog. Wyczuwało się, jakby rozmawiał z ŻYWĄ OSOBĄ. Na twarzy widoczne było wzruszenie, głębokie przeżycie.
Spotykam Ojca Pio
Spowiedź u Ojca Pio była ogromnym wstrząsem. Zebrało się nas w kaplicy około dwudziestu mężczyzn. Starałem się skoncentrować przed spowiedzią, ale moje skupienie przerywane było czyimś podniesionym głosem, dochodzącym z celi. Zapytałem o to klęczącego obok mnie w ławce Włocha, który ze zdumieniem odpowiedział: Przecież to Ojciec Pio tak głośno mówi. Słowa były niezrozumiałe, ale co jakiś czas dochodził do mnie ten podniesiony głos.
Zostałem zaprowadzony do celi, w której spowiadał Ojciec Pio. Cela nie miała drzwi, stąd ten głos słyszany w kaplicy. Wszedłszy, zobaczyłem siedzącego na ławie Ojca Pio, który przenikał mnie swoim niezwykłym spojrzeniem. Ciekawe, że w czasie całego spotkania nie odnotowałem nic nadzwyczajnego ani cudownego. Nie odczuwałem też, by Ojciec Pio przenikał moje sumienie, bo przerwał moją wypowiedź i zapytał, kiedy ostatni raz byłem u spowiedzi.
Nauka, jaką mi dał, właściwie ograniczała się do jednego zdania, które powtarzał, nie wiem, może kilkadziesiąt razy, z coraz większym zdumieniem. Do dziś dźwięczą mi w uszach słowa: Ma perché…? Ale dlaczego…? Ale dlaczego nie chcesz iść za Bogiem do końca? Próbowałem się tłumaczyć, że właśnie szukam, że nie wiedziałem, nie wiem… Pytanie: Ale dlaczego…? powtarzane było z coraz większym zdumieniem. Właściwie to stopień zdumienia zawarty w tych słowach, wypowiadanych bardzo głośno i bardzo ostro, był główną wskazówką. Ponieważ absolutnie wierzyłem w świętość Ojca Pio i w to, że jego głos jest głosem Boga, dotarło do mojej świadomości, że jest to wołanie samego Boga.
Po spowiedzi stojący niedaleko brat zakonny wyprowadził mnie na zewnątrz po krętych korytarzach klasztornych. Stałem, opierając się o ścianę klasztoru i byłem w szoku, po prostu utraciłem świadomość świata, siebie, poczucie czasu. Istniało tylko jedno pytanie, które natrętnie dźwięczało w uszach: Ma perché…? Jak długo stałem pod ścianą klasztoru? Nie wiem, może trzy, może cztery godziny. Dopiero potem stopniowo wracała świadomość codzienności i refleksja: jak bardzo muszę się zmienić, skoro Bóg tak zdecydowanie mnie potraktował.
Zmieniam kierunek drogi
Spotkanie z Ojcem Pio zmieniło dobrze ułożony system wartości, kierunek drogi, moje miejsce wobec Boga. To wszystko, czym dotychczas żyłem, zawaliło się. Gdyby fakt ten nazwać jakąś formą nawrócenia, z duchowego punktu widzenia oznaczałoby ono głębokie upokorzenie. Nowa sytuacja domagała się ode mnie zmiany kierunku. Musiałem nastawić się dużo mniej na konstruowanie własnych planów, a bardziej na wsłuchiwanie się w natchnienia Ducha Świętego, który mną potrząsnął. To wydarzenie było zrodzeniem mnie na nowo przez Ojca Pio. Byłem (i jestem) mu za to wdzięczny. Czuję się jego duchowym synem.
Rodzenie się na nowo następuje w bólach, zarówno fizycznych, jak i duchowych. Taka jest zasada… Zjechałem po pochylni…, nawet mocniej – był to upadek z piedestału. Zanim spotkałem się z Ojcem Pio, czułem się „kimś”, otrzymywałem dużo świateł, miałem głęboką świadomość wybrania przez Boga i dążenia do wielkich ideałów. I nagle… poczułem się nikim. Inaczej mówiąc, Pan Bóg dał mi twardą lekcję pokory.
Człowiek nie zmienia się natychmiast i nie mogę powiedzieć, że stałem się kimś innym, ale ślad spotkania z Bożym człowiekiem pozostał na trwałe w moim życiu i na pewno radykalnie zmienił moją wewnętrzną postawę.
Zostaję kierownikiem duchowym
Moje zainteresowania naukowe wiązały się z osobą Mircei Eliadego, religioznawcy światowej sławy. Jego dzieła naukowe oraz wykłady, których słuchałem w Chicago, inspirowały moją pracę. Religioznawstwo bardzo pomogło mi w życiu duchowym, ponieważ bez studiów w zakresie historii religii czy eliadyzmu, nigdy tak głęboko nie odkryłbym zjawiska sekularyzacji w kulturze zachodniej.
Z refleksji nad tym problemem zrodziło się moje wewnętrzne powołanie do pracy nad glebą ludzkich dusz. Znalazło to swój wyraz m.in. w posłudze stałego spowiednika, a w szczególnych przypadkach – kierownika duchowego.
Przekazuję to, czym żyję
Kierownictwo duchowe winno być podporządkowane pewnym zasadom. Najważniejsza z nich płynie z przekonania, że to Duch Święty prowadzi dusze i w związku z tym należy podkreślić służebny i podrzędny charakter kapłana jako narzędzia Bożego. Skoro Duch Święty jest tym właściwym kierownikiem duszy, to kapłan stara się przede wszystkim wsłuchać w głos Boga tak, aby nie uprzedzać działania łaski.
Kierownictwo duchowe, zmierzające szczególnie do formowania dojrzałego sumienia, jest rozumiane jako udzielanie się Ducha Świętego człowiekowi w kontekście spotkania dwóch wolności: Boga i człowieka. Oznacza to, że kierownik duchowy powinien uszanować wolność człowieka i podchodzić do niego z wynikającym z pokory i miłości szacunkiem, uwzględniając trud odsłaniania wnętrza przez człowieka.
Zgodnie z zasadą contemplata alias tradere (przekazuje się to, czym się żyje), kierownik duchowy powinien być przede wszystkim człowiekiem modlitwy i pokory. Winien zrazem szanować indywidualną i niepowtarzalną drogę każdego człowieka, nie narzucając swojej własnej koncepcji ani drogi, którą sam kroczy.
Kierujący duszami sam powinien przeżyć doświadczenie miłosierdzia Bożego, aby móc towarzyszyć duszy w najczulszym punkcie jej spotkania z łaską, jakim jest doświadczenie własnej słabości. To właśnie momenty słabości są chwilami uprzywilejowanymi w drodze do Boga. Dusza nie potrafi już wtedy całej swej troski ukierunkowywać na spełnienie oczekiwań kierownika i staje się sobą, oczekując, że Bóg rozleje nad nią swoje miłosierdzie. I wtedy – dzięki Jego miłosierdziu – dzieje się to, co najważniejsze. Duch Święty może udzielać się człowiekowi, a moc doskonali się w słabości.
ks. Tadeusz Dajczer
Artykuł opracowany na podstawie wywiadu Doroty Narewskiej, zamieszczonego w książce P.J. Cordesa „Znaki nadziei”, wydanej przez Edycję Świętego Pawła w 1998 roku.
ks. Tadeusz Dajczer, profesor teologii i religioznawstwa na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, założyciel Ruchu Rodzin Nazaretańskich. Ceniony spowiednik i kierownik duchowy. Autor m.in. głośnej książki „Rozważania o wierze. Z zagadnień teologii duchowości” (liczne wznowienia w języku polskim oraz tłumaczenia na wiele języków).
różaniec