Adrianna7
1,2 tys.

Po latach emigracji wrócili do Polski i przeżyli wstrząs. Teraz wyjeżdżają ponownie

- Mam wrażenie, że w Polsce da się żyć tylko wtedy, kiedy ma się znajomości lub potrafi się kombinować. Albo to ty zjadasz, albo zjedzą ciebie - mówi Interii Maria. - W Wielkiej Brytanii żyje się łatwiej. Wiele spraw można załatwić online. Ludzie są mili, uczynni, nikt się nie denerwuje. Gdy się pracuje, to nie trzeba liczyć, czy wystarczy pieniędzy na życie - przekonuje Anna. Rozmawiamy z rodakami, którzy wrócili z emigracji do kraju, by po kilku latach wyjechać ponownie. Jak podkreślają, głównym powodem wcale nie były pieniądze.

Anna mieszkała w Wielkiej Brytanii od 2004 do 2019 roku. To wtedy postanowiła wraz z rodziną wrócić do Polski. - Wytrzymaliśmy w kraju cztery lata. Było dobrze, ale zarobki niskie, do tego opóźnienia wypłaty - wskazuje kobieta. I podkreśla, że to tylko jeden z powodów, bo pieniądze nie były najważniejsze. - Edukacja nie spełniała naszych oczekiwań. Postanowiliśmy wrócić do UK ze względu na dzieci.
- Bardzo dużo rzeczy przeszkadzało nam w polskiej szkole. Dzieci uczą się na pamięć, dla ocen. Nie wynoszą nic z lekcji, nauczyciel każe przepisywać z książki do zeszytu. Co więcej, nauczyciele źle się odnoszą do uczniów. Nie ma kreatywnej dyskusji. Uczniowie nie uczą się pewności siebie. Przez całą zimę nie wychodzą na dwór, żeby nie nanieść błota. Przerwa na obiad trwa 15 min z dojściem i powrotem do klasy - wymienia Anna.

I podkreśla: - Po prostu mając porównanie z innym systemem edukacji, wiedziałam, że może być inaczej, lepiej.

- W Wielkiej Brytanii żyje się łatwiej. Wiele spraw można załatwić online. Ludzie są mili, uczynni, nikt się nie denerwuje. A pracując nie trzeba liczyć, czy wystarczy pieniędzy na życie - podsumowuje kobieta.
Od kwietnia 2023 roku znów mieszka z rodziną w Wielkiej Brytanii.
"Wracamy, bo dzieci się nie odnalazły"
Marta wraca z rodziną do Irlandii Północnej we wrześniu. Spędzili tam 15 lat życia. Do Polski postanowili zjechać w 2018 roku. - Przez pierwszy rok w Polsce byłam najszczęśliwsza na świecie. Rodzina była bliżej i w końcu spędzaliśmy wspólnie święta i imprezy rodzinne. Byli też znajomi, koncerty, restauracje. Pozytywnie zaskoczyły mnie możliwości rozwoju zawodowego i zarobki. W Irlandii Północnej nie zarabialiśmy z mężem aż takich pieniędzy na tych samych stanowiskach co w Polsce. Mogliśmy kupić 120-metrowy apartament na Żoliborzu.
Później zaczęły się problemy. - Wracamy głównie dlatego, że dzieci się tu nie odnalazły - mówi na początku Interii.
Ma troje potomstwa i, jak podkreśla, "oczekuje od życia spokoju i akceptacji dla wszystkich". - Z tym jest w Polsce ciężko. Każde z moich dzieci jest inne. Tutaj muszą się dostosować, nie ma miejsca na indywidualność - ocenia.
Zaskoczył ją system szkolnictwa. Dwoje dzieci jest w wieku szkolnym, mają 15 i 12 lat. - Uczyły się ściągania na klasówkach i wagarów. Zmienialiśmy szkołę trzy razy, aż wylądowaliśmy w prywatnej, gdzie odnalazły spokój. Okazało się jednak, że w państwowej miały czerwone paski, a w prywatnej dużo gorsze oceny, język polski kulał - opowiada.
Bez poczucia bezpieczeństwa
Najmłodsza córka Marty urodziła się w Warszawie. - Ma ciężkie, niewerbalne spektrum i trudno jest o pomoc dla niej. Płacę za terapie, które są mało profesjonalne, do tego nigdzie nie ma dla nas miejsca - mówi kobieta. Również przez to zdecydowała się z rodziną na ponowną emigrację. - Wiem, że w Irlandii przystosują ją do samodzielnego życia, a w Polsce czekałby na nią DPS - dodaje.

- Brakuje mi też poczucia bezpieczeństwa. Takiej pewności, że państwo zadba o mnie, jak przestanę być produktywna. Nie jestem w Polsce pewna jutra - dodaje. I ocenia, że ludzie w Polsce są smutni, przygnębieni. - Ponadto różnice społeczne są widoczne jak na dłoni i przykro patrzy się na tych, którzy ciężko pracują, a niewiele mają. W szkołach uczy się rywalizacji, a nie współpracy, czego efekty widać w społeczeństwie. Ludzie ścigają się, to męczy - mówi jeszcze Marta.
Do pięcioletniego pobytu w Polsce Marta nie podchodzi jednak negatywnie. - Dzieci nauczyły się kultury i języka. Były bardzo oddalone ode mnie, a teraz jesteśmy bliżej jako rodzina. Ten czas tutaj dużo nas nauczył. A czy to potrzebne i pozytywne doświadczenie, to się jeszcze okaże. Myślę, że dzieciom będzie teraz łatwiej, są mocniejsze, potrafią walczyć o swoje, dostosować się i pokombinować w dobrym tego znaczeniu - podsumowuje Marta.
Chcieli leczyć syna w Polsce. "Brakowało specjalistów"
Maria wyjechała z Polski z mężem, a wtedy jeszcze chłopakiem, w 2007 roku. - Miałam 18 lat, Jakub 21. Byliśmy młodzi i odważni, chcieliśmy zobaczyć trochę świata i uciec przed problemami. W czwartek wieczorem znaleźliśmy ofertę pracy przy zbiorze truskawek, w piątek kupiliśmy bilety na autokar, a w niedzielę byliśmy już w Wielkiej Brytanii. Mieliśmy przy sobie 60 funtów - opowiada kobieta.
Przez lata wielokrotnie się przeprowadzali, głównie przez zmianę zatrudnienia. Dopiero w 2014 roku udało im się znaleźć stałą i dobrze płatną pracę przy produkcji samochodów. Wtedy Maria zaszła w pierwszą ciążę, a po zakończeniu macierzyńskiego, w kolejną. - Dowiedzieliśmy się, że nasz syn nie będzie w pełni sprawny. Stwierdziliśmy, że leczenie chcemy zacząć w Polsce. I to był główny powód, dla którego postanowiliśmy wrócić. To był sierpień 2018 roku.
- Kiedy przyjechaliśmy na wieś, do rodziny, nie mogliśmy liczyć na żadną pomoc. Wyjechaliśmy do Rzeszowa. Leczenia syna nie dało się prowadzić ze względu na brak specjalistów. Musielibyśmy czekać dwa lata, nie mieliśmy tyle czasu. Zdecydowaliśmy się na leczenie w Wiedniu. Co tydzień podróżowaliśmy z Podkarpacia ponad 700 km w jedną stronę. Zostawaliśmy na noc, dwie w hotelu i wracaliśmy. Na leczenie zaciągnęliśmy kredyt. To był bardzo trudny okres w naszym życiu.

Mąż Marii pracował w tym czasie jako kierowca, dostarczał napoje do barów i sklepów. - Nabawił się problemów zdrowotnych. Nie było żadnego sprzętu pomagającego w załadunku i rozładunku towaru, wszystko przerzucał ręcznie. Właściciele firmy dużo wymagali, choć płacili minimum. Później zatrudnił się w fabryce wykrojów tekstyliów, gdzie nikt nie stosował się do zasad bezpieczeństwa, bo tak było "wygodniej" - opowiada.
"Albo to ty zjadasz, albo zjedzą ciebie"
Po dwóch latach pierwszy raz pomyśleli o powrocie do Anglii. - Czuliśmy się tak, jakbyśmy nie pasowali. Doszliśmy do wniosku, że nasze miejsce jest w Wielkiej Brytanii. To tam mamy przyjaciół, dobrą pracę. Odpowiada nam klimat, podejście do życia innych ludzi, system nauczania w szkołach i to, jak działają urzędy. W Polsce mam wrażenie, że da się żyć tylko wtedy, jak ma się znajomości albo jest się bardzo wyrachowanym i potrafi się kombinować. My z mężem nie potrafimy. Albo to ty zjadasz, albo zjedzą ciebie. Nie ma nic pomiędzy.
Od końca 2022 roku znów mieszkają w Wielkiej Brytanii. - Leczenie syna kontynuujemy na miejscu. Już w pierwszym miesiącu po powrocie bez problemu zorganizowaliśmy wizytę u specjalisty na NHS (brytyjski odpowiednik NFZ - red.). Dostaliśmy masę pomocy od różnych organizacji. Z pracą też jest lepiej. A dzieci cieszą się, że tu są. Nie mogą doczekać się, kiedy pójdą do szkoły. Nie tęsknią za Polską.

Czytaj więcej na Wrócili do Polski z UK i przeżyli wstrząs. "Ludzie są smutni, przygnębieni"