tadeo
3,9 tys.
JAK BOCIANIĘTA WYRZUCONE Z GNIAZDA - Grażyna Czuchońska. Zdjęcie przedstawia mamę Pani Grażyny - Wandę Uszacką i jej brata Bolka, w dniu ich I Komunii Świętej w maju 1940 roku. Przedstawiam fragment …Więcej
JAK BOCIANIĘTA WYRZUCONE Z GNIAZDA - Grażyna Czuchońska.

Zdjęcie przedstawia mamę Pani Grażyny - Wandę Uszacką i jej brata Bolka, w dniu ich I Komunii Świętej w maju 1940 roku.

Przedstawiam fragment wspomnień Pani Grażyny Czuchońskiej.

Jestem rolnikiem ziemi warmińskiej. Napisałam wspomnienia mojej mamy z Wileńszczyzny. Zatytułowałam je: ,,Jak bocianięta wyrzucone z gniazda."
Przedstawię Państwu maleńki fragment tych wspomnień, rozdział najbardziej charakterystyczny dla całości, opisujący moment wypędzenia przez Litwinów chłopskiej rodziny z ich gospodarstwa.

JAK BOCIANIĘTA WYRZUCONE Z GNIAZDA

Był początek gorącego lata 1941 roku. Jedliśmy obiad przy wspólnym stole. Tego dnia odwiedzili nas: babunia Stefcia i dziadzio Adolf. Na dworze świeciło piękne słońce. Dookoła panowała niczym nie zmącona cisza. Nagle do naszych uszu dobiegł okropny skrzek i klekotanie. Wszyscy wybiegliśmy na podwórko i z trwogą spoglądaliśmy na bocianie gniazdo.
Działy się tam straszne rzeczy. Ojciec bocian brał w dziób każde ze swoich sporych już piskląt i wyrzucał je z gniazda. Przerażona matka bocianica fruwała i biła męża dziobem i skrzydłami.
Jej rozpacz udzieliła się nam wszystkim. Rodzice zabrali małą Jasię do domu, żeby nie patrzyła. Ja, wówczas prawie dziesięcioletnia dziewczynka, do dziś mam w uszach daremne krzyki bocianicy, widzę porozrzucane dookoła stodoły pisklęta i słyszę ich ciche, słabnące kwilenia skargi, prośby o ratunek. Niestety, nie mogliśmy im pomóc.
Dziadzio żegnał się znakiem krzyża i powtarzał drżącym głosem, że będą wysiedlenia.
Mając na uwadze prorocze słowa dziadzia, lato tego roku mieliśmy bardzo pracowite. Chcieliśmy zebrać jak najwięcej zapasów na zimę, żebyśmy nie głodowali. My, dzieci, pomagaliśmy naszym rodzicom ze wszystkich swoich sił. Biegaliśmy do lasu, zbieraliśmy maliny, jagody, żurawiny i grzyby.
Pomagaliśmy przy żniwach. Spichrze były pełne wymłóconego zboża. Tatuś kupił drzewa, piłowaliśmy jei rąbaliśmy wszyscy razem. Zimą na pewno nie będzie nam zimno.
We wrześniu wykopaliśmy wszystkie ziemniaki, zebraliśmy co do jednego.
Usypaliśmy ich dwa duże kopce. Jeszcze na początku października
wyrwaliśmy wszystkie buraki i też ułożyliśmy w kopcu. Zwierzęta też nie będą głodne.
Zdążyliśmy posiać oziminy na naszych polach i nareszcie mogliśmy odsapnąć.
Na początku listopada wydarzyła się pierwsza tej wojny tragedia w naszej rodzinie. Hitlerowcy zamordowali wujka Romka. Wszyscy pojechaliśmy bryczką na pogrzeb. W domu została tylko mała Jasia pod opieką sąsiadów.
Wujek Romek miał dopiero trzydzieści lat. Dostał od Niemców zezwolenie na zabicie jednej świni, a zabił dwie. Sąsiadka Rosjanka chciała kupić kawał mięsa, ale wujek nie zgodził się, więc ona doniosła Niemcom.
Oni wujka aresztowali i zabili.
Przywieźli ciało i nie pozwolili otwierać trumny, bo umarł na tyfus. Dziadzio nie posłuchał, otworzył wieko i zobaczył, że kula weszła z lewego boku i rozerwała rękę w łokciu. Wujek był najmłodszym dzieckiem babuni i dziadunia. Jak oni bardzo rozpaczali. Ja też bardzo kochałam wujka. Był taki wesoły, pełen radości życia
i przyjazny ludziom. Od śmierci wujka zaczęłam nienawidzić Niemców i tej strasznej wojny.
Ale wojna dopiero zaczęła zaciskać swoje szpony na mojej małej osobie.
Wujka pochowaliśmy na cmentarzu we wsi Korwie. W drodze powrotnej z pogrzebu, zatrzymał nas znajomy gospodarz i kazał wracać do dziadków,to uratujemy chociaż konia i bryczkę. Nic nie rozumiałam z jego pośpiesznych, urywanych słów. Nie mamy już domu, gospodarstwa i ziemi?
Nie mamy nic? W naszym domu panoszy się litewska rodzina?
Rodzice odwieźli nas szybko do dziadków, a sami pobiegli do naszego, nie naszego już domu. Ja dalej nic nie rozumiałam, a moja starsza siostra Hela tak bardzo płakała.
Gdy po kilku godzinach zobaczyliśmy na drodze naszą mamusię biegnącą bez tchu, popychaną co chwilę kolbą karabinu przez litewskiego policjanta płakaliśmy już wszyscy. Policjant darł się na całe gardło, żeby zaprzęgać konia do bryczki. Dziadzio, trzęsącymi się rękoma próbował założyć na naszego konia swoją starą uprząż. Chciał uratować naszą, nową, pięknie udekorowaną. Nie udało się, uprząż była za mała. Dziadzio dostał kolbą po plecach i musiał założyć naszą. Policjant wsiadł na bryczkę, posadził przed sobą rozpaczającą mamusię i pojechali.
Dopiero po kilku dniach dowiedzieliśmy się, jakie sceny rozegrały się w naszym domu. Gdy rodzice ostatkiem sił dobiegli na miejsce, przywitała ich szlochająca Jasia, skarżąc się, że Litwinka wyrzuciła ją z domu i nie dała mleka od naszej krowy. Rodzice próbowali wejść do środka, ale Litwini kazali im się wynosić, bo tu już nic nie jest ich. Policjant rozkazał tatusiowi zostać z Jasią, a mamusię popędził do Antonowa, po konia i bryczkę. Gdy wrócili z powrotem, mamusia chwyciła w ramiona szlochającą Jasię i wzięła z płotu suszącą się poduszkę. Litwinka podbiegła do niej z wrzaskiem i wyszarpała jej ją z rąk.
Tak jak staliśmy, w jednym ubraniu, zostaliśmy wypędzeni do obozu przejściowego w Mejszagole.
Dopiero wtedy zrozumiałam słowa dziadzia mówiące o wysiedleniu, gdy na początku lata bocian rozrzucał swoje pisklęta.
Wylecieliśmy z naszego gniazda rodzinnego jak te bocianięta, goli i bosi a zbliżała się zima.
I tak skończyło się moje beztroskie dzieciństwo. Nastały dni, miesiące i lata pełne upokorzeń, rozdzielenia z rodzeństwem i rodzicami oraz pracy ponad siły w służbie u Litwinów. Nastały dni pełne niemocy, strachu i rozpaczy.

"...Wieczorem Litwin załadował wóz słomą i sianem, przywiązał do niego cztery krowy i wywiózł mnie z nimi w głąb lasu. Przyczepił zwierzęta do drzew, kazał mi doić je rano i wieczorem, a sam odjechał do domu. Zawsze kochałam las, znałam każde drzewo, roślinkę, jagodę i grzyb. Lubiłam spacery po lesie wiosną, jesienią, latem i zimą. Obserwowałam zmieniającą się przyrodę. Ale teraz ten las wydał mi się straszny. Tuliłam się do krów leżących na słomie rzuconej w śnieg. Jedyną moją myślą było: „Uciekać!”. Ale dokąd? Wszystkie ślady zasypał śnieg. Spłakana zasypiałam przycupnięta między krowami i budziłam się z płaczem. Nie mogłam palić ogniska, aby Niemcy nie zobaczyli ognia i dymu.Wiele dni i nocy drżałam z zimna i przerażenia. Modliłam się i pomstowałam na przemian. Najbardziej bałam się wilków, bo myślałam, że przyjdą i zjedzą mnie, a nie krowy. Gdy nadszedł wigilijny wieczór i na niebie błysnęła pierwsza gwiazdka, z moich oczu znowu popłynęły łzy. Najświętsza Panienka w ubogiej stajence tuli do piersi narodzonego Jezuska, a moja mamusia jest tak bardzo, bardzo daleko. „Mamusiu, przytul mnie, tak mi źle, tak mi zimno!” – wyszeptałam cichutko. Wątłymi ramionami wstrząsnął spazm, a z gardła wyrwał się dziki skowyt. „Czy to ja krzyczałam? A może to wyły wilki?” W sennych majakach widziałam całą naszą rodzinę siedzącą razem przy wigilijnym stole w naszym domu. Mamusia podawała nam miseczki pełne pachnącego żurawinowego kisielu..."

Zapraszam Państwa do przeczytania napisanych przeze mnie wspomnień mojej mamy z Wileńszczyzny. Wydawca:Fundacja Nasza Przyszłość.
gloria24.pl/ksiazki/jak,bocianieta,…

www.fnp.pl/main_joomla/index.php