Tegoroczne obchody 80. rocznicy lądowania aliantów w Normandii (6 czerwca 1944 roku)...

Odbyły się one oczywiście pod znakiem bieżącej polityki. Właściwie ktoś nie znający historii (a tych jest coraz więcej) mógł odnieść wrażenie, że to obchody walki „demokracji” z „tyranią”, przy czym ta „tyrania” to oczywiście Rosja (ZSRR).Prawdziwy kontekst historyczny ginął w politpoprawnym bełkocie zarówno polityków Zachodu, jak i gościa „honorowego”, czyli Wołodymyra Zełeńskiego. By nie być gołosłownym. Gospodarz uroczystości, prezydent Francji Emmanuel Macron, powiedział: „W obliczu powrotu wojny na naszym kontynencie, gdy podważane jest wszystko, o co walczyli alianci, gdy niektórzy chcą siłą zmieniać granice, i zmieniać historię, bądźmy godni tych, którzy tutaj lądowali. Pana obecność, panie prezydencie Ukrainy, o tym przypomina. Dziękuję narodowi ukraińskiemu za jego odwagę i pragnienie wolności. Jesteśmy, nie osłabniemy”.Z kolei Joe Biden podkreślił: „Wy ocaliliście świat. My musimy go tylko obronić. Nadal musimy być silni w obliczu tyranii. By kontynuować walkę o wolność, obywatele demokracji muszą narazić swój komfort. Ci, którzy tutaj walczyli, uratowali świat. Stańmy na takim poziomie, jaki wyznaczyli”. W tę narrację wpisał się rzecz jasna Wołodymyr Zełeński, który powiedział, że „Alianci bronili wolności Europy, Ukraińcy robią to teraz”.Nie dodał co prawda, że ci alianci w 1944 roku walczyli o tę wolność razem z UPA a może i SS Galizien, czyli z formacjami, których tradycja jest obecnie fundamentem „polityki historycznej” Ukrainy, ale wszystko przed nami. Brzmi to tym bardziej surrealistycznie, że dziadek Zełeńskiego był żołnierzem Armii Czerwonej, która w wypowiedziach polityków tego dnia nie istniała. Ba, odnosiło się wrażenie, że zniknął także Adolf Hitler, bo termin „tyran” miał się kojarzyć nie z Niemcami, ale z Rosją. I kto tu chce zmieniać historię? – można by spytać pana Macrona. Ale co on i biedny Joe Biden mieli powiedzieć? Że tej „wolności” przed „tyranią” Zachód bronił razem ze Stalinem? Jakby to brzmiało?U nas media wpisały się rzecz jasna w tę narrację. Czytam komentarz Pawła Łepkowskiego w dodatku historycznym dziennika „Rzeczpospolita” i przecieram oczy. Tytuł tego tekstu brzmi: „Dzień, który rozpoczął upadek Rzeszy”. Czy autor naprawdę wierzy w to, że dopiero 6 czerwca 1944 roku „rozpoczął się upadek Rzeszy”? Każdy poważny, także anglosascy historycy, których jeszcze nie brakuje, powie mu i jemu podobnym, że upadek III Rzeszy zaczął się 2 lutego 1943 roku, kiedy skapitulowała 6 Armia niemiecka pod Stalingradem. Był to punkt zwrotny II wojny światowej i początek końca Hitlera. Twierdzą tak nie tylko historycy rosyjscy, ale także zachodni, w tym nieprzychylny Putinowi Antony Beevor, czy bodaj najlepszy znawca tego problemu prof. Geoffrey Roberts. Lądowanie aliantów w Normandii, mimo nacisków Stalina, który domagał się otwarcia drugiego frontu już w końcu 1941 roku – nastąpiło w czasie, kiedy wojna z Niemcami, siłami Armii Czerwonej, była już wygrana. Jeszcze w grudniu 1944 przywódcy Anglii i USA prosili Stalina o przyspieszenie ofensywy znad Wisły, bo ich armie poniosły, w ich ocenie, zbyt duże straty w Ardenach. I Stalin na to przystał.Historia jest zbyt poważną sprawą, żeby zostawić ją historykom – mówił jeden z polityków PiS ogłaszając erę polskiej polityki historycznej. Po tym jak ta „złota myśl” realizowana jest w praktyce, nie tylko – jak widać – u nas, należałoby skorygować tę sentencję następująco: historia to zbyt poważna rzecz, żeby powierzyć ją politykom. Oni potrafią być tak „twórczy”, że nawet wydawać by się mogło rzeczy oczywiste potrafią zakłamać na potrzeby bieżącej polityki. I tak też było podczas obchodów D-Day w Normandii. Dzielni Alianci zachodni walczyli z „tyranią” (Rosją) u boku swoich sojuszników na Wschodzie – banderowców i „wojaków” z SS Galizien.