Czy katolik piastujący państwowy urząd może afirmować swoje przekonania? Czy decyzje, które podejmuje w imieniu państwa, może „konsultować" z własnym sumieniem? A także, czy porządek prawny danego państwa powinien brać pod uwagę dziedzictwo i porządek moralny zamieszkujących go obywateli?

Katolik na urzędzie
Ci, którzy nie są chrześcijanami, chcą wmówić wierzącym, jak mają postępować i jakie z tego faktu wynikają konsekwencje – pisze publicysta.
Publikacja: 24.12.2013 10:00

Foto: archiwum prywatne
Jakub Pacan

Czy katolik piastujący państwowy urząd może afirmować swoje przekonania? Czy decyzje, które podejmuje w imieniu państwa, może „konsultować" z własnym sumieniem? A także, czy porządek prawny danego państwa powinien brać pod uwagę dziedzictwo i porządek moralny zamieszkujących go obywateli?

Na te pytania warto byłoby odpowiedzieć po tym, gdy wybuchł spór światopoglądowo-prawny wokół członków Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Karnego, gdy zarzucono im brak bezstronności oraz „krzewienie konserwatywnego światopoglądu".

Nieuczciwe podejście
Istnieją zasadniczo dwa globalne sposoby pojmowania problemu relacji między religią a polityką: laicki i religijny. W zależności, który z nich wybierzemy, wszystkie powyższe pytania będą brzmiały: „tak lub „nie". Zwolennik laicyzmu nie godzi się na to, by przekonania religijne mogły mieć wpływ lub oddźwięk w zakresie polityki. Jego ideałem jest całkowite i bezwzględne oddzielenie religii od polityki, a nawet zatarcie wszelkich śladów obecności religii wśród społeczeństwa. Kiedy to niemożliwe, laickość sprowadza do idei zamknięcia religii w obrębie prywatności. Dlatego też postawa członków Komisji Kodyfikacyjnej jest dla niego nie do zaakceptowania.
Człowiek religijny głosi coś zdecydowanie przeciwnego, a mianowicie, że religijny wymiar człowieka ma swe konsekwencje w stylu życia i w sposobie postępowania człowieka także na płaszczyźnie współżycia społecznego oraz politycznego. „W ich [chrześcijan] życiu nie może być dwóch równoległych nurtów: z jednej strony tzw. życia „duchowego" z jego własnymi wartościami i wymogami, z drugiej tzw. życia „świeckiego" obejmującego rodzinę, pracę, relacje społeczne, zaangażowanie polityczne i kulturalne. Latorośl wszczepiona w krzew winny, którym jest Chrystus, przynosi owoce w każdej sferze działalności i istnienia" – pisał Jan Paweł II w Adhortacji apostolskiej „Christifideles laici". Postępowanie członków komisji według tej wizji jest całkowicie dopuszczalne, a nawet pożądane.
Demokracja przedstawicielska, w której żyjemy, gwarantuje wierzącym prawo do czynnego udziału w debatach dotyczących życia publicznego oraz prawo do powierzania swoim przedstawicielom misji chronienia swoich wartości religijnych w ciałach społecznych, publicznych, sądowniczych i politycznych.

W sytuacji, kiedy przedstawiciele katolików nie mogą bronić ich wartości, demokracja staje się fikcją lub ustrojem wykluczającym ogromne grupy społeczne. Toteż obecność autorytetów prawniczych w komisji kodyfikacyjnej niekryjących swojego chrześcijańskiego zaangażowania wielu katolików w Polsce przyjmuje z ulgą i nadzieją, że są jeszcze u nas instytucje, które biorą pod uwagę ich punkt widzenia. Na ponad 90 proc. katolików w Polsce, 81 proc. wierzy w Boga, ponad 40 proc. systematycznie uczęszcza na niedzielną mszę świętą i aż 75 proc. jest za całkowitym zakazem aborcji. Ustalający w Polsce prawo nie mogą obok tych danych przejść obojętnie.
Eliminując chrześcijańskie wartości z prawodawstwa, uniemożliwia się ludziom wierzącym pełnego uczestnictwa w życiu publicznym na równych prawach, ponieważ ich punkt widzenia z zasady traktowany jest jako niedopuszczalny, jako ingerencję religii w politykę. Katolik w dyskursie, w którym nieobecne są jego racje i argumenty, nie jest w stanie rozwiązać, wyjaśnić i załatwić swoich najważniejszych, najbardziej palących spraw, ponieważ w sposób arbitralny zostały one wyłączone poza nawias spraw publicznych.
Jest to podejście nieuczciwe. Narzucając tylko jedną narrację strony laickiej, katolików automatycznie stawia na gorszej, straconej pozycji.

Racja liberałów
Często słychać głosy: chrześcijanie mogą, a nawet powinni uczestniczyć w demokratycznym życiu państwa na równi z innym, ale pod warunkiem, że czynią to zawsze i wyłącznie jako obywatele, a nie chrześcijanie. Jeżeli chcą już uczestniczyć jako chrześcijanie, to powinni wybrać taki model wiary, która zostanie zaakceptowana przez stronę laicką i postępową.

Innymi słowy, katolicy, którzy ulegną presji lewicy i zaczną dopuszczać np., aborcję, gender i eutanazję, będą mogli uczestniczyć w decyzjach władzy państwowej. W momencie zaś, kiedy zaczną m.in. kwestionować małżeństwa jednopłciowe, aborcję i eutanazję itp. – zamyka się dla nich pole dyskusji publicznej.
Ustawodawstwo gender przemyca się w pakietach pomocowych, edukacyjnych, rozwojowych, zdrowotnych i równościowych

Szczególna trudność dla katolickich polityków, sędziów i urzędników wiąże się z tym, że już na początku, przy ustalaniu zasad obecności w życiu publicznym, wymaga się od nich czegoś, czego nie wymaga się od przedstawicieli strony liberalno-lewicowej. Otóż podejmując publiczne funkcje, muszą niejako „zdać" egzamin z nowoczesności, liberalnej demokracji, tolerancji i pluralizmu. Wierzącym nie pozwala się brać udziału w dyskusji na ważne społecznie i politycznie tematy, jeśli nie uzasadnią wcześniej swojego prawa do niej, jeśli nie zapewnią o poszanowaniu zasad świeckości i szacunku dla demokracji.
Postępowcy, zabierając się za jakiś projekt lub kodyfikację prawa, nie mają obowiązku demokratycznej „legitymizacji". Oni z góry traktowani są jako „prawowierni" i odpowiedni dla współczesnego świata. Zakłada się tym samym poniekąd, że laicka koncepcja świata jest stuprocentowo słuszna, prawdziwa i właściwa, uzasadniając jakby automatycznie rację strony liberalno-lewicowej, i to bez najmniejszych nawet kompleksów, w dyskusjach i debatach dotyczących wspólnoty politycznej w jej całości. Nie ma natomiast to zastosowania do wierzących, którym się nie ufa po prostu tylko dlatego, że są wierzącymi.

Obowiązek dowodu i wyjaśnienia swojej decyzji spoczywa zawsze na katoliku, nigdy zaś na niewierzącym. Ten „plus" legalności, jakiego wymaga się od chrześcijan, nie ma żadnej racjonalnej podstawy i jest przejawem dyskryminacji. Oznacza to, że punkt wyjścia nie jest jednakowy dla wszystkich grup. Jedna jest bardziej uprzywilejowana od drugiej.
Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem niespotykanym. Ci, którzy nie są chrześcijanami, chcą wmówić wierzącym, jak mają postępować i jakie konsekwencje wynikają dla nich z tego faktu. Niewierzący mają pełne prawo mieć własne pojęcie religii, której nie wyznają lub nawet nią gardzą. U wierzących zaś to prawo się tłamsi lub narzuca pojęcia strony niereligijnej.
W poprzek norm
Gdyby prof. Andrzej Zoll lub obecny przewodniczący komisji kodyfikacyjnej prof. Piotr Hofmański proponowali ustawodawstwo zgodne z duchem postępu i praw człowieka rozumianych według ONZ, nikt nie miałby do nich pretensji i nie żądałby wyjaśnień, dlaczego faworyzują prawo sprzeczne z wrażliwością Polaków oraz ich chrześcijańskimi wartościami. Kiedy jednak proponują zapisy zgodne z naszą tradycją i kulturą prawną, wtedy wzywa się ich do tablicy i odpytuje z zasady bezstronności, neutralności światopoglądowej oraz straszy Radą Europy, Agencją Praw Podstawowych UE i ONZ.
Na ONZ i UE w swoim artykule „Uświęcanie prawa" powołuje się również redaktor Ewa Siedlecka w „Gazecie Wyborczej": „Komisja Kodyfikacji Prawa Karnego proponuje zaostrzenie przepisów antyaborcyjnych. Pisaliśmy o tym wczoraj. Komisja jest organem ministra sprawiedliwości, a więc rządu. Dlatego to propozycja dziwna w sytuacji, gdy Polska jest krytykowana przez wiele międzynarodowych organów zajmujących się ochroną praw człowieka (ONZ, Rada Europy, Agencja Praw Podstawowych UE) za prawo antyaborcyjne, którego egzekwowanie odbywa się kosztem ochrony zdrowia kobiet".

Powoływanie się przez autorkę na te organizacje jest o tyle niefortunne, że od dawna wiadomo, jaką politykę prawną względem mniejszości seksualnych, rodziny i aborcji one prowadzą i według jakiego aksjomatu działają.

Wymienione przez p. Siedlecką instytucje w żadnym razie nie są neutralne czy bezstronne. Międzynarodowe agendy ONZ, ale też WHO czy Agencja Praw Podstawowych UE, od samego początku promowały „zdrowie reprodukcyjne" regulowane za pomocą powszechnie dostępnej antykoncepcji i aborcji oraz narzucały przywileje prawne mniejszości seksualnych stojące często w poprzek tradycyjnych norm i obyczajów poszczególnych krajów. Działania te odbywały się zazwyczaj z pominięciem demokracji i zasady jawności, ponieważ ustawodawstwo gender przemycano zawsze w pakietach pomocowych, edukacyjnych, rozwojowych, zdrowotnych i równościowych.
Właśnie wymiar sprawiedliwości okazał się najlepszą bronią genderowców. O rządach prawników lub „dyktaturze prawników" sporo miejsca poświęcili brytyjska pisarka i dziennikarka Melanie Philips i amerykański konserwatywny pisarz oraz polityk Patrick Buchanan. Kiedy wiadomo, że propozycje ustalenia płci kulturowej już u nastolatków, obniżenie wieku inicjacji seksualnej do dziewiątego roku życia czy adopcji dzieci przez homoseksualistów nie przejdą raczej przez parlamenty poszczególnych krajów, misję wprowadzania tych „postępowych" projektów powierza się prawnikom. Oni są władni forsować – przynajmniej niektóre – przepisy, które nie miałyby szans w głosowaniu parlamentarnym.

W efekcie coś, czego nikt z daną społecznością nie konsultował, i co często staje w jawnej opozycji do jej systemu wartości, staje się nagle obowiązującym prawem, według którego należy postępować. Protestującym zamyka się usta właśnie ONZ-etem, prawami człowieka, „opinią międzynarodową", wizerunkiem kraju na zewnątrz i podobnym repertuarem zahaczającym o szantaż.


Otwieranie furtki
Ten lewicowy „marsz przez instytucje" trafił w Polsce na przeszkodę w postaci członków komisji kodyfikacyjnej. Jest oczywiste, że międzynarodowi lobbyści gender nie odpuszczą im tak łatwo. „Któż zdoła się oprzeć pokusie globalnego ruchu gender? Moc tego uwodzenia jest potężna, a socjotechniki subtelne, często niedostrzegalne. Przystąpienie do ruchu oznacza nabranie rozpędu, stanie się częścią jakby wielkiego „humanitarnego" planu, przyjęcia do globalnego „nowatorskiego" zespołu, wejście w powiązania międzynarodowe, otrzymanie wyższych płac i lepszej opieki zdrowotnej, bycia po stronie „bezpieczeństwa", dołączenie do ducha praw, demokracji, wolności, wyboru, możliwości opcji, słowem awangardy postępu i racjonalnego rozwoju" – twierdzi badaczka problemu Marguerite A. Peeters.

Jeśli profesorowie Hofmański i Zoll przegrają, to razem z nimi przegrają miliony polskich katolików chcących normalnej rodziny i ochrony życia ludzkiego już od momentu jego poczęcia. Wyeliminowanie obecnych członków komisji z prac będzie niebezpiecznym precedensem otwierającym w Polsce furtkę światowym seksualistom.

Katolik na urzędzie