ona
1321

Przejmujący list naszej Czytelniczki, piszącej o tym jak czuje się w Kościele jako wierząca homoseksualistka i co znaczyła dla niej akcja „Przekażmy sobie znak pokoju”, której patronujemy.

NIE JESTEM SAMA

CZYTELNICZKA

26.09.2016

„TP” 38/2016

Nigdy dotąd nie pisałam listu do żadnej redakcji, tym razem jednak poczułam, że muszę podzielić się z kimś tym, co się we mnie dzieje. A dzieje się bardzo dużo! Gdy zobaczyłam po raz pierwszy – gdzieś w internecie – fotografię z dłońmi przekazującymi sobie znak pokoju, poczułam ogromną ulgę i wdzięczność. Zajrzałam na stronę kampanii „Przekażmy sobie znak pokoju”, obejrzałam wypowiedzi osób zaangażowanych w akcję i… dotarło do mnie, że nie jestem sama. Po pierwsze, nie ja jedna borykam się z dramatycznym konfliktem wewnętrznym, po drugie – są tacy, którzy po prostu rozumieją, że może tak być, i nie osądzają, nie krzyczą, że pójdę do piekła.

Gdy czytam wypowiedzi hierarchów oraz oburzonych całym pomysłem katolików, czuję się najzwyczajniej w świecie nierozumiana i odrzucona. Myślę sobie wtedy, że może tak łatwo przychodzą im te słowa, gdyż naprawdę nie potrafią sobie wyobrazić tego, co czuje osoba, do której pewnego dnia dociera, że jest homoseksualna. I o ileż takie odkrycie jest trudniejsze, gdy jest się głęboko wierzącym katolikiem.

Moja historia? Od dzieciństwa marzyłam o wielodzietnej, katolickiej rodzinie. Wierzyłam, że pewnego dnia spotkam tego jedynego (najlepiej w „prawdopodobnie najlepszym duszpasterstwie akademickim świata”), wierzyłam, że uda mi się stworzyć takie święte, katolickie małżeństwo z gromadką dzieci. Znałam zaledwie kilka takich rodzin, lecz czułam, że promienieje od nich prawdziwe szczęście. Też tak chciałam. I wierzyłam, że się uda. Tylko jakoś... ciągle zakochiwałam się w kobietach. Po prostu. Najpierw mówiłam sobie, że taki mój „urok”, że po prostu zawsze wchodzę w intensywne relacje z ludźmi, że – dosłownie – zawsze się w nich zakochuję. I że to kwestia przypadku, iż akurat tylko w kobietach. Potem, gdy już studiowałam, pomyślałam pewnego dnia, że może ze mną jest coś nie tak? Zmagałam się z tym pytaniem prawie pięć lat, a odpowiedź, którą znalazłam zaledwie pół roku temu, wcale nie uczyniła mojego życia lżejszym. Sześć miesięcy temu zrozumiałam bowiem, że po prostu „taka jestem”, chociaż właściwie wcale tego nie chcę.

Nie chcę z kilku powodów. Pierwszym z nich jest sumienie ukształtowane przez naukę Kościoła. Katechizm mówi o szacunku, to prawda. Ale mówi też o „nieuporządkowaniu wewnętrznym”, i może ma rację? Chyba właśnie tak o sobie myślę, że mam jakiś defekt, że zdarzył się jakiś „błąd w systemie”. Sumienie ukształtowane po katolicku ma też cała moja rodzina, a ja – tak czuję dzisiaj – chyba nigdy nie odważę się na to, by im o tym powiedzieć. Szczególnie mamie, bo przeczuwam, jak straszna byłaby reakcja.

Kiedy dotarło do mnie, że „taka jestem”, zawalił mi się świat. To był – być może – koniec marzeń o świętej, wielodzietnej, katolickiej rodzinie. Być może jestem tak bardzo „nieuporządkowana wewnętrznie”, że po prostu niezdolna... do miłości? A przynajmniej pewnego jej rodzaju? Pomyślałam sobie wtedy: trudno, będę sama. Będę dawać siebie światu inaczej. Będę miała więcej czasu na kochanie tych najmniej kochanych, jeśli nie będę miała głowy zajętej własną rodziną. Tak sobie mówiłam, chociaż serce pękało z bólu. A potem? Potem pojawiła się w moim życiu ona. Znów się zakochałam: tym razem – po raz pierwszy w życiu – z wzajemnością. Co mam z tą wzajemnością zrobić? Od ponad dwóch miesięcy żyję w tak strasznej rozterce. Doktryna jest w tej kwestii nieubłagana. Może pozostaje prymat sumienia nad doktryną? A może trzeba żyć z sercem rozdartym podwójnie? Nie znalazłam na te pytania odpowiedzi.

Kampania „Przekażmy sobie znak pokoju” również mi tej odpowiedzi nie daje. Nie usłyszałam przecież, że mogę teraz żyć tak, jak mi się podoba. Zresztą, nawet gdybym to gdzieś usłyszała (bo przecież niektórzy tak mówią), czy mogłabym odrzucić wszystkie wątpliwości? Nie. Poczułam się jednak podniesiona na duchu. Poczułam, że mogę przekazać znak pokoju… samej sobie. Chociaż nadal nie wiem, co zrobić w tej sytuacji, w której się znalazłam, nadal nie wiem, jak żyć w zgodzie z Bogiem i ze sobą, to wiem, że nie muszę być w wewnętrznym stanie wojennym. Mogę przyjąć siebie z tym „nieuporządkowaniem”, ale i jednocześnie pragnieniem jak najświętszego życia (naprawdę!), i dać sobie czas na poszukiwanie odpowiedzi, co dalej zrobić z miłością, która mi się przydarza, a która – według opinii niektórych mieniących się katolickimi internautów – jest bodajże największym możliwym złem.

Jeśli „katolicy nie powinni brać udziału w kampanii »Przekażmy sobie znak pokoju«, gdyż rozmywa ona jednoznaczne wymagania Ewangelii” – jak kategorycznie orzeka Prezydium Komisji Episkopatu Polski – to ja pytam: jakie są te „jednoznaczne wymagania”? Myślę o Jezusie, którego „znak pokoju” wobec ludzi nazywanych grzesznikami niejednokrotnie spotykał się ze „świętym” oburzeniem. Czy Jezus dziś wyciąga do mnie rękę? A może „nie powinien”? Czy Episkopat zdaje sobie sprawę, że ta wyciągnięta dłoń w żaden sposób nie rozmywa jednoznacznych wymagań Ewangelii? Dla mnie rozmyte one zostały właśnie przez komunikat Prezydium KEP...

Znak pokoju, który chcą przekazać mi – tak to odbieram: ta dłoń jest wyciągnięta właśnie do mnie! – organizatorzy akcji, pozwala spojrzeć na siebie z większą miłością. A nie jedynie z pogardą, niesmakiem i poczuciem, że mam „grzeszne” i „niezgodne z Bożym planem”, „obiektywnie złe” skłonności. I z nadzieją. Przede wszystkim na to, że któregoś dnia odnajdę swoją drogę w tym zawiłym labiryncie, w jakim – z jakichś przyczyn – przyszło mi się znaleźć. Z osobą, którą kocham. I z nadzieją dla innych: że zanim wydadzą wyrok, spróbują najpierw zrozumieć, współczuć. Zobaczyć, że „środowiska LGBT” to nie jakiś rozkrzyczany „tęczowy” tłum, lecz konkretni ludzie (w tym ja!). Także i katolicy, którzy często muszą zmagać się z wielkimi, wewnętrznymi dramatami i żyć w stanie wojny. A najgorsza z możliwych wojen to ta, którą prowadzimy sami z sobą. W tej wojnie nie ma zwycięzców: ona sieje tylko zniszczenie i śmierć, odbierając nadzieję na pokój.

Dziękuję za wyciągniętą w moją stronę dłoń. Ściskam ją serdecznie, z ogromną wdzięcznością. I większym pokojem w niespokojnym sercu.

ARTYKUŁ POCHODZI Z NUMERU: TP 40/2016
ona
.....najgorsza z możliwych wojen to ta, którą prowadzimy sami z sobą. W tej wojnie nie ma zwycięzców: ona sieje tylko zniszczenie i śmierć, odbierając nadzieję na pokój.
Dziękuję za wyciągniętą w moją stronę dłoń. Ściskam ją serdecznie, z ogromną wdzięcznością. I większym pokojem w niespokojnym sercu.Więcej
.....najgorsza z możliwych wojen to ta, którą prowadzimy sami z sobą. W tej wojnie nie ma zwycięzców: ona sieje tylko zniszczenie i śmierć, odbierając nadzieję na pokój.

Dziękuję za wyciągniętą w moją stronę dłoń. Ściskam ją serdecznie, z ogromną wdzięcznością. I większym pokojem w niespokojnym sercu.