38:26
ZUZELA i PRYMAS TYSIACLECIA. SOLI DEO /kard. STEFAN WYSZYNSKI PRYMAS TYSIACLECIA/ 1. Szanuj każdego człowieka, bo Chrystus w nim żyje. Bądź wrażliwy na drugiego człowieka, twojego brata. 2. Myśl dobrze …Więcej
ZUZELA i PRYMAS TYSIACLECIA.

SOLI DEO
/kard. STEFAN WYSZYNSKI PRYMAS TYSIACLECIA/

1. Szanuj każdego człowieka, bo Chrystus w nim żyje.
Bądź wrażliwy na drugiego człowieka, twojego brata.

2. Myśl dobrze o wszystkich - nie myśl źle o nikim.
Staraj się nawet w najgorszym znaleźć coś dobrego.

3. Mów zawsze życzliwie o drugich - nie mów źle o bliźnich.
Napraw krzywdę wyrządzoną słowem.
Nie czyń rozdźwięku między ludźmi.

4. Rozmawiaj z każdym językiem miłości.
Nie podnoś głosu. Nie przeklinaj.
Nie rób przykrości. Nie wyciskaj łez.
Uspokajaj i okazuj dobroć.

5. Przebaczaj wszystko, wszystkim.
Nie chowaj w sercu urazy.
Zawsze pierwszy wyciągnij rękę do zgody.

6. Działaj zawsze na korzyść bliźniego.
Czyń dobrze każdemu, jakbyś pragnął,
aby tobie tak czyniono.
Nie myśl o tym, co tobie jest kto winien,
ale co Ty jesteś winien innym.

7. Czynnie współczuj w cierpieniu.
Chętnie spiesz z pociechą, radą, pomocą, sercem.

8. Pracuj rzetelnie, bo z owoców twej pracy korzystają inni,
jak Ty korzystasz z pracy drugich.

9. Włącz się w społeczną pomoc bliźnim.
Otwórz się ku ubogim i chorym.
Użyczaj ze swego.
Staraj się dostrzec potrzebujących wokół siebie.

10. Módl się za wszystkich, nawet za nieprzyjaciół.


Stefan Kardynał Wyszyński
Piotr2000
Droga Krzyżowa z kard. Stefanem Wyszyńskim
Poniższe rozważania drogi krzyżowej przygotowane przez kard. Stefana Wyszyńskiego dla pracowników pióra ukazały się drukiem w 1959 r. nakładem Wydawnictwa „Znak”.
Najmilsze dzieci! Przypomnijmy sobie najpierw na tej drodze krzyżowej słowa Chrystusa Pana, który pierwszy odbył Drogę Krzyżową: „Jeśli kto chce iść za mną, niech weźmie krzyż swój, a …Więcej
Droga Krzyżowa z kard. Stefanem Wyszyńskim

Poniższe rozważania drogi krzyżowej przygotowane przez kard. Stefana Wyszyńskiego dla pracowników pióra ukazały się drukiem w 1959 r. nakładem Wydawnictwa „Znak”.

Najmilsze dzieci! Przypomnijmy sobie najpierw na tej drodze krzyżowej słowa Chrystusa Pana, który pierwszy odbył Drogę Krzyżową: „Jeśli kto chce iść za mną, niech weźmie krzyż swój, a naśladuje mnie”.

Kto z nas nie chciałby iść za Nim? Każdy z nas ma to poczucie, że musi przejść drogę Chrystusa, bo kto z Nim współcierpi, ten z Nim uwielbiony będzie.

Wielkość człowieka zależy też i od wielkości jego przeżyć. Przeżycia tworzą duchową sylwetkę; im są głębsze, tym bardziej człowiek zbliża się do obrazu Boga. Bóg, przez wielką miłość ku nam, wypisał na naszej duszy swoje oblicze. Pracą i cierpieniem pogłębiamy nasz duchowy związek z Bogiem i wtedy odbija się pełne światło oblicza Bożego na naszych duszach, na twarzach, na całym życiu.

A więc bierzmy swój krzyż naszych codziennych obowiązków i chodźmy za Nim.

Stacja I – Jezus skazany na śmierć

Jezus skazany na śmierć przed trybunałem Piłata. To było zdarzenie historyczne, ale ono wciąż się powtarza. Zanim doszło do wyroku, Chrystus Pan był pytany, kim jest. Odpowiedział: „Jam jest Prawda”. Obudził wątpliwość: Cóż to jest Prawda? Ale wątpliwość była retoryczna, bez nadziei otrzymania odpowiedzi, bez wysiłku poznania.

Cóż to jest Prawda? Gdyby człowiek na to pytanie rzetelnie odpowiedział, nie wydałby wyroku śmierci na Syna Bożego, na Słowo Przedwieczne, na Nauczyciela Prawdy, na Dobrą Nowinę.

Zawsze sumienie moje powiedziałoby mi: „Ja żadnej winy w Nim nie znajduję”. Odrobina myśli, odrobina refleksji – i odpowiedź gotowa.

Postawię sobie pytanie: Cóż to jest Prawda? Dołożę wysiłków, by nie wydać wyroku na Boga bez rzetelnej odpowiedzi na to pytanie. Nie umiem odpowiedzieć – podejmuję trud, który nakazany jest każdemu umysłowi; dopiero wtedy mogę wyrokować, kiedy już wiem, co to jest Prawda.

Uczynię postanowienie, aby w mych myślach, słowach, uczuciach, pismach, nie było zuchwałej odpowiedzi i zuchwałego wyroku na Chrystusa. Uczynię wszystko, aby poznać Prawdę.

Stacja II – Jezus bierze krzyż na ramiona swoje

Nie chcę myśleć, że to był krzyż z drzewa. Owszem, pomyślę, że to był ciężar świata, ciężar człowieczeństwa, że to był i ten ciężar, który w pewnej cząstce na mnie spada. A więc mój krzyż i mój ciężar.

„Położył Pan na ramiona Jego niesprawiedliwość nas wszystkich”. Niesie więc i moją nieprawość. Ale nie tylko! On niesie moje zadania życiowe, albowiem sam ich udźwignąć nie mogę. Może niekiedy myślę, że nie podołam, bom niemocny, słaby. Będę pamiętać i o tym, że w przeciwnościach jest moc doświadczeń i że wystarczy mi Łaska, której Bóg mi udziela.

Może wydaje mi się, że jestem niezdolny do wielu zadań i trudów, do wyznania wiary, do zajęcia własnego stanowiska. Pomyślę: Nie idę sam, mój krzyż niesie mój Bóg. Jest nas dwóch: On i ja. Chrześcijanin nigdy nie jest samotny, jest z nim Chrystus. Idą razem.

W trudzie codziennym specjalnie pamiętać będę o tym: jesteś przy mnie, podsuwasz Twoje ramię pod mój krzyż. Idziemy więc razem.

Stacja III – Jezus pierwszy raz upada pod krzyżem

Wiem, że tylko Bóg mógł odkupić świat, ale Bóg, który przyoblekł ciało ludzkie. Czy jest prawdziwym człowiekiem? Bóg nie upada, więc skoro upadł – jest i człowiekiem, bo ludzką rzeczą jest upadać, chociaż szatańską – trwać w upadku, poddać się zwątpieniu i myśleć, że nie jesteśmy zdolni już powstać, że nie ma siły, która mogłaby nas podźwignąć.

A więc: prawdziwy Bóg, który nie upada i prawdziwy człowiek, który upada. Jestem spokrewniony z Nim przez moje człowieczeństwo, które wraz z Nim upada; ale On wspiera mnie przez swoje Bóstwo, które nieustannie podnosi i dźwiga moje człowieczeństwo.

W upadającym człowieku spostrzegam towarzysza mojej drogi życia; w dźwigającym się – dostrzegam Boga, który mnie podnosi i dźwiga. W Nim widzę mój obowiązek podnoszenia się i dźwigania.

Przyzywam Cię na pomoc we wszystkich moich upadkach, byś Ty mnie podźwignął.

Stacja IV – Jezus spotyka Matkę swoją

Nawet Jezus, choć był Bogiem, na tej ziemi musiał mieć pomoc Matki. Nawet człowiek mocny, pełen charakteru, siły, samodzielności niezwykłej, pewny siebie, musi dostrzec przy sobie taką siłę, delikatną, macierzyńską, której niekiedy usłuchać trzeba, warto, należy.

I Jezus więc, doskonały Człowiek – ecce Homo – na drodze swego trudu kalwaryjskiego spotkał tę delikatną, subtelną siłę, która obecnością swoją doń przemawiała.

Wystarczyło, że przeszła, że stanęła. I że spojrzała…

Jakże często w naszym zuchwałym stylu życiowym odrzucamy od siebie wszystko, co zda się być uosobieniem miękkości. Jakże dobrze robimy gdy zaufamy temu, co macierzyńskie, temu, co z matki, temu, co w duszy naszej z tej duchowej głębi serca.

Boć macierzyństwo to jest serce. Matka – to serce. W trudzie krzyża trzeba też odrobiny serca. Chrystus spotykając Matkę swoją pokazuje nam, że nie trzeba gardzić sercem, że trzeba się odwoływać do serca. I oto spotyka się serce z sercem. Serce Dziecka z sercem Matki.

Tak jest w moim życiu osobistym. Tak jest też w dziejach ludzkości, tak jest w dziejach Kościoła, tak jest w codziennym moim obowiązku.

Szukam serca, szukam matki. Jaka to wielka radość, że to jest Matka Najświętsza, Matka Boga Żywego, Matka Słowa Wcielonego. Zabiegnę i ja drogę tej Matce i złączę swoje życie z Jej życiem, kroki mej drogi – z Jej drogą.

Stacja V – Szymon z Cyreny pomaga dźwigać krzyż Jezusowi

Był przymuszony, zapewne przez żołnierzy jak podaje Ewangelia. A więc wywarli na niego presję, by chciał pomagać w dźwiganiu krzyża. Ale to nie był tylko przymus żołnierski, to był jakiś delikatny wpływ Boga, który niósł krzyż ludzkości. On też przymuszał człowieka, aby niósł krzyż ludzkości razem z Bogiem. W tej świętej wspólnocie zbawiania świata potrzebny był Bogu człowiek.

Świat nie może być zbawiony jedynie przez Boga, bez udziału naszego. I człowiek nie może być zbawiony bez własnego udziału. W mojej duszy nic się nie odmieni bez osobistego wysiłku, bez współdziałania z Łaską Bożą. Człowiek więc musi dźwigać krzyż odkupienia. Nie możemy się zwolnić od tego obowiązku. Nie możemy stać na boku, jako rzesza widzów. Musimy wziąć czynny udział w trudzie Boga zbawiającego świat.

Jakże to jest wysoce ludzkie, że człowiek nie zawdzięcza wszystkiego tylko Bogu, że musi brać udział osobisty w trudzie – zbawiającego świat – Boga. To jest szacunek dla człowieka, dla mnie, dla każdego z nas. Ale zarazem jest to wskazanie, jak bardzo jesteśmy wszyscy Bogu i Kościołowi potrzebni w dziele Bożym na ziemi i w dziele Kościoła.

Biorę więc krzyż Jezusowy, nie tylko mój, ale krzyż dzieła odmiany świat. Biorę krzyż Kościoła na swoje ramiona i niosę go z Chrystusem żyjącym w Kościele.

Stacja VI – Weronika ociera twarz Jezusowi

Podanie pobożne zapisało nam to zdarzenie i przekazało wiekom. Oblicze Chrystusa, przez które przebijała wielka godność Boga, zostało zniekształcone i zbrudzone przez samo życie. To, co najpiękniejsze, okryte zostało procesem ludzkiego życia i owocem „alchemii ludzkiej” tego świata.

Czyż miałoby tak pozostać? Czyż Bóg może pozwolić, aby oblicze człowieka, stworzone na obraz i podobieństwo Boże, miało być zniekształcone?

Bóg nie pozwoli zniszczyć swoich planów. Nasze oblicze ma odbijać na sobie światło oblicza Bożego. Jeżeli życie ludzkie zniekształciło oblicze Boże na naszym życiu, jeżeli nie oszczędziło nawet oblicza Jezusa, to ktoś musi się przyczynić do tego, żeby temu obliczu przywrócić obraz Boży.

I oto na drodze Jezusa stanął człowiek, aby obliczu Jego przywrócić światło Boże. Odtąd Weronika stała się symbolem i wzorem.

To nasze zadanie - ocierać oblicza ludzkie, omywać z nich trud i pot życia, przywracać człowiekowi właściwy obraz Boży, przywracać mu radość, piękno nadane przez Boga, uczłowieczać człowieka, dźwigać go, a nie spychać, podnosić i podtrzymywać.

Jakże to wspaniałe zadanie dla każdego z nas!

Jeśli moje oblicze duchowe będzie czyste, to w mej duchowości, jak w przecudnym jakimś roztworze odmładzającym, będę maczać swoje pióro, którym odczyszczę każdą twarz. Czyż słowo wypowiedziane i napisane nie jest zdolne omywać ludzkość i każdego człowieka? Czyż niekiedy nie rozpogodzi się serce, czytając myśl podniosłą i dźwigającą wzwyż? Czyż w mojej pracy nie mogę być naśladowcą tej niewiasty, która, według podania, zabiegła drogę Chrystusowi, ażeby umyć Jego oblicze?

Spojrzę na moich braci, którzy utrudzeni idą drogą życia. To jest Chrystus idący po kalwaryjskiej drodze, uznojony, umęczony. Podejdę do Niego i otrę Jego twarz, aby znowu była ludzką i Bożą.

Stacja VII – Jezus drugi raz upada pod krzyżem

Gdy patrzę, jak Chrystus wdeptany jest w błoto ziemi, przypominają mi się te przedziwne procesy myśli, akty woli ludzkiej - to wszystko, co spycha Go w błoto. Leży w tym błocie Człowiek, o którym już prorok mówił, że jest „robak, a nie człowiek, pośmiewisko ludzkie i wzgarda pospólstwa".

Ale ten Człowiek w błocie jest jak ziarno pszeniczne, które musi wpaść w błoto i obumrzeć, bo jeśli obumrze - owoc stokrotny przynosi, a jeśli nie obumrze - samo pozostaje. Cóż po pełnych spichlerzach pszenicznego ziarna? Ziarno musi być rozrzucone, musi pójść do błota i dopiero, gdy w błoto wpadnie, rozmiękczone wydobywa ze swojego serca siły żywotne, aby je ukształtować w złoty kłos. Wydaje owoc stokrotny ze swojej męki, z pokory i ze swego cierpienia. Tym się dopiero żywi głodne dusze. Ileż trzeba mojej osobistej męki, osobistego trudu, pokory, aby móc karmić! Nie jest więc najboleśniejszą rzeczą, że nawet Bóg leży w błocie, bylebyśmy tylko dostrzegli w Nim Boga.

I mój upadek nie może uczynić mnie błotem. Chrystus się podniósł. Tyle razy w dziejach wepchnięto Go w błoto i tyle razy powstawał, otrząsał się z błota, żywił i powadził rzesze do Życia. Tak uczynił Chrystus po drugim upadku, tak czyni Kościół i tak czyni każde jego dziecko: powstaje i idzie naprzód.

Ludzka rzecz upadać - szatańska trwać w upadku. A więc i ja powstaję i choćbym był brudny od błota, wiem, że przez pokorę i przez wyznanie win wydam owoc stokrotny.

Stacja VIII – Jezus pociesza płaczące niewiasty

Nie płaczcie nade mną, płaczcie nad sobą i nad synami waszymi. Chrystus na drodze krzyżowej nie przestaje myśleć o innych. Jego myśl jest skierowana ku tym, których trzeba pocieszać. Cierpienie nie zamyka Mu oczu na dolę ludzką. On nadal jest człowiekiem i bratem cierpiących, uczestnikiem człowieczeństwa i braterstwa. Dostrzega płaczące niewiasty.

Ale czyż płacz ich pomoże Jezusowi? Czy zdołają zawrócić Go z drogi na Kalwarię? Nie. Tego nawet Jego Matka nie próbowała. Idzie o to, ażeby człowiek współczujący Bogu pamiętał, że najbardziej pomaga wtedy, gdy wchodzi w siebie i odmienia samego siebie. Ten Chrystus, nad którym płaczę, jest moją siłą. On mi przypomina mnie samego, obowiązki moje i moich synów.

A właśnie na tych synach świat dopełnia swych praktyk. Chrystus to zielone drzewo; jeśli na zielonym drzewie to czynią, cóż będą czynić na suchym?

Nie płaczcie więc nade mną! Mają katolicy zwyczaj współczucia nieustannego z Kościołem. I poprzestają często na współczuciu łez i narzekań. A tymczasem nie o to idzie. Siła Kościoła nie polega na łzach jego dzieci. Siła Kościoła polega na tym, ażeby Chrystus idący drogą, przemówił do mnie, żebym głos Jego usłyszał, żeby dotarł do mej duszy, poruszył ją i odmienił, przez Łaskę z Bogiem zjednoczył. Przez to wzrasta Chrystus, przez to też rośnie siła Kościoła.

Nie płaczcie więc nad Kościołem! Płaczcie nad sobą i nad synami swoimi. Jesteście odpowiedzialni za siebie i za synów waszych.

Chrystus widzi ciebie, mój bracie, widzi twój płacz. Niech będzie owocny, niech będzie skuteczny…

Stacja IX - Jezus upada pod krzyżem po raz trzeci

Na drodze krzyżowej wspominamy trzy upadki Chrystusa. A ile ich było - któż to policzy - gdy wspinał się na górę po ostrych kamieniach stromego wzgórza Kalwaryjskiego?

Ile jest upadków w moim życiu, gdy po zboczach codziennego wysiłku wspinam się wzwyż? Ile razy upadam, ile razy opuszczam ręce? Ile razy dochodzę do wniosku, że już się nie warto podnosić, że i tak już jestem upadłym człowiekiem, a moja pierwotna niewinność nie wróci. I tak już ludzie znają mnie i niełatwo zapomną, niełatwo odmienią sąd o mnie. Cóż więc jest wart mój wysiłek i trud?

A jednak, gdy przeglądam historię nawróceń, widzę, że wojowanie z Bogiem przez całe życie skończyło się dla wielu zbawiennym doświadczeniem ostatniego momentu, z krzyża, z bólu, z męki choroby: „Dziś jeszcze będziesz ze mną w raju”.

U ludzi żyjących w twórczości, gdy śmierć zamyka ich oczy na twórczość i życie, rodzi się zazwyczaj tak gorące pragnienie życia i dalszej twórczości, iż łatwiej wtedy dostrzegają Boga Życia i prędzej Go rozumieją aniżeli w pysze swego twórczego żywota.

Niejeden może wspomni: pozostały po mnie tomy, które sławy mi nie przyniosą. Najważniejszy jest ten ostatni tom – ostatnia kartka, ten finisz i epilog życia. Chociażbym był jako owca zjedzony i pozostały ze mnie tylko kości, wstanę, jak te suche kości na polu Ezechielowym. Choćby wszyscy wątpili, azali ożyją te kości, usłyszę: „prorokuj, synu człowieczy, prorokuj do tych kości, albowiem ożyją, podźwigną się i żyć będą”.

Chociażbym w tej chwili miał najgorsze wyobrażenie o moich słuchaczach, chociaż byście popełnili wszystkie grzechy całego świata, o których nawet się nie wie, nic to! Bo każdy grzech, chociażby pracował w konkretnej materii, jest tylko brakiem bytu i brakiem doskonałości. Dopiero cnota jest bytem. Tyle człowiek wniesie do życia wiecznego, ile weźmie miłości ku Temu, który nie umiera.

Nie wiem, czy trzeci raz upadłeś, ale chociażbyś upadł raz trzydziesty trzeci, wstań i chodź prosto!

Stacja X – Jezus z szat obnażony i żółcią napawany

Przygodziło się to Bogu, który przyodziewa cały świat. Przygodziło się to Temu, który nikogo nie potępił, każdemu powiedział: „Idź w pokoju, nie grzesz więcej". A jednak świat nie podarował Mu jedynej szaty, całodzianej, którą otrzymał od swej Niepokalanej Matki. Świat zdarł ją z Jezusa. Chciał ujrzeć Boga w całej prawdzie - Boga nagiego.

Świat nie chce Boga nieznanego. Tylko Grecy czcili nieznanego Boga. Świat chce znać Boga, jak Tomasz i palce swoje włożyć w Jego bok. I ma do tego prawo. Bo to jest Bóg zbliżający się do nas, Bóg, który karmi, który żywi, który się daje spożyć, zjeść. Błogosławiony, który Bogiem żyje, który się Nim karmi, który ogląda całą Jego nagą Prawdę.

Odsłonił ci się Bóg, a ty chciałbyś przejść przez życie nie obnażony? Chciałbyś ukryć twoje prywatne sprawy? Nie masz prywatnego życia. Twoje najbardziej osobiste sprawy są własnością wspólną, społeczną, i przynoszą społeczeństwu dobro lub zło: zależy to od tego, co ukrywasz i czym jesteś. Świat chce poznać całą, nawet bolesną prawdę twoją. Po twoim życiu będą wydobywać okruchy pozostałe po tobie, będą badać i zbierać listy, notatki, zapiski. Niekiedy są one tak straszne, że najbardziej cyniczni ludzie mówią – Nie myśleliśmy, że aż tak wygląda jego prawda.

Oby się to nie powtórzyło za kilka czy kilkanaście lat, na mnie. Oby nie wstydzono się obnażyć mnie aż do końca. Oby w życiu moim nie było nic takiego, czego ludzie baliby się dotknąć, obnażyć i odsłonić. Niech poznają całą moją prawdę. By ta prawda była jednak pożywna, niechże i praca moja nad jej kształtowaniem będzie rzetelna, by w przyszłości ludzie nie musieli się wstydzić, odsłaniając jej nagość.

Stacja XI – Jezus do krzyża przybity

Dłonie, które błogosławiły, już nie mogą błogosławić… Błogosławione stopy, które nosiły Dobrą Nowinę, są przebite, aby już nie mogły jej nieść.

Człowiek uwięziony na krzyżu! Człowiek niewolnikiem twardego, bezdusznego drzewska. Człowiek, który chce dobrze czynić, a nie zdoła!

I cóż wtedy pozostaje? Czy to jest czas stracony? Czy już wszystek umarłem? Czy już nie mam nic do zrobienia?

Pozostaje jeszcze dużo. Jeszcze można wsłuchiwać się w słowa Tego, który przeszedł dobrze czyniąc, a teraz już nie może dobrze czynić, błogosławić, uzdrawiać, leczyć, mnożyć chlebów, karmić głodnych, pocieszać matek. Już nic nie może, ale jeszcze może rozmawiać z Bogiem: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?" Ale jeszcze może wołać: „Ojcze, w ręce Twoje oddaję ducha mego".

Czy to nie najwspanialsza rzecz w życiu człowieka, gdy już nic czynić nie mogąc, może jeszcze oddawać i oddaje Bogu ducha? Potrzebne są człowiekowi takie chwile ogólnej niemożności działania, aby miał przynajmniej możność oddać Bogu, co Boże i ducha swego skierować ku Niemu.

Rozważmy życie tylu ludzi, którym pozostało już tylko to jedno. A jednak w takiej właśnie okoliczności zdziałali najwięcej.

Nawet krzyż mój, do którego jestem przybity, przyjmę z pełnym zaufaniem, bo jeszcze mogę na nim rozmawiać z moim Bogiem. Jeszcze mogę Mu oddać to, co mam najszlachetniejszego – ducha mego; Ojcze, w ręce Twoje…

Stacja XII – Jezus na krzyżu umiera

„A ja, gdy będę podwyższony od ziemi, pociągnę wszystkich ku sobie…”

Gdy Jezus umiera - życie daje. Śpiewamy w hymnie paschalnym: „Wódz Żywota umarły, króluje żyw”. Bóg zwycięża wtedy, gdy zda się umierać. Bo ciemności - dla Niego -są jeszcze światłością. Pozostały przy Nim, gdy umierał, najwspanialsze duchy: Maryja, Matka Słowa Wcielonego, i Jan, autor prologu o Logosie, o Słowie. „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo". Słowo - Bogiem było. Bogiem - Słowo.

Czy rozumiem, że Słowo jest tak wielką tajemnicą, iż Bogiem jest nazwane? Jakże muszę docenić tę tajemnicę! By ją docenić, trzeba było wielkiego ducha Jana. On, Ewangelista Słowa, został pod krzyżem i tam zrozumiał tajemnicę Słowa.

Pozostało więc pod krzyżem to, co najszlachetniejsze: Maryja, Matka Słowa Wcielonego, i Jan, twórca Ewangelii o Logosie, o Słowie.

Pod krzyżem wytrwać mogą wielkie duchy. Błogosławieni ci, którzy wytrwali…

Stacja XIII – Jezus z krzyża zdjęty i na ramionach swej Matki złożony

Przypomnę sobie rzeźbę „Piety” – Michała Anioła Buonarroti. Dwie twarze: młodzieńcza twarz Maryi i pełna uśmiechu twarz Jezusa.

Jednak kończy się nawet krzyż. Nie jest on największym prawem tej ziemi. Dla krzyża jest tylko jeden Wielki Piątek na ziemi. Przyjdzie potem nadzieja Wielkiej Soboty. Przyjdzie triumf Wielkiej Niedzieli.

Jak dobrze jest pamiętać o tym w męce i w trudzie.

W Tobiem, Panie, zaufał! Najwyższym bowiem prawem nie jest krzyż, lecz życie. A największym zadaniem świata jest przywracać życie, niecić je, budzić, miłować. Jesteśmy synami życia, powołanymi do życia wiecznego. „Życie jest światłością ludzi".

Ilekroć krzyż mnie udręczy, wspomnę, że jestem powołany ze śmierci do żywota. Gdy trud pracy mnie zgnębi, pamiętać będę: skończy się praca, kartki papieru wyjdą, atrament wyschnie, pot z czoła obetrę, zapalę słońce Boże nad głową.

A jednak jestem dzieckiem życia. Krzyż pozostał za mną. Przede mną – Życie!

Stacja XIV – Jezus złożony do grobu

Jezusowy grób. I mój grób. Długo pozostał w nim? „Trzeciego dnia zmartwychwstał".

I mój grób pozostanie za mną. Pójdę do Ojca. Wspominam przeszłość, ale ważniejsza jest przyszłość. Badam historię, jednakże ważniejsze jest życie. Ważniejsze jest to tysiąclecie, które nadchodzi, niż to które mija. Nie będę długo siedział przy grobie i płakał, choćby to był grób najsławniejszy. Idę w przyszłość. Już dziś pracuję dla życia, które przede mną, dla pokoleń, które idą, nadchodzą, dla zadań, które są do wykonania.

Dziś żyję jutrem. A chociaż ono do mnie nie należy, bo najważniejsze zadanie człowieka sprowadza się do chwili obecnej, to jednak pamiętać będę o tym, że przyszłość buduję dziś. Jaka praca dziś, taka jutro przyszłość. Jakie słowo produkuję dziś, takie będzie czytane jutro. Jakie myśli przekażę dziś, takie będą kształtowały pokolenia idące jutro. Wychowuję dziś tych, którzy jeszcze nie żyją. Sam się wychowałem na literaturze tych, którzy dawno pomarli, a ja żyję ich duchem. Moim duchem i moim słowem żyć będą ci, którzy po mnie przyjdą.

Zostawiam więc grób, tak jak Kościół zostawił poganom nawet Chrystusowy grób. „Dozwól umarłym grzebać umarłe swoje, a ty idź i głoś Królestwo Boże”.

Wstaję i idę za Panem i Ojcem Życia, za Ojcem przyszłego wieku.

Źródło:

stefwysz.blogspot.com/…/droga-krzyzowa-…

www.diecezja.sosnowiec.pl/index.php
Piotr2000
Opatrznościowy Pasterz
Autor: Anna Rastawicka
Boże w Trójcy Świętej Jedyny,
Ty w swojej niewypowiedzianej dobroci powołujesz ciągle nowych apostołów,
aby przybliżali światu Twoją Miłość. Bądź uwielbiony za to,
że dałeś nam opatrznościowego Pasterza
Stefana Kardynała Wyszyńskiego, Prymasa Tysiąclecia.
Boże, źródło wszelkiej świętości, spraw, prosimy Cię,
aby Kościół zaliczył go do grona swoich …
Więcej
Opatrznościowy Pasterz

Autor: Anna Rastawicka
Boże w Trójcy Świętej Jedyny,
Ty w swojej niewypowiedzianej dobroci powołujesz ciągle nowych apostołów,
aby przybliżali światu Twoją Miłość. Bądź uwielbiony za to,
że dałeś nam opatrznościowego Pasterza
Stefana Kardynała Wyszyńskiego, Prymasa Tysiąclecia.
Boże, źródło wszelkiej świętości, spraw, prosimy Cię,
aby Kościół zaliczył go do grona swoich świętych.
Wejrzyj na jego heroiczną wiarę, całkowite oddanie się Tobie,
na jego męstwo wobec przeciwności i prześladowań, które znosił dla imienia Twego.
Pomnij, jak bardzo umiłował Kościół Twojego Syna, jak wiernie kochał Ojczyznę i każdego człowieka,
broniąc jego godności i praw, przebaczając wrogom, zło dobrem zwyciężając.
Otocz chwałą wiernego Sługę Twojego Stefana Kardynała,
który wszystko postawił na Maryję i Jej zawierzył bez granic,
u Niej szukając pomocy w obronie wiary Chrystusowej i wolności Narodu.
Ojcze nieskończenie dobry, uczyń go orędownikiem naszych spraw przed Tobą. Amen.
Pokornie Cię błagam, Boże, udziel mi za wstawiennictwem Stefana Kardynała Wyszyńskiego
tej łaski, o którą Cię teraz szczególnie proszę…


CZŁOWIEK DANY OD BOGA
Modlitwa o beatyfikację Sługi Bożego kardynała Wyszyńskiego zaczyna się od uwielbienia Boga: „Boże w Trójcy Świętej Jedyny (…) Bądź uwielbiony za to, że dałeś nam opatrznościowego Pasterza kardynała Stefana Wyszyńskiego, Prymasa Tysiąclecia.”
„Dałeś nam” – prawdziwie ten Człowiek był darem Boga, posłanym po to, aby Polsce i światu przybliżyć miłość Boga, aby podźwignąć ludzi ku Ojcu.
Cała moc kardynała Wyszyńskiego pochodziła z tego, że był on człowiekiem Bożym. Przemawiając do wiernych zawsze zwracał się słowami „Umiłowane Dzieci Boże”, w swoich diecezjach dodawał: „Dzieci moje”. Ponad wszystko sam miał świadomość, że jest dzieckiem Boga. Dlatego pomimo wojen światowych wstrząsów i społecznych przełomów, pomimo prześladowań, chodził spokojnie po ziemi i innych tą drogą prowadził. Ufał Bogu żywemu. Jemu powierzał swoje troski, z Nim dzielił odpowiedzialność za ludzi, za Kościół i Naród.
Niektórzy zapamiętali go jako niewzruszony majestat, prawie odczłowieczony monument, a to był w pełnym znaczeniu tego słowa człowiek, bardzo wrażliwy na innych.
Jego życie nie było wolne od przeciwności i zmagań. Nie bez pokrycia powiedział przed śmiercią „Moja droga była zawsze drogą Wielkiego Piątku na przestrzeni tych trzydziestu pięciu lat służby w biskupstwie. Jestem za nią bardzo Bogu wdzięczny” (Warszawa, 16 V 1981)
Już w dzieciństwie odczuł smak cierpienia i niewoli. Urodził się 3 sierpnia 1901 roku w małej wiejskiej osadzie Zuzela, na pograniczu Podlasia i Mazowsza, nad Bugiem, pod zaborem rosyjskim. Jego metryka spisana została zgodnie z zarządzeniem władz zaborczych, w języku rosyjskim. Z niepokojem jako dziecko patrzył na patrole Kozaków pędzących na koniach w kierunku Nura.
Ostoją bezpieczeństwa i ciepła był dom rodzinny. Do ojca – Stanisława, organisty, schodzili się wieczorami okoliczni mieszkańcy, długo rozmawiali, śpiewali pieśni patriotyczne. Nocą ojciec zabierał Stefana i chodzili naprawiać krzyże na grobach powstańców w okolicznych lasach. Zapamiętał też Stefan pierwsze lekcje z historii, których potajemnie udzielał mu ojciec z książki: 24 obrazki z historii Polski.
Stefan wzrastał w atmosferze szczerej, autentycznej wiary. Zapamiętał obrazy Matki Bożej Częstochowskiej i Ostrobramskiej, które wisiały nad jego łóżkiem. Zapamiętał rozmowy rodziców, którzy wracali z pielgrzymek. Mama pielgrzymowała do Ostrej Bramy, a ojciec na Jasną Górę. Przyzwyczajał się do wiernej modlitwy podczas codziennego wieczornego różańca, do którego klękała cała rodzina. Zapamiętał ojca, który długo modlił się w kościele przed obrazem Matki Bożej Częstochowskiej.
Przyszedł na świat jako trzecie dziecko w rodzinie państwa Wyszyńskich. Pierwsza była Anastazja, później Janina i Stefan. W rok później Stanisława, następnie Wacław, który zmarł mając 11 lat. Ostatnie, szóste dziecko Julianny i Stanisława Wyszyńskich to Zosia. Żyła tylko miesiąc. Po jej urodzeniu zmarła matka.
Zapamiętał Stefan słowa matki, która w drodze, w czasie przeprowadzki do Andrzejewa mówiła do Ojca: „na śmierć mnie tam wieziesz”. Jej przeczucie spełniło się. Zmarła 31 października 1910 roku.
Śmierć matki była jednym z najboleśniejszych, przełomowych przeżyć dla dziewięcioletniego Stefana. Głęboko wryło się w jego pamięć dramatyczne oczekiwanie. Siedząc w pobliskiej szkole nasłuchiwał, czy nie biją dzwony. Byłby to znak, że matka nie żyje. Szukał potem oparcia w Matce Chrystusowej. Pamięć matki nosił w sercu do końca życia, czuł jej opiekę i pomoc w różnych sytuacjach życia.
Dom rodzinny Stefana zarówno w Zuzeli, jak i w Andrzejewie znajdował się blisko kościoła. Stefan szybko nauczył się ministrantury i służył do Mszy świętej. Od dziecka miał świadomość powołania. Mając 8 lat obudził się pewnego ranka z płaczem. Mama zapytała , dlaczego tak płacze. Stefan odpowiedział: „Bo mi się śniło, żeście mnie ożenili, a przecież ja mam być księdz em”.
Jako jedno z ważniejszych przeżyć w drodze do powołania wspomina nocne czuwanie w Wielki Piątek, w Andrzejewie:
„Cała niemal parafia zebrała się na ostatnie Gorzkie Żale. Śpiewano wszystkie trzy części, jak wtedy było w zwyczaju, a w przerwach obchodzono drogę krzyżową. Całą noc przesiedziałem w kościele, skulony przy konfesjonale, który stał przy wejściu do zakrystii. Zapamiętałem mocno tę modlitwę przy Grobie Chrystusa. Przeżycia tej nocy rzeźbiły moją chłopięcą duszę, pomagały mi odkrywać piękno drogi, którą zamierzałem pójść. Uważałem, że to jest jedyna droga dla mnie, nie może być innej. (Andrzejewo, 13 VI 1971)
Osobowość Stefana kształtował nie tylko rodzinny dom i świątynia, ale cała ziemia nadbużańska i styl życia jej mieszkańców.
„Zawsze z ogromnym wzruszeniem wraca się do miejsc, z którymi człowiek związany jest pochodzeniem. To wzruszenie nie jest mi obce. Chociaż w życiu swoim byłem tu i ówdzie, zwiedziłem kawał świata, to jednak z największą radością wracam do miejsca swojego urodzenia, jak również do miejsca urodzenia moich ojców i dziadów. Wyobrażam sobie, jak było wtedy, gdy oni żyli: jakie były warunki ich bytowania, jaka dola, jak wtedy smakował chleb, czy nie brakło go i czy był należycie uszanowany.
Odwiedzałem swojego stryja w jego gospodarstwie. Pamiętam na stole czarny chleb i zachętę: Jedz! Czym chata bogata, tym rada.” (Kamieńczyk, 27 V 1964)

Samodzielności i odwagi uczył się Stefan od dzieciństwa. Mając kilkanaście lat przyjechał do Warszawy, aby kontynuować naukę. Nie chciał się uczyć w Andrzejewie. Kiedy nauczyciel zabronił mu iść do domu, do chorej matki, o co prosił ojciec przysyłając do szkoły jedną z córek, Stefan wstał i powiedział: „A właśnie, że pójdę i więcej do tej szkoły nie wrócę”. Mądry ojciec nie zmuszał syna, aby wrócił do rosyjskiej szkoły. Po dwu latach prywatnej nauki przywiózł go do Warszawy. Stefan był dumny, ze jest uczniem Gimnazjum Wojciecha Górskiego.
„W moich wspomnieniach szkoła Górskiego posiadała tak wielki autorytet społeczny i narodowy, że budziła swoisty patriotyzm szkolny. Zwłaszcza w mieście, które posiadało silne szkolnictwo państwowe. Mijanie na ulicy ucznia w czapce szkoły państwowej zawsze mobilizowało ducha wyższości i satysfakcji”. (Warszawa, 1 IX 1977)
W gimnazjum Stefan był normalnym chłopakiem, zdolnym do różnych, nieraz nieobliczalnych wyczynów. Pewnego dnia, razem z kolegami przeszedł po przęsłach budującego się Mostu Poniatowskiego na Saską Kępę. Nie stronił też od dziecięcych walk z rosyjskimi chłopcami o pryzmę żwiru w Ogrodzie Saskim. Kiedy po latach kogoś chwalono, że był taki porządny od początku życia, Prymas Wyszyński powiedział z prostotą: „Ja taki porządny nie byłem, bo i ściągałem i podpowiadałem”.
„Pamiętam, ze szkolnych lat zdanie, skierowane do mnie przez wychowawcę w Gimnazjum Wojciecha Górskiego w Warszawie. Była to klasa bodaj III czy IV. Podczas jakiejś zabawy broniłem się przeciwko moim kolegom, jak umiałem (…). Mój wychowawca, nie znający widać moich ‘możliwości’, powiedział na sobotniej odprawie tylko tyle: Cicha woda brzegi rwie. Wiele mów słyszałem w tej szkole, ale niewiele mi z nich pozostało. To zdanie zapamiętałem, bo było powiedziane bardzo trafnie, z głęboką miłością do człowieka, którego chce się właściwie ustawić w życiu.” (Warszawa, 30 III 1968)

Działania I wojny światowej odcięły Stefanowi możliwość dotarcia po wakacjach z Andrzejewa do Warszawy. Od 1915 roku naukę kontynuował w Łomży. Wtedy zrozumiał, co to znaczy wojna, przemoc i głód. Władze okupacyjne zabroniły przynależności do harcerstwa. Stefan nie posłuchał zakazu. Złapany przez Niemców podczas zbiórki w Lasach Drozdowskich otrzymał karę chłosty. To były, jak później powiedział: „pierwsze cierpienia dla Ojczyzny”.
W 1917 roku powiedział ojcu, że chce być księdzem. Ojciec nie wyraził entuzjazmu, zapytał syna, czy zdaje sobie sprawę z tego, co to znaczy być księdzem. Udało się Stefanowi przekonać ojca. W końcu zgodził się na pójście syna do małego seminarium – to znaczy do Liceum Piusa X we Włocławku. Po dwu latach nauki i zdaniu matury poszedł do Wyższego Seminarium Duchownego we Włocławku. Tutaj otrzymał solidną formację intelektualną i duchową. Jak postępowa była ta formacja świadczy choćby takie wspomnienie:
„Jeszcze w 1921 r. gdym był na pierwszym kursie filozofii w seminarium duchownym, to moi profesorowie włożyli mi do ręki pisma, które mi się mocno przydały: to był „Kapitał” Marksa i kazali mi to czytać. I zdawałoby się: Po cóż tobie, człowieku to wiedzieć, po cóż tobie? (…)
Ja sobie nieraz przypisuję to, że marksizm znam może nawet lepiej niż niejeden wybitny marksista.” (Warszawa, 2. XII. 1957)

Jak wskazuje powyższa wypowiedź, Stefan uczył się w Seminarium bardzo solidnie. Cała jego późniejsza formacja intelektualna ma podwaliny już w tym młodzieńczym okresie. Był później człowiekiem wszechstronnej, głębokiej wiedzy. Bardzo dużo czytał i to nie tylko książek teologicznych.
W czasie rekolekcji przed święceniami kapłańskimi napisał sobie 10 punktów dotyczących jego życia wewnętrznego:
Timete Deum.
Mów mało – żyj bez hałasu – cisza.
Czyń wiele, lecz bez gorączki, spokojnie.
Pracuj systematycznie.
Unikaj marzycielstwa – nie myśl o przyszłości, to rzecz Boga.
Nie trać czasu, gdyż on do ciebie nie należy: życie jest celowe, a więc i każda w nim chwila.
We wszystkim wzbudzaj dobre intencje.
Módl się często wśród pracy – beze Mnie nic nie możecie uczynić.
Szanuj każdego, gdyż jesteś odeń gorszy: Bóg pysznym się sprzeciwia.
Wszelką mocą strzeż swego serca, ponieważ z niego wypływa życie.
Miłosierdzie Boże na wieki wyśpiewywał będę.

Umocnieniem i przestrogą dla Stefana były słowa babuni wypowiedziane na kilka miesięcy przed święceniami w 1923 roku.
„Poprosiłem ją o błogosławieństwo na drogę kapłańską. Ta prosta kobieta, żegnając mnie, powiedziała: Pamiętaj, jeżeli będziesz złym księdzem, to mi się na oczy nie pokazuj. (…) Do dziś dnia dobrze to pamiętam i nigdy nie zapomnę. Te proste, lecz zdecydowane słowa kobiety chrześcijańskiej miały wielkie znaczenie dla mojego osobistego życia.” (27 V 1964)
Prawdziwą próbą wiary był dla Stefana czas święceń kapłańskich. Tak bardzo pragnął kapłaństwa, tak się do niego przygotowywał. I oto zamiast do święceń musiał iść do szpitala z podejrzeniem o dur brzuszny. Okazało się, że było to poważne zapalenie płuc, jednak nie gruźlica, jak mylnie podają niektóre biografie. Warunki bytowe w seminarium były bardzo ciężkie, alumnom często dokuczał głód.
Drugi powód, dla którego ksiądz Stefan Wyszyński był święcony sam, to brak wieku kanonicznego. Miał dopiero 23 lata. Na jeden brakujący rok otrzymał dyspensę, ale musiał doczekać do dnia urodzin, to znaczy do 3 sierpnia. Tak wspomina ten dzień:
„Święcenia kapłańskie otrzymałem w kaplicy Matki Bożej w bazylice katedralnej włocławskiej w roku 1924. Byłem święcony sam – 3 sierpnia. Moi koledzy otrzymali święcenia 29 czerwca, a ja w tym dniu poszedłem do szpitala. Była to jednak szczęśliwa okoliczność, gdyż dzięki temu mogłem otrzymać święcenia w kaplicy Matki Bożej. Gdy przyszedłem do katedry, stary zakrystian, pan Radomski, powiedział do mnie: Proszę księdza, z takim zdrowiem to chyba raczej trzeba iść na cmentarz, a nie do święceń. Tak się wszystko układało, że tylko miłosierne oczy Matki Najświętszej patrzyły na ten dziwny obrzęd, który miał wówczas miejsce. Byłem tak słaby, że najwygodniej mi było leżeć krzyżem na ziemi, niż stać”. (Stryszawa, 1 VIII 1965)
Po ludzku, ksiądz Wyszyński nie rokował wielkich nadziei. Inne jednak były plany Boże.
Pragnieniem moim było, aby móc w życiu przynajmniej kilka Mszy świętych odprawić. Bóg jednak dodał do tych lat wiele jeszcze innych, nieprzewidzianych, i On wyznaczył czas. (…) Od tamtej chwili czuję, że ciągnę nie swoimi siłami, tylko mocami Bożymi, dlatego niczego nie mogę przypisywać sobie , nie mogę zbyt dużo mówić o moim kapłaństwie, o tym, co miało miejsce w moim życiu, bo byłem tylko uległy Bogu. Apostoł usłyszał: ‘Wystarczy ci łaska Boża, albowiem moc udoskonala się w słabości’ (2 Kor 12, 9). I za nim można powtórzyć nieco żenujące słuchaczy słowa: ‘Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć’ (1 Kor 1, 27). Wielu kapłanów doświadcza na sobie takiego stanu duchowego i ja do tego się przyznaję. (Włocławek, 18 IX 1974)
Po święceniach kapłańskich ksiądz Wyszyński został wikariuszem przy katedrze włocławskiej. Jednocześnie był redaktorem diecezjalnego „Słowa Kujawskiego”. Pracował też jako prefekt w szkółce fabryki „Celuloza”, gdzie uczył dzieci religii. Szkółka – jak wspominał – mieściła się w zwykłej budzie, podczas gdy w fabryce obok robotnicy chodzili w białych kitlach, żeby nie zabrudzić maszyn. „Dzieci były blade, wynędzniałe, okutane we wszystkie łachy, jakie tylko można było znaleźć w domu. Na pewno więcej się tam nauczyłem sam niż zdołałem nauczyć dzieci. Próbowałem nowych metod nauczania – nie byłem prefektem z zawodu. Wykładałem wszystko z kredą w ręku i bawiłem dzieci rysunkami na tablicy. Cały wykład był w rysunkach” ((Warszawa, 29 XII 1963)
Po roku pracy w katedrze włocławskiej ksiądz Stefan Wyszyński został skierowany na studia na KUL, na wydziale prawa kanonicznego. W tym czasie działał na KUL-u ks. Antoni Szymański – prekursor katolickiej nauki społecznej w Polsce. Ta dziedzina wiedzy bardzo interesowała księdza Wyszyńskiego. Wielką łaską było dla niego spotkanie ze sługą Bożym księdzem Władysławem Korniłowiczem, który był wówczas dyrektorem Konwiktu. Księdzu Korniłowiczowi zawdzięczał bardzo dużo, do końca życia nazywał go ojcem. Jako kierownik duchowy nauczył on Stefana przede wszystkim postawy ufnego otwarcia na Boga i na człowieka.
Po uzyskaniu stopnia doktora i rocznej podróży naukowej do Belgii, Francji, Włoch, Austrii i Niemiec wrócił ksiądz Wyszyński do diecezji włocławskiej nie na jakieś uprzywilejowane stanowisko, ale jako wikariusza do Przedcza. Nie buntował się jednak ksiądz dr Wyszyński. Pokornie podjął to zadanie. W następnym roku już został przeniesiony do katedry włocławskiej, wykładał w seminarium, był redaktorem „Ładu Bożego” i „Kronikę Diecezji Włocławskiej”. Prowadził też bardzo intensywną pracę społeczną. Działał w Chrześcijańskich Związkach Zawodowych, wykładał na Uniwersytecie Robotniczym, organizował spotkania, pisał broszury o tematyce społecznej. Widział konieczność zmiany ustroju, przewidywał jego zmianę, ale jednocześnie ostrzegał przed złudzeniami bolszewizmu. W latach wielkiego kryzysu światowego jest w centrum spraw robotniczych. Kardynał August Hlond powołał go do Rady Społecznej przy Prymasie Polski.
Kontynuując pracę naukową ksiądz Wyszyński zaczął zbierać materiały do pracy habilitacyjnej, której tematem miała być „Teologia doczesności”.
Wojna przerwała tę pracę. Wszystkie materiały przepadły.
Po wybuchu wojny ksiądz profesor Wyszyński na polecenie Ordynariusza wyjeżdża z ostatnim kursem do Lublina w nadziei, że tam front tak szybko nie dojdzie i będzie mógł doprowadzić tych kilku kleryków do święceń kapłańskich. Kiedy dotarli do Lublina, okazało się, że dwa dni wcześniej miasto zostało zbombardowane. Pojechali dalej na Wschód. W Łucku u kolegi księdza Wyszyńskiego, księdza Kukuryzińskiego, zatrzymał się minister Kwiatkowski w drodze do Rumunii. Namawiał księdza Wyszyńskiego, żeby razem z ekipą rządową wyjechał z kraju. On jednak podziękował.
W powrotnej drodze w okopie spowiadał żołnierza, a opodal w polu rolnik siał zboże.
„Rolnik, którego spotkałem we wrześniu 1939 roku pod miasteczkiem Irena nad Wieprzem, siał, podczas gdy wszyscy uciekali, gdzie kto mógł. Właśnie spowiadałem w rowie żołnierza i obserwowałem tego człowieka, który spokojnie siał. A żołnierz płacząc jak dziecko, powtarzał: Proszę księdza, co oni z nami zrobili? Co z nami będzie? – Niewiele miałem mu do powiedzenia. Wskazałem ręką: Widzisz tego siewcę? Patrz, on nie płacze, on sieje. Gdy udzieliłem żołnierzowi rozgrzeszenia, podeszliśmy razem do siewcy. Zapytałem: Pan sieje? Czy Pan nie widzi, jak szosą na Lublin wszyscy uciekają? – A on odpowiedział: Proszę księdza, jak zostanie ziarno w spichrzu, to się spali, a jak będzie w ziemi, to zawsze ktoś chleb zbierze. Nie myślał o sobie. Nawet w takiej sytuacji myślał o innych.” (18 III 1972)
Z głębokim przeżyciem Prymas Wyszyński wspominał tę scenę do końca życia. Właściwie to on sam był rolnikiem. Tu wojny, przełomy społeczne, prześladowanie Kościoła, a on siał słowo Boże wierząc, że stanie się chlebem w sercach ludzi.
Gdy przybył do Włocławka okazało się, że jest na liście osób imiennie poszukiwanych przez Gestapo. Bł. bp Kozal wydał rozkaz, że ma natychmiast wyjechać z Włocławka. Tuż po jego wyjeździe przyszli Niemcy, zabrali do obozu biskupa i wszystkich księży, zajęli budynki seminarium.
Ksiądz Wyszyński najpierw pojechał do ojca do Wrociszewa. Później ksiądz Korniłowicz ściągnął go do Żułowa, do domu ss. Franciszkanek Służebnic Krzyża. Później był kapelanem w Kozłówce, w majątku państwa Zamojskich. Służył też okolicznej ludności, katechizował dzieci, wspierał partyzantów. Kolejnym miejscem wojennej tułaczki księdza Wyszyńskiego były Laski pod Warszawą. Tutaj był kapelanem Sióstr Franciszkanek Służebniczek Krzyża oraz zakładu dla dzieci ociemniałych. Był też kapelanem szpitala wojennego. Młodzi żołnierze szukali w nim oparcia. Dzielni na froncie byli jak dzieci w cierpieniu. Prosili, żeby był przy operacjach. Spełniał ich prośby, umacniał na duchu. Chodził po lasach, spowiadał w okopach, zbierał rannych. Pewnego dnia znalazł dziewczynę ranną w nogę. Nie miał czym założyć opaski uciskowej, rana była tak głęboka, że dziewczyna mogłaby umrzeć z upływu krwi w drodze do szpitala. Wtedy zdjął stułę, założył opaskę uciskową, dziewczynę wziął na plecy i przyniósł do szpitala w Laskach. Po latach przyszła do rezydencji Prymasa Polski w Warszawie elegancka pani, matka czterech synów, aby podziękować za ocalenie życia.
Od czasu do czasu przyjeżdżał ksiądz Wyszyński z wykładami z katolickiej nauki społecznej na tajne spotkania w różnych domach zakonnych w Warszawie.
1 listopada 1942 roku spotkał się z grupą dziewcząt pod przewodnictwem Marii Okońskiej, które chciały założyć ośrodek wychowawczy dla młodzieży żeńskiej tzw. Miasto Dziewcząt. Zainteresował się tą ideą. Zgodził się być ojcem duchowym tej grupy, zwanej Ósemką. Z czasem grupa ta przekształciła się w jeden z pierwszych w Polsce instytutów świeckich. Stał się współzałożycielem tej Wspólnoty i opiekował się nią do końca życia. W sytuacji prześladowania Kościoła, niemożliwe było utworzenie Miasta Dziewcząt. Instytut stanął do dyspozycji Kościoła, poświęcając swoje życie i siły głównie współpracy z Prymasem Wyszyńskim, wspierając dzieło Wielkiej Nowenny, Czuwań Soborowych i innych dzieł maryjnych.
Członkinie Instytutu uczestniczyły w Powstaniu Warszawskim. Ksiądz Wyszyński codziennie patrzył w kierunku płonącej Warszawy. Nie mógł sobie darować, że zgodził się na ich pójście do Powstania. Kiedy wróciły nie mógł opanować łez. „Dzieci przyszły” - powtarzał do sióstr, które zaraz otoczyły je opieką.
Po zakończeniu wojny ksiądz Wyszyński wrócił do Włocławka. Powierzono mu zadanie zorganizowania Seminarium. Budynek seminaryjny we Włocławku, zamieniony na szpital , wymagał remontu. Początki seminarium były w parafii w Lubrańcu. Zgłosiło się 6 kleryków. Nie było funduszu na utrzymanie. Żywność przynosiła okoliczna ludność. Głęboko w serce księdza profesora Wyszyńskiego zapadła mała dziewczynka, która w dniu zbierania pieczywa przyniosła chleb. Była bardzo blada i biednie ubrana. Dziękował, że już jest wystarczająco dużo chleba, żeby zabrała do domu. Zaprowadził ją do sali na dole, gdzie leżał chleb. Dziecko ze łzami w oczach powiedziało: „Ksiądz od nas nie chce chleba, bo my są biedni”; rzuciła bochenek na stół i uciekła. Długo nie mógł sobie ksiądz Wyszyński darować, że niechcący taką przykrość wyrządził temu dziecku.
Pewnego dnia przyszedł do jadalni po śniadaniu. Chłopcy jeszcze nie wyszli. Zauważył na stole niedojedzone kromki chleba, usiadł i sam je zjadł mówiąc: Nie możemy marnować chleba, bo ludzie dzielą się z nami nieraz ostatkiem.
Wkrótce seminarium przeniosło się z powrotem do Włocławka, ale profesorowie uwolnieni z Dachau nie wracali. Pozostał ksiądz Wyszyński i kilku profesorów. 25 marca 1946 r. kardynał August Hlond wezwał do Poznania księdza Wyszyńskiego i oznajmił mu wolę Stolicy Apostolskiej, że ma być ordynariuszem diecezji lubelskiej. Ksiądz Wyszyński był zaskoczony, poprosił o czas do namysłu. Nie czuł się przygotowany do takiej pracy, a poza tym trudno mu było zostawić seminarium, skoro jeszcze nie było profesorów. Rano kardynał Hlond zwrócił się do księdza Wyszyńskiego słowami: Ojcu Świętemu się nie odmawia. Ksiądz Wyszyński wyraził zgodę. Do końca życia wypominał sobie to, że nie zawierzył od razu.
„Człowiek nie jest nigdy dobrze przygotowany do zadania, które mu jest z nagła zlecone. I ja miałem wiele wątpliwości. Dlatego też ociągałem się z naśladowaniem Matki Chrystusowej, która od razu powiedziała: ‘Oto ja służebnica Pańska’. Ja się na to tak szybko nie zdobyłem. Myślałem zbyt po ludzku, pamiętałem o własnej nieudolności, a zapomniałem o tym, co Bóg zdolny jest uczynić, posługując się takimi narzędziami, jakie On sobie wybiera.” (Jasna Góra, 12 V 1971)
Jako biskup lubelski otaczał serdeczną troską ludzi zgnębionych działaniami wojennymi. Jeździł po całej diecezji, docierał do najdalszych i najbardziej niebezpiecznych jej zakątków, wizytował parafie, bierzmował nieraz tysiące ludzi. Przez lata wojny było wiele zaniedbań. Drogi często były nieprzejezdne. Do wielu miejsc dojeżdżał konną bryczką. Odwiedzał też najbiedniejsze dzielnice Lublina, odwiedzał wiernych w ruinach domów. Potrafił w Wielki Piątek zajrzeć do knajpy w Lublinie, aby zapytać mężczyzn, co tam robią w takim dniu. Otrzymał rozbrajającą odpowiedź: „Nasze kobiety sprzątają, gotują, pieką ciasta, a my nie chcemy im przeszkadzać”. Widok biskupa w takim miejscu przyprowadził ich do trzeźwości. Biskup lubelski był oparciem dla ludzi prześladowanych politycznie, upominał się o więźniów, czynił wszystko, aby ratować ich od wyroków śmierci za udział w Armii Krajowej, czy w oddziałach partyzanckich. Sam Bóg pomnażał jego siły i wyznaczał coraz trudniejsze zadania. W roku 1948 umiera Prymas August Hlond. Biskup Wyszyński zapisał w swoich notatkach:
Tak często radowałem się myślą, że w niezwykle trudnej sytuacji Kościoła w Polsce, błogosławieństwem jego jest Sternik, pewną dłonią prowadzący poprzez męki. Człowiek czuł się dziwnie spokojny w pobliżu prymasa Hlonda. A teraz coś się zawaliło. Runął mur oporowy. Kto teraz będzie antemurale (przedmurzem). Lublin 22.X.1948. Pro memoria.
Pisząc te słowa nie wiedział, że odtąd on będzie tym sternikiem prowadzącym kościół w Polsce. A stało się tak na prośbę umierającego prymasa Hlonda, który przed śmiercią podyktował bp. Antoniemu Baraniakowi, swojemu sekretarzowi, list do Ojca Świętego Piusa XII prosząc, aby jego następcą mianował biskupa lubelskiego Stefana Wyszyńskiego.
Wszyscy oczekiwali, jaki będzie ten nowy Prymas. Kiedy zwrócił się do swoich diecezjan: Umiłowane Dzieci Boże, Dzieci moje!, wierni odetchnęli , poczuli, że mają Ojca.
PRYMAS TYSIĄCLECIA
Posługę na stolicy prymasowskiej rozpoczął Stefan kardynał Wyszyński w bardzo trudnej sytuacji zniewolenia Ojczyzny i Kościoła przez komunistyczny reżim. Już w liście na dzień ingresu powiedział, z jakim programem przychodzi.
„Idę, by zwiastować wam Ojca waszego, który jest w niebie, by opowiadać wam dziwy Boże, by głosić wam miłość, pokój i dobro, by wszczepiać w dusze wasze nowe życie łaski Bożej, by serca otuchą krzepić, by wołać „Sursum corda”! „Wzmocnijcie ręce opadłe, – a kolana omdlałe pokrzepcie! Rzeczcie bojaźliwym: Wzmocnijcie się, a nie bójcie się” (Iz 35,3.4).
Czyż mam jeszcze obowiązek przedstawiać się wam? Nie jestem ci ja ani politykiem, ani dyplomatą, nie jestem działaczem ani reformatorem. Ale natomiast jestem ojcem waszym duchowym, pasterzem i biskupem dusz waszych, jestem apostołem Jezusa Chrystusa. Posłannictwo moje jest kapłańskie, pasterskie, apostolskie, wyrosłe z odwiecznych Bożych myśli, ze zbawczej woli Ojca, dzielącego się radośnie szczęściem swoim z człowiekiem.” (Lublin, styczeń 1949)
W czasach zmagania się mocy Bożych i mocy ciemności na pierwszym miejscu postawił troskę o ludzi, nie o polityczne sukcesy. Szukał rozwiązań na miarę wiary i roztropności, aby nie zginął żaden człowiek z jego winy, aby Naród nie poddał się nienawiści.
Kardynał Karol Wojtyła w artykule „Znaczenie kardynała Stefana Wyszyńskiego dla Kościoła powszechnego” opublikowanym z okazji 25. rocznicy biskupstwa Prymasa Tysiąclecia w Zeszytach naukowych KUL t.14. (1971), pisał:
„W tej wielorakiej próbie istnienia i posłannictwa doświadczenie Kościoła w Polsce posiadało szczególną wagę. Kościół w Polsce bowiem, związany od tysiąca lat z narodem w ogromnej większości katolickim, przynosił z sobą świadectwo istnienia i doświadczenia w ramach ustroju, którego założenie stanowi ateistyczna doktryna marksistowska. Jest rzeczą łatwo zrozumiałą, że w takich okolicznościach istnienie i działalność Kościoła łączy się zarazem z gruntowną próbą sił (…) Kardynał Stefan Wyszyński jest w Kościele współczesnym wyrazem, wręcz symbolem, tej właśnie historycznej próby, w której Kościół sprawdza swoje siły (…)Rodacy i cudzoziemcy podziwiają w Prymasie Polski jego głęboką wiarę, bezkompromisowe oddanie sprawom Ewangelii i Kościoła, wielką odwagę – która jak wiadomo wyraża się także gotowością do cierpienia i ofiar – przy równie wielkim umiarze. W zetknięciu z programowym ateizmem jest on wyznawcą i obrońcą wiary, w zetknięciu z marksistowskim ustrojem społeczno-ekonomicznym – rzecznikiem katolickiej nauki społecznej, ale z całym jej otwarciem, z całą gotowością dostrzeżenia prawdy i dobra, gdziekolwiek się ono znajduje. Nade wszystko jednak jako Prymas Polski jest wyrazicielem i apostołem tego zakorzenienia Ewangelii, Łaski i Kościoła w duszach Polaków i w dziejach tysiącletniej wspólnoty Narodu.”
Rozeznając sytuację Kościoła w tym trudnym momencie historii, gdy nie było w Państwie żadnej umowy prawnej – konkordat został zerwany przez władze komunistyczne 12 września 1945 r., także przedwojenna Konstytucja Polski była odrzucona – kardynał Wyszyński postanowił zawrzeć Porozumienie z rządem. Zostało ono podpisane 14 kwietnia 1950 roku. Dokument ten określał „modus vivendi” Kościoła i Państwa. Porozumienie budziło wiele kontrowersji. Z niepokojem jechał kardynał Wyszyński do Rzymu w 1951 roku. Ojciec Święty Pius XII okazał mu pełne zaufanie. Z wdzięcznością przyjął on słowa Papieża „Polonia fara da se – Polska da sobie radę”. Trudniej było przekonać pracowników Sekretariatu Stanu. Wspominał Ksiądz Prymas swoje rozmowy z kardynałem Domenico Tardinim, jak obrazowo tłumaczył mu: „Budzi się Eminencja, a tu w pokoju siedzi lew. Nie zapraszał go Eminencja do siebie. Nie ma broni. I co Eminencja zrobi? Rzuci się na tego lwa z gołymi rękami? Czy będzie Eminencja spokojnie robił swoje nie spuszczając z oka tego lwa? Zamyślił się Kardynał i z przejęciem powtarzał: Leone, leone…”
Z wielką cierpliwością i poszanowaniem prawdy przedstawiał kardynał Wyszyński sytuację Polski na Watykanie. Kiedy jednak w lutym 1952 r. środowisko PAX-u zaapelowało do Ojca Świętego i Sekretariatu Stanu w imię rzekomej obrony polskiej racji stanu, a nawet i Kościoła polskiego, wówczas Prymas Wyszyński ostro zaprotestował mówiąc:
„(…) na obronę Kościoła polskiego kosztem Ojca Świętego zgodzić się nie możemy. Obrona Kościoła musi liczyć się z tym, czym jest Kościół, a Kościoła bez Głowy nie ma. Nie wolno więc spodziewać się, że godząc w Głowę Kościoła zdoła się uratować Kościół polski.” (Pro memoria, 12 II 1952)
W listopadzie 1952 roku Prymas Wyszyński został ogłoszony kardynałem. Nie mógł pojechać w styczniu 1953 roku na konsystorz, ponieważ władze państwowe nie wydały mu paszportu. Rząd nieustannie łamał postanowienia zawarte w Porozumieniu. 9 lutego 1953 roku władze wydały dekret o obsadzaniu stanowisk kościelnych. Wobec takiego bezprawia i próby ingerencji w jurysdykcję kościelną Episkopat Polski na czele z Prymasem Wyszyńskim wystosował 8 maja 1953 r. memoriał do rządu: „Non possumus”. Ten fakt ostatecznie przyczynił się do aresztowania Księdza Prymasa. 25 września nocą został wywieziony z Warszawy. Był uwieziony przez 3 lata – w Rywałdzie, w Stoczku Warmińskim, w Prudniku i wreszcie w Komańczy. Jego „Zapiski więzienne” świadczą o tym, że ten człowiek nawet w niewoli był wolny. Jego plan dnia świadczy o heroicznym męstwie w codzienności.
Pilnowany był przez kilkudziesięciu strażników, funkcjonariuszy UB. Współczuł im tego bezsensownego zajęcia. W wieczór wigilijny poszedł do nich z opłatkiem. Miał głęboką świadomość przemocy i niesprawiedliwości, pisał listy do władz protestując przeciwko bezprawiu, a jednocześnie modlił się za swoich wrogów, przebaczał im i wierzył, że Bóg i tak zwycięży.
Czas więzienia uważał kardynał Wyszyński za wielką łaskę. To była jego pustynia, na której spotkał się z Bogiem do głębi swojej istoty. W odosobnieniu, w Komańczy, 16 maja 1956 roku napisał Jasnogórskie Śluby Narodu. Przewiezione na Jasną Górę zostały uroczyście złożone 26 sierpnia 1956 roku. Na Jasną Górę przybyła milionowa rzesza pielgrzymów. Prymas składał śluby w niewoli, ale już wkrótce nadszedł czas wolności. Uwolniony 28 października 1956 roku na prośbę władz przybył bezpośrednio do Stolicy, aby uspokoić społeczeństwo polskie, żeby nie powtórzyła się w Polsce sytuacja Węgier.
Wyjście Prymasa Wyszyńskiego z więzienia nie oznaczało końca prześladowania Kościoła. Nie ustawały najrozmaitsze szykany– konfiskata dóbr kościelnych i domów zakonnych, podatki, zabieranie kleryków do wojska, wyrzucenie religii ze szkół, zdejmowanie krzyży. Prymas Wyszyński – protestował, upominał się o prawa Kościoła, nigdy jednak nie prowadził do konfrontacji. Liczył na pomoc Matki Najświętszej. Żył testamentalnymi słowami kardynała Hlonda: „Pracujcie i walczcie pod opieką Matki Bożej. Zwycięstwo, gdy przyjdzie, będzie to zwycięstwo Najświętszej Maryi Panny.”
Nadszedł Rok Milenijny – 1966 – Wielki jubileusz Tysiąclecia Chrztu Polski, Uroczystości Jubileuszowe obchodzone były w całej Polsce, we wszystkich diecezjach. Tysiące ludzi na ulicach, na placach. W Roku Milenijnym Polacy poczuli się wolni, pękła bariera strachu. Komuniści nie ustępowali. Na Centralną Uroczystość w dniu 3 maja 1966 roku pragnął przyjechać Ojciec Święty Paweł VI. Władze komunistyczne zamknęły granice Polski przed nim. Żadna delegacja zagraniczna nie mogła przyjechać na uroczystości milenijne do Polski.
Przed Milenium, a czasie Soboru Biskupi Polscy przekazali listy o uroczystościach milenijnych 56 Episkopatom, wśród nich znalazł się list do Biskupów niemieckich. Był to pierwszy krok ku pojednaniu po II wojnie światowej. Władze polskie zrobiły z tego faktu pretekst do ataku na Biskupów, a szczególnie na Prymasa Wyszyńskiego. Nazywano go zdrajcą, szpiegiem, organizowano protesty w szkołach, na uniwersytetach, w miejscach pracy, zarzucano Sekretariat Prymasa tysiącami listów i protestów.
Szczególnym widowiskiem nienawiści stały się uroczystości milenijne w Warszawie 24 czerwca 1966 roku. Całe Stare Miasto, wszystkie uliczki zablokowały grupy podpitych, zwiezionych z całej Polski partyjnych bojówkarzy, którzy uniemożliwiając dojście do katedry skandowali: „Nie przebaczamy, nie przebaczamy”. A Prymas, spokojne szedł na czele procesji Biskupów z kościoła św. Anny do katedry św. Jana i błogosławił. Tam prosił wiernych, aby nie poddawali się nienawiści. Mówił: „Oto Naród ochrzczony na przestrzeni swoich dziejów, dziś patrzący w jutro (…) Jako wyposażenie na przyszłość bierze naukę o wysokiej godności każdego człowieka: wspaniałego czy sponiewieranego, potężnego czy nieudolnego wraz ze wskazaniem: „Będziesz miłował bliźniego swego” ( Mt 22,39). I to każdego! Tego, co ma serdeczne oczy i tego, który ma oczy szklane. Tego, co ma żar w piersi i tego, co nosi w sercu kamień. Tego, który ma ku tobie wyciągniętą braterską dłoń i tego, który cię dźga oczyma. Każdego! (…) Ciągle was pouczam, że ten zwycięża – choćby był powalony i zdeptany – kto miłuje, a nie ten, który w nienawiści depcze. Ten ostatni przegrał. Kto nienawidzi – już przegrał! Kto mobilizuje nienawiść – przegrał! Kto walczy z Bogiem – przegrał! A zwyciężył już dziś – choćby leżał na ziemi podeptany – kto miłuje i przebacza, kto – jak Chrystus – oddaje serce swoje, a nawet życie za nieprzyjaciół swoich.” (Warszawa, 24 VI 1966)
W ten sposób Prymas Polski uczył ducha przebaczania i społecznego dialogu, wychowywał naród do solidarności. Kiedy Ojciec Święty Jan Paweł II wołał później na Placu Zwycięstwa w Warszawie w 1979 r. „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi” Ojczyzna była już przygotowywana do przyjęcia tych słów, aby wydały owoc.
Prześladowany przez władze Prymas Wyszyński przez społeczeństwo nazywany był Ojcem Narodu i tak był przyjmowany. Nie były to puste słowa. On naprawdę troszczył się o Naród jak Ojciec. Często brał na siebie odpowiedzialność Po wypadkach marcowych w 1968 r. mówił w Katedrze Warszawskiej:
„Ja, Biskup Stolicy, jakże boleśnie przeżywam to „widowisko” – bo inaczej nazwać tego nie mogę. Cóż mi pozostaje? Chyba Wam przypomnieć, Najmilsze Dzieci, abyście wybronili własne serca, myśli i uczucia przeciwko potwornej nienawiści i kłamstwu, które się dzieje na naszych oczach. Abyście mieli odwagę bronić swego prawa do prawdy, miłości, szacunku wzajemnego i sprawiedliwości, do jedności Chrystusowej i pokoju Bożego! Tylko to nas uratuje! Nic innego nie da nam ratunku w naszej Ojczyźnie (…).
Gdybym zdołał to uczynić, jak pragnę tego sercem, to upadłbym w tej chwili na kolana przed wszystkimi znieważonym w naszej Ojczyźnie i prosiłbym: Bracie, odpuść!… odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią!… Bo jeszcze nie rozumieją prawa miłości. A my chcemy się rządzić prawem miłości! Ogłosiłem Wam „Społeczną Krucjatę Miłości”. Powiedziałem z tej ambony: Pragnąłbym, aby Stolica stała się „Miastem pięknej miłości” dla całej Polski, bo tylko to gwarantuje pokój, prawdę i wolność.
Ale gdy klękam duchem przed wszystkimi znieważonymi i proszę, aby ratowali swą miłość, która jest ratowaniem własnego człowieczeństwa, klękam i przed tymi, którzy znieważali i znieważają słowem i czynem. Tym bardziej mówię do nich: „Przyjacielu!… Przyjacielu!… – jak mówił Chrystus do ucznia, który Go całował… Przyjacielu, co czynisz? I Ciebie też przepraszam, że znieważyłeś swoje człowieczeństwo kłamstwem i dopuszczoną do serca nienawiścią. I Ciebie przepraszam…” (Warszawa, 11 IV 1968)

Swoim doświadczeniem obrony Kościoła dzielił się z innymi narodami Europy Wschodniej tzw. Bloku. Kiedy w latach siedemdziesiątych przyszedł czas na „ostpolitic” Watykanu kardynał Wyszyński ostrzegał, że podpisanie jakiejkolwiek umowy przez Sekretariat Stanu z władzami komunistycznymi bez uznania przez nie osobowości prawnej Kościoła jest niebezpieczne. Boleśnie przekonali się o tym przedstawiciele Watykanu, gdy przyjechali do Pragi czeskiej na pogrzeb kardynała Stefana Trochty. Ani radio, ani telewizja czechosłowacka nie wspomniała o śmierci Kardynała. Datę pogrzebu wyznaczono na wtorek 16 kwietnia 1974 roku. W dniu pogrzebu miasto było zamknięte dla świata. Nie wolno było odprawiać Mszy żałobnych ani wywieszać czarnych flag. Obecni na pogrzebie kardynałowie, wśród nich kardynał König z Wiednia i kardynał Wojtyła z Krakowa, nie mogli koncelebrować, a Prymas Polski, kardynał Wyszyński nie dostał paszportu i nie mógł pojechać na pogrzeb. Kardynał Bengsch z Berlina Wschodniego powiedział wówczas: Żyję już 20 lat w komunizmie, ale dopiero teraz czuję, czym jest komunizm. Partia musi czuć się rzeczywiście słaba, skoro nawet prywatnie nie pozwolono nam odprawić Mszy świętej. Kardynałom pozwolono jedynie przystąpić do Komunii świętej.
Nauczyciele religii musieli zgłaszać władzom listy uczniów, potem wyciągano konsekwencje wobec rodziców. W takiej sytuacji w krajach Bloku Wschodniego powstał Kościół katakumbowy. Ksiądz Prymas w tajemnicy święcił kapłanów dla zniewolonych krajów. Ks. Edmund Boniewicz SAC wiele razy wyjeżdżał do ZSRR z misją duszpasterską i uprawnieniami, o których wiedziało jedynie kilka osób. Był on w pewnym sensie jednym z emisariuszy Księdza Prymasa na Wschód.
Bliska relacja łączyła kardynała Wyszyńskiego z panią Teresą Carloni, która organizowała we Włoszech pomoc dla Kościoła zniewolonego. Swoje życie i wszystkie siły poświęciła dla ratowania Kościoła na Wschodzie.
Do końca życia modlił się Prymas Polski za Kościół zniewolony przez ZSSR. Kiedy zbliżał się kres jego życia pozostawił w swoich zapiskach wstrząsające wołanie do Matki Bożej o wolność Kościoła na Wschodzie:
„W tej strasznej nocy zdołałem opuścić siebie, ale owładnęła mnie męka ludów, które już od trzech pokoleń cierpią od zbrodniarzy, którzy mordują w [ZSRR] Chrystusa, Jego Kościół i znak Dobrej Nowiny Ewangelicznej. To jest moja nocna modlitwa od szeregu lat. A dziś była szczególnie dotkliwa. Obraz ludzi bez świątyń, bez kapłana, bez ołtarza i Mszy Świętej, obraz dzieci bez Eucharystii i nauki wiary świętej, obraz matek bez pomocy wychowawczej, potworne udręki więźniów i „pacjentów” szpitali psychiatrycznych, nieustanne zagrożenie wojenne w tylu krajach, którym [ZSRR] przychodzi „z pomocą”, aby narzucić zbrodniczy ustrój. A w Ojczyźnie naszej groźba interwencji w sprawy wewnętrzne Polski. To wszystko jest przedmiotem mojej modlitewnej męki i bolesnego wołania do Pani Ostrobramskiej, przecież Matki Miłosierdzia. Byłaś świadkiem, jak szybko na Kalwarii przebaczył Twój Syn łotrowi, setnikowi, Magdalenie, bluźniącym rzeszom. Matko Miłosierdzia, co się Tobie stało, co się dzieje z Twym Sercem, przecież czystym i wolnym od gniewu? … Już nie śmiem wołać dziś do Ciebie, bo to mi się wydaje gwałtem zadanym Twojej wolności. Ale skąd ta „wolność”?
Nie mogę milczeć, będę wołał, jak wołał Mojżesz i Prorocy, jak wołał Boży Syn z Krzyża. To jest mój pasterski obowiązek. Po to jestem w Kościele”. (17 IV 1981)

Żarliwość kardynała Wyszyńskiego w obronie wiary stanowiła istotny rys jego pasterskiej posługi. Po śmierci Prymasa Wyszyńskiego błogosławiony Ojciec Święty Jan Paweł II w liście do Narodu polskiego napisał:
„Śp. Kardynał Stefan Wyszyński słusznie został nazwany Prymasem Tysiąclecia. Jemu to bowiem przypadło w udziale przeprowadzić Kościół w Polsce poprzez próg tej wielkiej rocznicy, która nie tylko dla Kościoła, ale także dla całego Narodu posiadała podstawowe znaczenie. Tysiączna rocznica chrztu, przyjętego w 966 roku przez pierwszego historycznego władcę Polski, była czymś więcej niż tylko przypomnieniem wydarzenia dziejowego z przeszłości – stała się ona nade wszystko wielkim świadectwem tożsamości, łączącym pokolenia w wymiarach dziesięciu stuleci, zapoczątkowując tysiąclecie u źródeł tej samej wielkiej prawdy o człowieku, rodzinie i społeczeństwie, której Kościół nie przestaje być ewangelicznym szafarzem i sługą” (Jan Paweł II, 7 lipca 1981).
Z pomocą Ducha Świętego Prymas Tysiąclecia pełnił swoją posługę z największą bezinteresownością i poświęceniem. Troszczył się nie tylko o wszystkich, ale także o każdego człowieka. Idąc przez katedrę św. Jana w Warszawie i błogosławiąc, potrafił zauważyć płaczącą kobietę – podszedł, położył jej rękę na głowę. Uratował ją od rozpaczy i samobójstwa. Nigdy nie ominął dziecka, żeby nie zrobić mu krzyżyka. Błogosławił kobietom brzemiennym. Jedna z matek wspomina, że nie mogła donosić dziecka, oczekiwała kolejny raz na ten moment. Ksiądz Prymas Wyszyński przejeżdżając autem zauważył ją, pobłogosławił wielkim znakiem krzyża. To dzieciatko urodziło się szczęśliwie.
Od początku Prymas Wyszyński znienawidzony był przez władze, a kochany przez Naród. Studenci podnosili auto razem z nim. Ale i on potrafił czekać na nich w czasie wizytacji do późnych godzin wieczornych, gdy wreszcie po przedłużonych zajęciach mogli przyjść. Otaczał troską nie tylko wierzących i przychodzących do kościoła, ale też tych, którzy uważali się za wrogów, albo pobłądzili na drogach życia.

OBROŃCA GODNOŚCI CZŁOWIEKA
Największą troską w posłudze pasterskiej kardynała Stefana Wyszyńskiego była obrona wiary w Boga, który kocha człowieka.
„Chociażbyśmy mieli stracić wszystko w naszej Ojczyźnie – mówił – musimy zachować wiarę w Boga, Chrystusa i Jego Matkę. (…) Powtarzamy, możemy stracić wszystko, byle nie to! Były czasy, gdyśmy nie mieli ani chleba, ani domu, ani żadnej rzeczy, ale mieliśmy wiarę, która pomogła Narodowi przetrwać chwile trudne i wytrwać aż do dziś.” (Jasna Góra, 15.VIII.1973)
Bóg w nauczaniu kardynała Wyszyńskiego to nie surowy sędzia, ale Ojciec, który bez granic miłuje człowieka. Swoim życiem, modlitwą, głoszeniem słowa pragnął utrwalić w sercach ludzkich przede wszystkim tę prawdę. „Przestańmy mówić o Bogu straszliwego Majestatu. Zacznijmy więcej myśleć i mówić o Tym, który pomimo wszystko miłuje, chociaż tak często stwierdzamy, że właściwie nic nie znajdujemy w sobie, co skłaniałoby Boga do miłowania nas. Ty nie znajdujesz, ale On znajduje. Twój Ojciec, który zna ciebie lepiej niż Ty sam siebie, jeszcze coś w tobie znajduje co jest godne Jego miłości.” (Warszawa, 6. VI. 1968)
Z niepokojem patrzył kardynał Wyszyński na pogłębiającą się w sercach ludzi beznadziejność i obezwładniającą ją depresję, jakby życie nie miało sensu. Z tym większym przekonaniem mówił o Bogu bliskiemu człowiekowi, obecnym nawet wtedy gdy przegrał on swoje życie.
„Świat jest bezsilny wobec takiego człowieka, ale Bóg nadal jest mocarzem świata nie ma już leków, które mógłby zastosować, ale jeszcze ma je Bóg. Świat nie widzi już żadnych wartości ani zalet w człowieku, ale jeszcze widzi je Bóg.”
Prymas Wyszyński, który sam bezgranicznie wierzył Bogu czynił wszystko, aby przewrócić ludziom Jego prawdziwy obraz. „Jeśli dziś tak często ludzie wątpią o sensie swego życia (…) to właśnie dlatego, że skrzywdzili Boga, że zrobili z Niego w swej wyobraźni monstrum i boją się takiego Boga, którego sobie sami niejako wymyślili. Chciejmy Go odnaleźć nie takim, jak nasza wyobraźnia nam dyktuje, tylko odnajdujemy Go takim, jakim On jest (…) Gdy będziecie się wsłuchiwać w Boga, zrozumiecie, że jest miłością.” (Warszawa, Do maturzystek z Szymanowa)
Nierozłącznie z obrazem Boga łączy się w nauczaniu kardynała Wyszyńskiego obraz człowieka, ludzka godność i perspektywa przyszłości.
Całym swoim życiem Ksiądz Prymas Wyszyński służył Bogu i człowiekowi po Bożemu. Upominał się o człowieka. Odważnie mówił o wynaturzeniach kapitalizmu i komunizmu. Nie walczył z tymi ustrojami, ale bronił człowieka przed degradacją, wyzyskiem, zniewoleniem.
Pasja służby człowiekowi, obrony człowieka towarzyszyła Księdzu Prymasowi od młodości. Jej wyrazem były dodatkowe studia na sekcji społeczno-ekonomicznej na KUL-u, które podjął równocześnie ze studiami na wydziale prawa kanonicznego i pracą społeczną we Włocławku.
Nauka o godności człowieka jako dziecka Bożego jest fundamentem całego nauczania kardynała Stefana Wyszyńskiego. W jego koncepcji człowieka istotne miejsce zajmuje rozumienie człowieka jako osoby. Godność człowieka nie znaczy, że jest on Bogiem, że jest wolny od praw Bożych i ludzkich, że może sam tworzyć moralność i oczekiwać, że wszystko będzie służyło jego upodobaniom i zachciankom.
Na przeciwnym krańcu takiego rozumienia człowieka napotykamy zupełną degradację osoby ludzkiej. Skoro człowiek nie jest Bogiem – jest niczym, jest zerem. Nie ma prawa do wolności myślenia i działania. Może tylko o tym myśleć i to czynić na co mu pozwoli władza. Nie ma też prawa wierzyć w Boga.
Człowiek nie jest ani Bogiem, ani prochem – uczył kardynał Wyszyński.
„Człowiek w swym bycie początkowym jest zależny tylko od Boga. Przyszedł na świat bez pozwolenia na życie, bez zezwolenia komisji wyżywienia i kwaterunkowych. Wszystko, co ma w swej godnej naturze, posiadł człowiek z Boga: duszę nieśmiertelną, rozum, wolę. Dzięki tym darom człowiek jest osobą, to znaczy istotą rozumną i wolną, stworzoną na obraz i podobieństwo mądrego Boga. Stąd i prawa człowieka mamy tylko od Boga. Ani z woli krwi czy rasy, ani z woli mężów stanu, ale z Boga się narodziliśmy. Bóg może tylko otoczyć człowieka pełnią uczucia ojcowskiego. Bo tylko Bóg jest dlań ojcem. Świat dlatego sponiewierał człowieka, że go nie stworzył, nie był mu ojcem.” (Włocławek, 1945)
Ojcem człowieka jest sam Bóg: „Ten , który stworzył nas na obraz i podobieństwo swoje, udziela nam (…) nie tylko swego dzieła twórczego, nie tylko daje nam życie. On je zabezpiecza, utrzymuje, On je przedłuża w całą wieczność. Tak wysoka, niezniszczalna jest wartość osoby ludzkiej, że człowiek raz poczęty już nie może być zniszczony. Człowiek ma początek, bierze go z miłującej woli Ojca, ale jego istnienie już nie ustaje (…) mamy tylko jedno życie, ale za to niekończące się (…). Jest to godność tak wielka, że chociażbyśmy odczuwali naszą słabość, aż do upadku, to jeszcze jesteśmy dziećmi Bożymi, dziećmi Najświętszej Miłości, która nie umiera. Godność człowieka jest tak unikalna, że człowiek nigdy nie ustaje, nigdy się nie kończy, zawsze – zgodnie z wolą Bożą – trwa dalej. Wszystko ustanie, tylko człowiek pozostanie, wszystko umiera, a człowiek chociażby umarł, żyć będzie! Stąd wielka wartość i godność człowieka.” (Włocławek, 1945)
W myśleniu społeczno-politycznym zawsze należy zachować prymat człowieka. Bytowo, istotowo, osobowo, jako „ens” człowiek pochodzi od Boga. „Chociażby urodził się w XX wieku czy w następnym wieku, to jednak w myśli i w planie Bożym istnieje już od wieków. Wcześniejszy jest więc od każdej społeczności, rodzinnej, narodowej czy państwowej, które człowiek powołał do bytu. I tylko człowiek jest nieśmiertelny. Ani rodzina, ani naród, ani państwo tej właściwości nie posiadają.” (Warszawa, 11 III 1976)
Człowiek jest zatem najwyższą wartością na ziemi, nosi w sobie godność dziecka Bożego jako jedyny byt jest obrazem Boga na świecie. Nosząc w sobie życie pozostaje w nieustannej łączności z Trójcą Świętą nawet, jeśli tej prawdy nie jest świadomy. To jest źródło prymatu człowieka, jego najwyższej godności.
Obrona godności każdego człowieka to ster myślenia kardynała Stefana Wyszyńskiego; ster jego nauczania o Bogu, którego – jak już było powiedziane – odkrywał zawsze w relacji do człowieka – jako miłującego Ojca, zbawiającego Syna i uświęcającego Ducha Świętego. Budził nadzieję, przekonywał, że w najtrudniejszych sytuacjach nie wszystko jest przegrane. „Najbardziej sponiewierany człowiek, najbardziej obwiniany, obciążony przez wszystkie kodeksy karne, jeszcze pozostaje człowiekiem, bo grzechy można z niego odczyścić a człowieczeństwo zostanie.”
(28 III 1981)

Podkreślał potrzebę rehabilitacji człowieka. „Musi się w nas rozpocząć głębokie szukanie prawdy, przede wszystkim w naturze człowieka Poznać ją głęboko i całkowicie, zrozumieć, kim jest właściwe człowiek – to wielki ratunek dla świata współczesnego.” (24 VII 1977)
Godność człowieka jest bezwarunkowa .Człowiek może być różny, może być święty, może być grzeszny, ale zawsze pozostaje człowiekiem. „Drogi kamień – mówił – nie przestaje być sobą, nawet wtedy, gdy wpadnie w błoto i zabrudzi się. Dzieło sztuki pomimo uszkodzenia nie traci swej historycznej ważności, człowiek obciążony dziedzictwem grzechu nie stracił w oczach, w myśli, planie i zamiarach Boga tej wartości, którą w niego włożył. Trzeba mieć to przed oczyma, aby uchronić się od dewaluacji osoby ludzkiej.”
W latach 70-tych dotarł do Polski ruch hipisowski. Chodziły grupy młodzieży, dziwnie poubieranych dziewcząt i chłopców z długimi włosami. Chodzili i protestowali całą swoją postawą, nie zawsze godną pochwały, przeciwko zniewoleniu społecznemu, przeciwko wszelkim schematom, przeciwko obojętności. Milicja Obywatelska rozbijała wszelkie zgromadzenia a także spotkania tych ludzi, nie mieszczące się w społecznych ramach. Pewnego roku Milicja zaatakowała taką grupę młodzieży, która przybyła na 15 sierpnia na Jasną Górę. Przybiegli w nocy na dziedziniec Sanktuarium szukając schronienia. Biuro Instytutu Prymasowskiego było wówczas w obrębie Sanktuarium. Członkinie Instytutu wyszły do tych pobitych, biednych, młodych ludzi. Zaniosły im lekarstwa, chleb, odprowadzały na dworzec. Ksiądz Prymas powiedział „dobrze zrobiłyście”. Na następny rok dał pieniądze na chleb dla tych ściganych „buntowników”. Poproszono grupę młodzieży z duszpasterstwa oazowego o pomoc. Ci wzięli gitarę i poszli ewangelizować swoich zbuntowanych kolegów. Oni jednak nie przyjęli tej formy kontaktu. Wobec tego chleba nie dostali. Kiedy Ksiądz Prymas usłyszał o tym, powiedział: „Niedobrze się stało. Nie daje się chleba za ewangelię”.
Rozumiejąc wielką godność człowieka kardynał Wyszyński wytrwale bronił życia ludzkiego, życia dzieci nienarodzonych. Budził świadomość, że to maleństwo, ta okruszynka pod sercem matki – to jest człowiek. I skoro już zaistniał nic go nie może unicestwić. Mogą być przerwane losy jego życia na ziemi, ale samego człowieka – istoty umiłowanej, chcianej przez Boga, choć czasem niechcianej przez ludzi nic nie unicestwi. To już jest i na zawsze pozostanie – człowiek ze wszystkimi swoimi prawami. „Prawa człowieka nie są (…) przez nikogo nadane. Nie są nadane przez rodziców, którzy działają wprawdzie na rzecz nowego życia, lecz nie mają prawa kłaść mu kresu. Wszelkie działanie przeciwko rozpoczętemu życiu jest zwykłą zbrodnią przeciwko prawom natury!” (Warszawa, 11 I 1976).
Rodzice nie są panami życia swojego dziecka. To dziecko, to już jest człowiek ze wszystkimi prawami. „Rodzina jest terenem, na którym Dobry Bóg przez działanie rodziców, ze swojej niewyczerpanej twórczości, w określonym czasie przekazuje życie nowemu bytowi. (…) Rodzina nie może dysponować jego życiem. Nie może być uchwały męża i żony: rozstaniemy się z nowym życiem. Byłoby to naruszenie prawa przyrodzonego, naruszenie podstawowych praw kształtującej się osoby ludzkiej. Do zboczeń i schorzeń społecznych należy zaliczyć najrozmaitsze wskazania i ustawy przeciwko poczętemu życiu.” (Warszawa, 11 I 1976)
Stefan kardynał Wyszyński z determinacją bronił godności człowieka i jego podstawowych praw: prawa do życia, prawa do wyznawania Boga, prawa do prawdy, sprawiedliwości, wolności, miłości i pokoju.
Człowiek powinien być świadomy swojej wielkości. Społeczeństwo nie powinno się jej lękać. „Tak! Nie ma po Bogu większej wartości jak człowiek! Jest on osobą, bytem samym w sobie, bez względu na taki lub inny ustrój polityczny. Wszystkie bowiem ustroje – demokratyczne, totalistyczne, czy monarchistyczne – muszą pamiętać o wielkości człowieka.
Nie wolno się lękać, że człowiek przerośnie o głowę rodzinę, naród, państwo. Wiemy, że na tę wielkość człowieka czeka rodzina, chlubiąc się swoimi synami. Na tę wielkość czeka naród i dumny jest ze swoich sławnych synów takich jak: Kochanowski, Rej, Mickiewicz, Słowacki, Krasiński czy Norwid. Naród czeka na wielkich ludzi , którzy by wielkością swoją wybili się ponad całą społeczność narodową. Od tego bowiem zależy postęp narodu i dalszy jego rozwój. Co więcej, również społeczność polityczna, państwo nie może się lękać człowieka, aby przypadkiem człowiek nie przerósł wielkością swoją tych, którzy są u władzy. I państwo potrzebuje wielkich ludzi, i musi na nich czekać.” (Warszawa, 11 I 1976)

Mówiąc o nieskończonej godności człowieka, kardynał Wyszyński daleki był od indywidualistycznej koncepcji osoby ludzkiej.
Człowiek wchodzi w życie społeczności rodziny, narodu, państwa, Kościoła. Ma swoje prawa ale i obowiązki, nie jest zatem wolny od odpowiedzialności, od obowiązku społecznego miłowania i obrony drugiego człowieka.
Kardynał Wyszyński ostrzegał przed alienacją osoby, przed zablokowaniem naturalnych tęsknot i dążeń człowieka.
Wielkim niebezpieczeństwem w czasach komunistycznych było lekceważenie godności człowieka i łamanie podstawowych praw ludzkich, zastraszanie społeczeństwa, zniewalanie, ograniczanie wolności osobistej. Nie liczył się człowiek, liczyła się klasa, liczyły się masy, liczył się sukces.
Ksiądz Prymas odważnie bronił człowieka przed zniewoleniem, przed pozbawieniem go przynależnych mu praw. Stawiał granice, których władze bezkarnie przekraczać nie mogły. Upominał się o ludzi aresztowanych, bitych, zwalnianych z pracy, szykanowanych. Głośno, na ambonie domagał się wolności zrzeszania, poszanowania praw wolności. Budził w ludziach świadomość osobowych praw człowieka, uczył obrony tych praw, budził odwagę, dawał społeczeństwu poczucie bezpieczeństwa. Rezygnacja człowieka z własnych praw i zaniechanie ich obrony godzi nie tylko w dobro osoby, ale i narodu.
„Człowiek czy społeczeństwo, które z założenia rezygnuje z obrony swych praw do prawdy, sprawiedliwości, miłości i pokoju czy służby – odstępuje od podstawowych wartości osoby ludzkiej, w wyniku czego wartości te zostają przyhamowane, albo też zanikają i przestają funkcjonować. Taki człowiek i takie społeczeństwo ulega zahamowaniu, nie rozwija się. Jeśli zaś społeczeństwo liczy wielu symulantów moralnych, społecznych, ekonomicznych, czy politycznych to z kolei i Naród i państwo dochodzą do alienacji. Nie są już tym, co można by nazwać narodem czy państwem, jeśli się chce to czynić szczerze. Staje się ich parodią. Gdy człowiek zajmuje postawę, że lepiej się nie wysilać, nie narażać, nie wychylać, godzi się tym samym na ograniczenia własnej godności i rezygnuje z jej obrony.
Wytwarza się dzisiaj swoista psychoza lęku i beznadziejności. Istnieją społeczności ludzi zalęknionych, zatrwożonych, którzy do tego stopnia ulegają lękowi, że niekiedy widzą niebezpieczeństwo nawet tam, gdzie ono faktycznie nie istnieje. Nie dostrzegają nawet przemian, które zachodzą w stosowaniu praw człowieka i obywatela i boją się jeszcze wtedy, gdy już powodów do lęków nie ma (…) nie można człowieka utrzymywać w nieustannym zastraszaniu, bo stwarza to pół-obywateli, z którymi trudno się porozumieć. Jeśli pod wpływem psychozy lęku wytworzy się atmosfera beznadziejności, to ludzi, którzy jej ulegali, nie można potem uruchomić, uaktywnić, zachęcić do żadnego zadania, programu czy wysiłku społecznego. Każdą bowiem inicjatywę będą przyjmować z nieufnością.” (Warszawa, 26 I 1975)

Prymas Tysiąclecia rozumiał, że człowiekowi potrzeba nie tylko sprawiedliwości ale i miłości. Uczył tej postawy zarówno słowem, jak i własnym życiem. Prowadził Naród miłując go.
„Pragniemy człowieka – mówił – który by miłował. Czekamy na człowieka, który umiałby… kochać. Takiemu uwierzymy! (…) Za nim pójdziemy! On nas pozyska! Jesteśmy tak przerażeni dziełami nienawiści i zapowiedzią nowych jej owoców, które płyną z zaprogramowanej nienawiści, że pragniemy już tylko, aby człowiek umiał kochać! Aby umiał zwyciężać przez miłość! Jeżeli nas zdobędzie wielki człowiek, to tylko taki, który będzie miał wielką miłość.
Umiłowanie człowieka całego, uszanowanie jego godności i praw uważał kardynał Wyszyński za miernik kultury, za podstawę sprawiedliwego ustroju i pokoju w społeczeństwie. Mówił: „W pierwszym rozdziale każdego traktatu pokojowego powinien być jeden najważniejszy warunek: uwierzyć w wielkość człowieka! Dopiero wtedy, gdy uwierzymy w jego głębię, zbędna będzie dla niego Karta podstawowych praw człowieka, bo w tej głębi znajdzie się wszystko. To będzie świętość, której zbrodnicze ręce tknąć się nie ośmielą! A cóż dopiero mówić o narodzie, złożonym z ludzi tak rozumianych i tak traktowanych!” (Warszawa, 25 IX 1961)

Już w 1945 r. ksiądz Wyszyński napisał:
„Po wojnie w całej niemal Europie zmieniają się rządy, zmieniają się ustroje. Odpływa jedna fala, nadchodzi druga. Przed każdą nową falą idą ludzkie tęsknoty: aby ci nowi byli inni, lepsi, oby nareszcie byli tym, czego światu potrzeba. Inaczej się zwą, głoszą nowe hasła, potępiają stare ustroje, wydają wyroki śmierci na starych ludzi, ale potępiając naśladują ich uczynki.
Zmieniają się ludzie i hasła – nie ustaje zło. Nazwy są bez znaczenia. Czy to będzie monarchia, czy rzeczpospolita, czy demokracja, ustrój kapitalistyczny, chrześcijański – jeśli będą rządzone przez starych ludzi bez sumienia, bez zasad moralnych – będzie to nadużywaniem szyldów, nazw, którymi osłaniać się będzie swoją nędzę.” (Włocławek, 1945)

U kresu życia Prymasa Wyszyńskiego, kiedy rodziła się „Solidarność” i dojrzewała kolejna zmiana ustroju, przypomniał te treści:
„Nie trzeba się oglądać na innych, na tych lub owych, może na polityków, żądać od nich, aby się odmienili. Każdy musi zacząć od siebie, abyśmy prawdziwe się odmienili. A wtedy, gdy wszyscy będziemy się odradzać, i politycy będą się musieli odmienić, czy będą chcieli czy nie. Nie idzie bowiem w tej chwili w ojczyźnie naszej tylko o zmianę instytucji społecznej, nie idzie tylko o wymianę ludzi, ale idzie przede wszystkim o odnowienie się człowieka . Idzie o to, aby człowiek był nowy, aby nastało nowych ludzi plemię. Bo jeżeli człowiek się nie odmieni, to najbardziej zasobny ustrój, najbardziej bogate państwo nie ostoi się, będzie rozkradane i zginie, cóż bowiem z tego – powiem może trywialnie – że krążąca butelka spirytusu przejdzie z rąk jednych pijaków do rąk innych pijaków! Powiem jeszcze drastyczniej, że klucz od kasy państwowej przejdzie z rąk jednych złodziei w ręce drugich złodziei ??? Przecież chyba nie to idzie , żeby wszyscy złodzieje mieli dostęp do kasy i wszyscy pijacy do wódki, tylko żeby sumienie wszystkich się obudziło , żebyśmy zrozumieli naszą odpowiedzialność za naród, który Bóg wskrzesza.” (Gniezno, 2 II 1981)
NIEWOLNIK BOGURODZICY

Kim była Matka Boża w życiu Prymasa Wyszyńskiego trafnie wyraża odpowiedź młodej dziewczyny, uczestniczki konkursu wiedzy o osobie i nauczaniu kardynała Stefana Wyszyńskiego: „Kiedy nauczycielka pokazała nam książkę Wszystko postawiłem na Maryję pomyślałam – ja tego w życiu nie przeczytam, ale jak zaczęłam czytać to ta Matka Boska z obrazka stała mi się żywą osobą.”
Matka Boża rzeczywiście była dla Prymasa Tysiąclecia żywą osobą. Związał się z Nią w dzieciństwie, po stracie matki. Do Niej pojechał po święceniach kapłańskich. „Z pierwszą Mszą świętą pojechałem na Jasną Górę i tam ją odprawiłem w dniu Matki Bożej Śnieżnej, 5 sierpnia 1924 roku. Pojechałem na Jasną Górę, aby mieć Matkę, aby stanęła przy każdej mojej Mszy świętej, jak stanęła przy Chrystusie na Kalwarii.”
Jej zawierzył, gdy 12 maja 1946 roku przyjął na Jasnej Górze z rąk kardynała Augusta Hlonda konsekrację biskupią. Jej wizerunek umieścił w swoim biskupim herbie. W liście pasterskim na dzień ingresu do katedry lubelskiej napisał: „Przychodzę tu wprost z Jasnej Góry, od Pośredniczki łask wszelkich, w dniu Zwiastowania, w którym otrzymałem z ręki Księdza Prymasa Polski swoje pasterskie zwiastowanie. Na swej tarczy biskupiej niosę pogodną, choć zoraną bliznami walki twarz Maryi. Z całą dziecięcą wiarą prosiłem Ją o łaski dla Was i dla siebie, Ukochani Bracia Kapłani i Wierni, o błogosławieństwo na naszą wspólną pracę; ufam, że Oblubienica Ducha Świętego, Królowa Apostołów i Wspomożenie Wiernych, Matka Jasnogórska będzie i dla mnie, i dla was, Najmilsi, tarczą w walce, zwycięstwem i bramą niebios (…). (Lublin, 26 V 1946).
Jej oddał się w niewolę w więzieniu w Stoczku Warmińskim dnia 8 grudnia 1953 roku. Nie prosił Ją jednak o wolność dla siebie. Zapisał później w swoich notatkach: „Niech wszystko „moje” wielbi Ciebie. Twój niewolnik składa wszystko w Twoje Królewskie Dłonie, szczęśliwy, że może ogołocić się dla Ciebie. – O jedno proszę, byś wziąwszy wszystko moje, chciała bronić Kościoła Chrystusowego, Tobie oddanego, Twemu Sercu Niepokalanemu, przed dziesięciu laty. Ochraniaj go płaszczem macierzyńskim, skryj go w Sercu Twoim. Jeśli jest Ci to potrzebne, zabij mnie, aby mógł żyć w Polsce Kościół Syna Twego.” (Komańcza, 12 V 1956)
Z Maryją dzielił Prymas Tysiąclecia swą wielką, pełną miłości troskę o wiarę w sercach ludzkich i wolność Kościoła w Ojczyźnie i w świecie.
Czynił wszystko, aby Kościół był obecny wżyciu Narodu, aby mu autentycznie towarzyszył w jego krzyżowej drodze. Była to troska o żywy Kościół wszczepiony w rzeczywistość naszego codziennego bytowania.
Ta właśnie troska jawi się jako fundament maryjnej drogi Prymasa Tysiąclecia. Nie była to więc dewocyjna jedynie pobożność, o którą przez wiele lat był niesprawiedliwie posądzany. Było to głębokie, teologiczne widzenie Maryi w rzeczywistości Kościoła i człowieka.
33 lat posługiwania Księdza Prymasa uczy nas dostrzegać prawdziwą obecność Matki Chrystusowej w misterium Kościoła i Narodu. Ten Człowiek prawdziwie wszystko postawił na Maryję i nie zawiódł się. Wielkim błędem byłoby jednak rozpatrywanie maryjności Księdza Prymasa w oderwaniu od tego potężnego nurtu wartości chrześcijańskich, które wszczepił w życie społeczności polskiej w ciągu 33 lat swojej służby. Maryja nie jest na marginesie tych wartości, nie jest obok nich. Ona nie jest w „bocznym ołtarzu” ale w sercu Kościoła, to przecież Matka Boga-Człowieka, Boga Wcielonego w dzieje świata. Ksiądz Prymas bardzo mocno tę prawdę podkreśla w swoim nauczaniu. W odczycie wygłoszonym na Akademii Mariologicznej w Rzymie w Palazzo Pio 5 września 1964 roku tak mówi: „Nauka o Mistycznym Ciele Chrystusa przypomina, że musi istnieć nieustanna inkarnacja, wszczepianie się Kościoła w życie rodziny ludzkiej, we wszystkie jego formy i przejawy.
Chrystus chciał być – z woli Ojca, który Mu Ciało sposobił – wszczepiony w organiczne życie Rodziny ludzkiej• Taką też właściwość nadał swojemu Kościołowi. Kościół istnieje nie in abstracto – w oderwaniu od codziennego życia. Kościół istnieje in concreto – w codzienności, w myślach, sercach i czynach ochrzczonego i uświęconego łaską człowieka (…).
Takie są konsekwencje dobrze pojmowanej obecności Kościoła w świecie – od Kalwarii do współczesności. Dziś tę konsekwencję rozumie się lepiej, gdy powstaje teologia doczesności, ascetyka rozstajnych dróg, etyka zawodowa, wszędyobecność Ziarna Bożego rzuconego w rolę.
Gdzie jest Ciało Chrystusowe, tam musi być Matka Ciała Chrystusowego. (…) Trudno mówić w Kościele o Bogu Człowieku przemilczając Jego Matkę, albo też usuwając ją w cień dziejów.
Właśnie dlatego Sobór Watykański II, gdy rozpoczął swoje rozważania o Kościele jako Mistycznym Ciele Chrystusa, domagał się głosem wielkim obecności Matki Chrystusowej, Maryi. Jest to znak czasu będący wyrazem działania Ducha Świętego w auli soborowej.”

Nauka o Maryi jako Matce Kościoła jest podstawową prawdą teologiczną w maryjnym nauczaniu Księdza Prymasa. To jest punkt wyjścia dla Jego żywej wiary w obecność i moc działania Matki Chrystusa, nieustannie czuwającej nad swoim Synem dziś żyjącym w Kościele. „Jej zadanie – mówi Ksiądz Prymas – nie skończyło się w Kościele wtedy, gdy okrwawione ciało Jej Syna znoszono z Kalwarii do grobu. Jej zadanie nadal trwa, bo Chrystus jest ciągle krzyżowany, bo nadal umiera w duszach, bo jest wzgardzony. Trzeba więc stać wytrwale, jak ongiś pod krzyżem Chrystusa, tak dziś pod krzyżem Kościoła. Trzeba czuwać i obecnością macierzyńskiej mocy z Boga wziętej, budzić nadzieję, na zmartwychwstanie i życie”.
Tak widząc zadanie Maryi w życiu Kościoła pragnął, aby na Soborze Watykańskim II została ogłoszona Matką Kościoła. W tej sprawie Biskupi polscy złożyli w roku 1964 Memoriał do Ojca Świętego Pawła VI. Spełniając tę prośbę, Ojciec Święty, sam głęboko przekonany o macierzyńskiej obecności Maryi w Tajemnicy Chrystusa i Kościoła, uroczyście ogłosił Ją w obecności wszystkich ojców soborowych Matką Kościoła. Uczynił to w Bazylice św. Piotra, 21 listopada 1964 roku na zakończenie III sesji Soboru Watykańskiego II. Po ogłoszeniu Maryi Matką Kościoła, zapanował entuzjazm. Ojcowie soborowi zerwali się z miejsc i zaczęli śpiewać antyfony maryjne. Świadkowie tego wydarzenia mówili, że Prymas Wyszyński ukrył twarz w dłoniach, płacząc z radości.
Maryjna droga Prymasa Polski jest więc całkowicie na linii troski o Chrystusa w sercach ludzi, w życiu Narodu i rodziny ludzkiej.
Te najgłębsze prawdy teologiczne Ksiądz Prymas potrafił wszczepić w program duszpasterskiej pracy Kościoła. Stajemy tu przed godną, podziwu tajemnicą umiejętności wcielania istotnych zasad w życie.
Rozeznając sytuację Kościoła i Narodu Prymas Wyszyński odwołuje się do pomocy Bożej Rodzicielki.
Właśnie w więzieniu, wobec narastającego prześladowania wiary, rodzi się w jego duszy konsekwentny plan obrony chrześcijańskiego ducha polskiego mocą Matki Najświętszej „danej jako pomoc ku obronie Narodu naszego”.
W liście z Komańczy do Generała Zakonu Paulinów na Jasnej Górze internowany Prymas pisze: „Bodaj nigdy tam dobitnie jak teraz nie uświadomiłem sobie tego, jak potężna jest wola Boża, by Jasna Góra była Stolicą chwały Bożej, która rozlewa się na Polskę przez dziewicze dłonie Pośredniczki łask wszelkich. Bodaj nigdy jak teraz nie widziałem tego tak jasno, że wolą Ojca Narodów jest, by Naród polski był zjednoczony przez Jasną Górę i by tutaj się odnawiał i krzepił. Tej woli Bożej nikt nie zdoła złamać, o czym świadczą wieki naszego trwania na Jasnej Górze, bardziej jeszcze niezłomnego niż mury i wały obronne”. (Komańcza, 10.XI.1955).
Podstawą pracy nad religijno-moralną odnową społeczności polskiej stały się Jasnogórskie Śluby Narodu. Tekst ich Prymas Tysiąclecia napisał w Komańczy 16. V. 1956 r.
W Jasnogórskich Ślubach Narodu zawarł integralny program odrodzenia religijnego i moralnego pod opieką Matki Bożej. Nie chodziło o kolejny hołd czci dla Niej, ale o odmianę życia, abyśmy nie byli Narodem tylko z nazwy katolickim. Pisał z Komańczy do kapłanów: „Naród polski składał już wiele razy swoje ślubowania; chociaż dochował wiary Kościołowi, to jednak nie wyzbył się wielu nałogów i wad narodowych, które nie dadzą się pogodzić z postawą Narodu wierzącego. Tak często jesteśmy powodem zgorszenia, gdy ludzie niewierzący patrzą na życie wierzących. Nasza moralna słabość i chwiejność, pomimo silnej wiary, nasz relatywizm moralny, skłonność do ulegania złym przykładom i prądom, posłuch najrozmaitszym błędom, nieraz wprost absurdalnym, upadek moralności małżeńskiej, niewierność, rozwiązłość, nietrzeźwość – to wszystko sprawia, że pion moralno-społeczny Narodu jest tak chwiejny. Umiemy trwać godzinami w świątyniach, stać na placu jasnogórskim jak stara dąbrowa, ale ulegamy łatwo najsłabszym nawet podnietom do wszystkich grzechów i występków. Jesteśmy duchowo rozdwojeni, rozbici psychicznie, a stąd pozbawieni stylu życia i charakteru narodowego. To wszystko umiemy dziwnie łączyć z naszym przywiązaniem do Kościoła, którego nie słuchamy w codziennym życiu; z naszą gorącą modlitwą, z której nie zbieramy należytych owoców; z naszą czcią do Matki Najczystszej, której tak przeciwne jest życie codzienne.
Zwalczyć to rozdwojenie, zdobyć pion moralny, nauczyć się zwyciężać siebie, zdobyć męstwo wiary i życia chrześcijańskiego – to błogosławione dążenie niemal zachowawczego instynktu narodowego i zmysłu katolickiego.” (Komańcza, 13 IX 1956)

Dzień 26 sierpnia 1956 roku stał się dla Polski wielkim duchowym zrywem. Po wypadkach czerwcowych w Poznaniu, Naród udręczony, pokonany na tym etapie przemocą polityczną, w zdrowym odruchu skupia się wokół Jasnej Góry.
W liście skierowanym do kapłanów jeszcze z Komańczy We wrześniu 1956 roku, Ksiądz Prymas tak ocenia ten historyczny dzień: „Co się stało na Jasnej Górze? Dotąd nie jesteśmy jeszcze w stanie dobrze na to odpowiedzieć. Stało się coś więcej niż zamierzaliśmy. Zdaje nam się, że w dniu 26 sierpnia 1956 roku uwierzyliśmy na nowo w potęgę Jasnej Góry w życiu Narodu polskiego (…) Okazało się, że oddziaływanie Jasnej Góry na życie Narodu, nie da się sprowadzić do płytkiej dewocji. Okazało się, że Jasna Góra jest wewnętrznym spoidłem życia polskiego, jest siłą, która chwyta głęboko za serce i trzyma Naród cały w pokornej i mocnej postawie wierności Bogu, Kościołowi i jego hierarchii” (List do kapłanów, Komańcza, wrzesień 1956).
Czerpiąc siłę z tej prawdy Ksiądz Prymas pragnie przygotować Naród na Milenium Chrztu Polski. Program odnowy chrześcijańskiego ducha Narodu zawarty w Ślubach Jasnogórskich czyni podstawą pracy duszpasterskiej w okresie trwającej przez dziewięć lat Wielkiej Nowenny.
Jest to czas obrony wiary w duszach ludzi, przemiany życia moralnego i odnowy społecznej. Maryjny program Wielkiej Nowenny głęboko związany jest z konkretnymi problemami Narodu.
Podkreśla tę prawdę List Episkopatu czytany w niedzielę 23 sierpnia 1981 roku. „Dziś z perspektywy czasu widzimy, że geniusz maryjnej drogi Prymasa Polski polegał na tym, iż potrafił on niejako sprowadzić Bogurodzicę z chwały ołtarzy w codzienne życie Narodu. Odwołał się do żywej obecności Maryi w Kościele. Wprowadził Ją w całą bolesną rzeczywistość powierzonego sobie ludu” (List Episkopatu Polski przed Uroczystością Matki Bożej Jasnogórskiej 1981).
A sam Ksiądz Prymas wyjaśniając na czym polega maryjność Wielkiej Nowenny, mówi: „Można powiedzieć, że Maryja to słodka i potężna Tajemnica skuteczności pracy duszpasterskiej Milenium Narodu. To nie osobny temat Wielkiej Nowenny, to jej moc i siła, która musi być w każdej pracy i przenikać każde poczynanie (…) Nie kto inny tylko Ona sprawi (Matka Chrystusa), że Naród będzie żył w łasce, że na Milenium złożymy Bogu z \ wdzięczności za chrześcijaństwo, żywe wotum, dar droższy od spiżów i słota, serca skąpane w łasce, lud święty, Polskę całą ku Bogu.” (Jasna Góra, 11 V 1959)
W duchu tego przekonania: jako pomoc dla rzeczywistej głębokiej przemiany moralnej Narodu, Prymas Wyszyński podejmuje inicjatywę Nawiedzenia. Rozpoczyna się wędrówka Matki Bożej w kopii Obrazu Jasnogórskiego po ziemi polskiej. Jest to szlak wielkich łask, nawróceń, oczyszczenia. Spełnia się zamierzenie Księdza Prymasa, który mówi: „Potrzeba naszemu Narodowi, aby rozkochał się w ideale Maryi. Nie wystarczy patrzeć w Jej czyste Oblicze, choćby zranione, ale trzeba w Jej oczach wyczytać wszystko, co potrzebne jest dla odnowy życia narodowego.
Składając Śluby Jasnogórskie, odnawiając je po trzech wiekach i przyjmując na barki całego Narodu, pragnęlibyśmy zbliżyć się; do tego ideału. Przyrzekliśmy na Jasnej Górze, że zerwiemy z najrozmaitszymi nałogami i złymi skłonnościami, które wdarły się w czasach wojny, okupacji i ciężkich przeżyć w obyczaj narodowy. Będziemy ten zwyczaj poprawiali, zdobywając wytrwale cnoty, które ułatwiają nam miłość Boga, bliźniego i odmianę oblicza naszej ziemi.” (Warszawa, 11 XI 1957)

Intensywnej pracy Wielkiej Nowenny przez cały czas towarzyszy kontrakcja polityczna. W maju 1961 roku Ksiądz Prymas mówi: „Patrzymy jak powstaje potężna organizacja, jak się mobilizuje środki i siły, jak wiele pieniędzy idzie tylko na to, aby Wam odebrać wiarę w Boga, aby odłączyć Was od Chrystusa, aby Wam serca wystudzić i pozbawić Was religijnej pobożności. W takiej chwili, gdy widzimy bezpośrednie zagrożenie waszej wiary, zdając sobie sprawę z odpowiedzialności za wasze dusze, za dzieci i młodzież, za Was samych (…) naśladujemy Bożą linię postępowania i nadzieje nasze pokładamy w Matce Boga Żywego.” (Warszawa, maj 1961)
W sytuacji przedłużającej się i nasilającej walki z wiarą i Kościołem, Ksiądz Prymas pragnie cały Naród ubezpieczyć w dłoniach Maryi. Przemawiając w roku 1961 do kapłanów mówi: „Zawsze, gdy jest szczególnie ciężko, gdy ciemności ogarniają ziemię, a słońce już gaśnie i gwiazdy nie dają światłości, trzeba wszystko oddawać Maryi”. (Warszawa, 1. III. 1961)

Cały Episkopat Polski podejmuje tę myśl. Najpierw biskupi sami oddają się w niewolę miłości Matce Chrystusowej za wolność Kościoła. Następnie przychodzi oddanie diecezji, parafii, rodzin, poszczególnych stanów i zawodów. Ukoronowaniem tego zawierzenia Matce Najświętszej będzie Milenijny Akt Oddania Polski w macierzyńską niewolę Maryi za wolność Kościoła w Ojczyźnie naszej i całym świecie.
Nadchodzi rok 1966. Prześladowanie Kościoła nie .ustaje. Prymas Wyszyński publicznie jest atakowany, krytykowany, oskarżamy o zdradę Ojczyzny za list do biskupów niemieckich. Jednak na całym Szlaku Tysiąclecia we wszystkich miastach biskupich nieprzeliczone rzesze wiernych dają wyraz swej przynależności do Kościoła.
Punktem kulminacyjnym uroczystości polskiego Milenium jest dzień 3 maja na Jasnej Górze. Miał przyjechać Ojciec święty i delegacje Episkopatów z całego świata. Niestety, fotel przygotowany dla Papieża jest pusty. Nawet przed Ojcem świętym zamknięto granice naszej Ojczyzny. Wobec tej wyraźnej niewoli politycznej, Prymas Polski jako legat papieski odczytuje tekst Aktu. Oto jego fragment: „Pragniemy dziś społem ubezpieczyć Kościół święty na drugie Tysiąclecie, a nienaruszony skarb wiary przekazać nadchodzącym pokoleniom młodej Polski. Uczynimy to w niezawodnych dłoniach Matki Najświętszej, których opieki i pomocy doświadczyliśmy przez dzieje. (…) Odtąd Najlepsza Matko nasza – uważaj nas polaków jako Naród za całkowitą własność Twoją, za narzędzie w twych dłoniach na rzecz Kościoła świętego – Pragniemy wykonać wszystko, czego zażądasz, bylebyśmy z Tobą i przez Ciebie stawali się prawdziwą pomocą Kościoła powszechnego ku budowaniu Ciała Chrystusowego na ziemi.” (Milenijny Akt Oddania, 3 V 1966).
W Akcie tym zaznacza się wyraźnie eklezjalny nurt maryjności Księdza Prymasa. To jest oddanie za Kościół, za jego wolność w całym świecie. Nowej mocy nabiera słowa tego Aktu. gdy z naszego Narodu Bóg powoła Papieża.
Ojciec święty Jan Paweł II, stając na Jasnej Górze w czerwcu 1979 roku powie: „W sposób szczególny pragnę potwierdzić i ponowić Milenijny Akt Jasnogórski z dnia 3 maja 1966 roku, w którym oddając się Tobie, Bogarodzico, w macierzyńską niewolę miłości Biskupi polscy pragnęli przez to służyć wielkiej sprawie wolności Kościoła nie tylko we własnej Ojczyźnie, ale i w całym świecie.” (Jasna Góra, 4 VI 1979)
W tym dniu Ojciec Święty wyjaśnił też istotę oddania się w niewolę Matce Bożej: „Znaczenie słowa „niewola” tak dotkliwe dla Polaków, kryje w sobie podobny paradoks, jak słowa Ewangelii o własnym życiu, które trzeba stracić, ażeby je zyskać (por. Mt 10,39). Wolność jest wielkim darem Bożym. Trzeba go dobrze używać. Miłość stanowi spełnienie wolności, a równocześnie do jej istoty należy przynależeć — czyli nie być wolnym, albo raczej być wolnym w sposób dojrzały. Jednakże tego „nie – bycia – wolnym” w miłości nigdy się nie odczuwa jako niewolę, nie odczuwa jako niewolę matka, że jest uwiązana przy chorym dziecku, lecz jako afirmację swojej wolności, jako jej spełnienie. Wtedy jest najbardziej wolna! Oddanie w niewolę wskazuje więc na „szczególną zależność”, na świętą zależność i na „bezwzględną ufność”. Bez tej zależności świętej, bez tej ufności heroicznej, życie ludzkie jest nijakie!” (Jasna Góra, 4 VI 1979).
Ze wszystkich zmagań i udręk, Prymas Tysiąclecia wyprowadza Kościół zwycięsko. Wyrażając wdzięczność Maryi, która nieustannie podąża nam z pomocą, w modlitwie na Jasnej Górze mówił: „Tyle razy zwyciężałaś tutaj na Jasnej Górze i nadal zwyciężasz. Cokolwiek dzieje się w Kościołem Bożym w Ojczyźnie naszej – Tobie to zawdzięczamy. (Jasna Góra, 25 VIII 1960)
Do szeregu tych zwycięstw Bóg dał Polsce w roku 1978 jeszcze jedno, największe – wybór Ojca Świętego Jana Pawła II. Ksiądz Prymas mówił w Rzymie: „Wszystkie nasze uczucia wiążemy z aktem dziękczynnym za proroczą wizję kardynała Prymasa Hlonda, który mówił: „Zwycięstwo, gdy przyjdzie, będzie to zwycięstwo Matki Najświętszej”. Meldujemy Tobie radosny Przyjacielu z Ojczyzny Niebieskiej, trwający dzisiaj na kolanach przed Świętą Bożą Rodzicielką: Zwycięstwo, które ukazywałeś, krzepiąc nas na duchu – przyszło! I to przyszło w imię Matki Chrystusowej, której dochowaliśmy wierności, idąc za Nią ku Jej Synowi, który jest jedynym Zbawieniem świata.” (Rzym, 22 X 1978).
A w innym kazaniu, na Jasnej Górze, 23 listopada 1979 roku, Ksiądz Prymas mówił o wyborze Jana Pawła II: „Uwierzcie, że było to dzieło Boga, dzieło Chrystusa w Duchu Świętym i Oblubienicy Ducha Świętego – Matki Chrystusowej. Wszyscy tak to zrozumieli. Nikogo nie zdumiał wybór cudzoziemca nawet Polaka. Wszystkich radował. I to tak wielką radością, że nie można było obronić się do jej oznak. Ilu kardynałów, starych ludzi, płakało z radości! A łzy są, chyba najlepszym interpretatorem uczuć… Gdy podszedłem do Jana Pawła II z pierwszym homagium, usta nasze niemal jednocześnie otworzyły się imieniem Matki Bożej Jasnogórskiej: To Jej dzieło. Wierzyliśmy w to mocno i wierzymy nadal.” (Jasna Góra, 23 XI 1978)
Niewątpliwie, jest to jedno z największych zwycięstw Matki Bożej w całych naszych tysiącletnich dziejach.
Przed odejściem do Boga kardynał Wyszyński zostawił nam wszystkim nadzieję mówiąc: „Przyjdą nowe czasy, wymagają nowych świateł, nowych mocy, Bóg je da w swoim czasie. Pamiętamy, że jak kardynał Hlond, tak i ja, wszystko zawierzyłem Matce Najświętszej i wiem, że nie będzie słabszą w Polsce, choćby ludzie się zmieniali.” (Warszawa 16 V 1981)
Ufamy, że oręduje teraz za nami i uprasza nam przez serce Maryi potrzebne nam łaski. Jest wiele świadectw, że jego pośrednictwo jest skuteczne. Oto jedno z nich zamieszczone w książce: „Wyprasza nam łaski z nieba”.
Po badaniach kilkakrotnych nie stwierdzono żadnego raka
Zachorowałam na raka złośliwego narządów wewnętrznych. Byłam w szpitalu i już nie było dla mnie ratunku. Przypomniałam sobie, że mam obrazek byłego Prymasa Polski Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Szukałam ratunku, jakiegoś cudu. Poczęłam modlić się do tego obrazka, czyli do Stefana Wyszyńskiego. Czas mijał na moją niekorzyść. Pewnego dnia, kiedy była prawie trzecia po południu, stał się cud. Miłosierdzie ogarnęło moją duszę, Miłosierdzie Boże. Inne chore patrzyły na mnie z politowaniem, jak ja uparcie trzymam ten obrazek Stefana Wyszyńskiego. Nie zważałam na to.
O godzinie trzeciej po południu stał się cud. Stefan Wyszyński wystąpił z tego obrazka, do którego się modliłam. Wszystko stało się nagle i nieoczekiwanie. Obok mojego łóżka szpitalnego ujrzałam Stefana Wyszyńskiego, który przemówił do mnie tymi słowami: „Nie martw się ty wyzdrowiejesz i będziesz żyła”.
Następnie wyszły ze Stefana Wyszyńskiego promienie, które ogarnęły mnie całą, poczułam jak coś ze mnie schodzi, poczułam ciepło gorące w całym ciele. Następnie Stefan Wyszyński znikł z moich oczu, mój organizm był jakby napełniony energią ciepła i niepojętej miłości. Wcale tego wszystkiego nie przestraszyłam się.
Mijały dni, ja dziękowałam Bogu za otuchę Stefana Wyszyńskiego. Nie zdając sobie sprawy, że zdrowieję na całego. I tak się stało. Rak złośliwy jakby się cofnął i znikł ze mnie. A lekarze byli zdziwieni moją poprawą zdrowia. Po badaniach kilkakrotnych stał się cud, bo nie stwierdzono żadnego raka. W szpitalu wśród lekarzy powstało zamieszanie, bo mieli mi coś robić z tym rakiem dalej, a tuja się dobrze poczułam.
Po tym objawieniu się Stefana Wyszyńskiego sama zwróciłam uwagę jednemu lekarzowi, mówiąc mu, że już chyba ze mną jest w porządku, bo czuję się dobrze. Gdyby nie to, to mieli mi robić operację, czy coś jeszcze, nie wiem tego. Stosowali lekarze swoje środki. Zdziwienie ich było bardzo duże. Ja wiem, bo wiedziałam, moje życie uratował Stefan Wyszyński i Bóg. Obrałam sobie Stefana Wyszyńskiego za swojego Patrona i polecam Go innym wiernym na całym świecie. Jak mnie pomógł, to i innym pomoże. Prymas Polski Stefan Wyszyński żyje i jest wśród nas i wstawia się za nami u Boga.
Dziękuję za tę wielką łaskę Bożą bardzo mocno Stefanowi Wyszyńskiemu i Bogu.
Łódź, grudzień 1994 r.
Ewa K.