Kościół polskiej tożsamości


Michał ŁUCZEWSKI

Doktor socjologii, psycholog, metodolog. Zastępca dyrektora Centrum Myśli Jana Pawła II. Adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Redaktor naczelny pisma „Stan Rzeczy” i członek redakcji „44/Czterdzieści i Cztery”. Autor książek oraz publikacji w pismach socjologicznych, historycznych i antropologicznych.

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Podczas pandemii wraz z globalną sekularyzacją tradycyjnych religii następuje globalna desekularyzacja nowoczesnych społeczeństw. Podczas gdy oficjalne kościoły stają się coraz bardziej zimne, nasze społeczeństwa znalazły się w stanie wrzenia – pisze Michał ŁUCZEWSKI.

Obraz samotnego papieża Franciszka przemierzającego pusty plac św. Piotra podczas Świąt Wielkanocnych 2020 roku stał się symbolem globalnej epidemii, a zarazem globalnego kryzysu wiary. W tym samym roku Instytut Gallupa ofiarował nam jeszcze jeden równie przejmujący symbol. Oto mniej niż połowa Amerykanów zadeklarowała, że jest członkami kościoła, synagogi czy meczetu. Po raz pierwszy w dziejach USA tradycyjne religie znalazły się w mniejszości. Ameryka, które przez lata miała być wyjątkiem od reguły sekularyzacji, właśnie ją potwierdziła. W tym samym czasie w Polsce, która przez ostatnie lata była drugim wyjątkiem na mapie świata z najwyższymi odsetkami osób wierzących i praktykujących, laicyzacja wśród młodzieży – jak zauważyła ostatnio Mirosława Grabowska – przeszła w kłus. Po raz pierwszy w polskich dziejach – i to w ciągu zaledwie kilku lat – wśród młodych praktykujący stali się mniejszością.

Gdy zanika jeden kościół, na jego miejsce pojawia się kościół nowy. Według Émile’a Durkheima, który położył podstawy nowoczesnej antropologii i socjologii, religia jest podstawą i istotą społeczeństwa. Jest miarą jego siły, intensywności, bycia i jedności. Wbrew potocznemu przekonaniu nie opiera się ona na wierze w Boga czy cuda, ale na stworzeniu wspólnoty moralnej. Tam, gdzie społeczeństwo staje się intensywne, a więc tam, gdzie powstają ruchy i ciała społeczne, które stają się faktami, wobec których każda jednostka musi się określić i które określają każdą jednostkę,tam za każdym razem pojawia się religia. W tym sensie religia jest obecna tyleż w Kościele katolickim, co w każdej innej wspólnocie, która skutecznie definiuje, czym są dobro i zło, świętość i demoniczność, kim są zbawieni, a kim potępieni. Albo inaczej: każda wspólnota moralna jest kościołem. Według Durkheima bez tak rozumianych wspólnot i kościołów społeczeństwo rozpada się, pogrąża w anomii i śmierci.

Tak właśnie należy tłumaczyć fakt, że kiedy nasze kościoły zostały zmrożone lockdownem, a nasze społeczeństwa stanęły w obliczu śmiertelnej zarazy, na całym świecie wybuchły potężne ruchy społeczne: Black Lives Matter i Ogólnopolski Strajk Kobiet, które przebudziły i dały oddech, nowe życie sparaliżowanym społeczeństwom. Po rozpadzie więzi międzyludzkich, to znaczy po rozpadzie naszej religii (łac. religio – więź), kiedy najbliżsi nie mogli się ze sobą spotykać nawet podczas najważniejszych świąt religijnych, naraz społeczeństwa pokazały swoją eksplozywną siłę i jedność.

Jeszcze chwilę wcześniej nie mogliśmy nawet wspólnie przeżywać żałoby i byliśmy bezradni wobec przychodzącej śmierci, a nagle cały świat stał się jedną wielką wspólnotą żałobników, żegnających George’a Floyda, tak jakby skupiły się w nim te wszystkie osoby, których nie mogliśmy pożegnać w tragicznych pierwszych miesiącach pandemii. Wreszcie mogliśmy oddychać: We can breathe!

Zgodnie z definicją Durkheima BLM i OSK doprowadziły społeczeństwa do bezprecedensowych poziomów intensywności. Stały się potężnymi faktami społecznymi, wobec których nikt nie mógł obojętny. Każdy musiał się opowiedzieć za lub przeciw. BLM pokazał całemu światu, a OSK Polsce, czym są – i czym będą – nowe religie, wokół których stworzą się ciała społeczne i które określają kształt naszej sfery publicznej. Ich antyklerykalnego ostrza nie wolno mylić z ateizmem, jest on raczej radykalnym roszczeniem do wyeliminowania kleru po to, żeby zająć jego miejsce. W ten sposób dawne instytucje religijne mają być zastępowane przez gorące ruchy religijne.

Od jedności do podziału

Te dwa procesy – kryzysu dawnych kościołów i nadejścia nowych wspólnot moralnych – były w istocie jednym procesem: religijnym przekształceniem nowoczesnych społeczeństw. Radykalizm tej przemiany widać zwłaszcza w Polsce, gdy przypomnimy sobie, że to Kościół katolicki utrzymywał jedność i intensywność polskiego społeczeństwa. Przez ostatnie dekady Kościół był nie tyle zimną instytucją, ile przede wszystkim gorącym ruchem społecznym. Jego siła widoczna była przez cały XX wiek, ale w sposób szczególny w obchodach Milenium, którym przewodził kardynał Wyszyński. W komunistycznym państwie prymas Polski doprowadził nie tylko do największej antykomunistycznej mobilizacji w bloku wschodnim, która porwała miliony obywateli, ale po prostu do największej mobilizacji społecznej w XX wieku. Trwała ona nieprzerwanie od Ślubów Jasnogórskich Narodu. Całą dekadę! Polskie społeczeństwo było nieustannie pobudzane, znajdowało się w stanie najwyższej intensywności. Wszyscy wiedzieli, skąd biło źródło moralności, wspólnoty i świętości.

Zwieńczenie obchodów Milenium, które miało miejsce 3 maja 1966 roku w Częstochowie, było jednocześnie początkiem jeszcze bardziej spektakularnej mobilizacji. Na murach klasztoru jasnogórskiego homilię do kilkuset tysięcy osób wygłosił najbliższy współpracownik kardynała, młody arcybiskup Karol Wojtyła. I to on za kilkanaście lat doprowadził do globalnego przebudzenia katolicyzmu. Dzięki niemu nasze społeczeństwo stało się jeszcze bardziej gorące, silne, widoczne. Najpotężniejsze imperia musiały się wobec nas określić.

Już sam moment wyboru Jana Pawła II zelektryzował wszystkich. To był pierwszy moment przebudzenia z zimnej wojny, marazmu komunizmu i beznadziei. Kolejne momenty to pierwsza pielgrzymka do Polski, „Solidarność”, druga pielgrzymka, trzecia. Kiedy jakiś dziennikarz stwierdził, że gdyby Jan Paweł II powiedział, że Polacy mają ruszyć na Rosję, oni by to zrobili. Potem rok 1989 i kolejne pielgrzymki, aż nadeszła ta ostatnia w 2002 roku, kiedy słaby Jan Paweł II przekonywał nas za św. Faustyną, że stąd wyjdzie iskra. A my naprawdę mu wierzyliśmy.

To był czas, kiedy byłem jeszcze poza Kościołem, ale pamiętam te korowody ludzi, którzy od najwcześniejszych rannych godzin sunęły przez dziwnie cichy Kraków. Pamiętam tamten sierpniowy dzień i morze ludzi na Błoniach. Byłem w tym dwuipółmilionowym tłumie i widziałem, jak niechętni na co dzień sobie ludzie stawali się wspólnotą moralną, Kościołem, Ludem Bożym, wśród nowych błogosławionych, których ogłosił Ojciec Święty.

Wiedzieliśmy, że to ostatnia pielgrzymka, ale potem przyszły jeszcze kolejne momenty spektakularnych mobilizacji: śmierć Jana Pawła II i żałoba po katastrofie smoleńskiej. Te wszystkie momenty połączyły nas w stopniu, którego nie mogliśmy przewidzieć. Przez chwilę staliśmy się jednością. Ale właśnie wtedy – w momentach najwyższego społecznego wrzenia – zaczęliśmy się dzielić, a katolicyzm, nasza religia publiczna, zaczął się gwałtownie oziębiać. Dla mnie przełomem był moment, kiedy Bronisław Komorowski stwierdził, że krzyż ustawiony przez harcerzy dla uczczenia ofiar katastrofy smoleńskiej jest symbolem, który dzieli. W Polsce? Krzyż dzieli? Kiedy jeszcze przed chwilą Adam Michnik mówił, że „jeżeli warto w ogóle w jakąś religię wierzyć, to w Boga w Trójcy jedynego” – krzyż stał się symbolem, który dzieli? I tak już zostało. Kościół katolicki nie potrafił już odbudować naszej jedności.

Kościół kobiet, piekło Kościoła

Przez dekady prymas Wyszyński był naszym królem. Przed swoją śmiercią stary król oddał swoje królestwo Janowi Pawłowi II, ale po nim już nikt nie przyszedł. Kiedy zaś król odchodzi, rozpoczyna się interregnum i – jak przypominał uczeń Durkheima, Lucien Lévy-Bruhl – społeczeństwo staje przed widmem anarchii. W 2010 roku nie było już Jana Pawła II, który mógłby powiedzieć: brońcie krzyża od Bałtyku po Tatry.

Po śmierci Jana Pawła II nasilił się proces, który miał już miejsce za jego życia. Papież stawał się polskim totemem. Za życia i po śmierci podczas kolejnych rocznic cały czas wokół niego się gromadziliśmy, ale to raczej my celebrowaliśmy samych siebie, a on pozostawał pretekstem, żebyśmy się znów zjednoczyli i pokazali swoją siłę, że jesteśmy, nadal jesteśmy. Wykorzystywaliśmy go do budowania naszej własnej religii, tj. naszego – jak określał to Mark Juergensmeyer – religijnego nacjonalizmu. Jan Paweł II robił wszystko, żeby wyjść z narzucanej mu przez nas roli, próbował nie tańczyć tak, jak mu graliśmy. Od 1991 do 2002 roku wciąż jak profeta próbował rzucać nam wyzwanie: przypominał przykazania Boże, o których chcieliśmy już zapomnieć, i uderzał „hałaśliwą propagandę liberalizmu, wolności bez prawdy i odpowiedzialności”, która stała się tak nam bliska. Ale my i tak zamiast przyjąć jego wyzwanie i rozumnie się z nim mierzyć, woleliśmy krzyczeć „niech żyje papież” i wzruszać się naszym wzruszeniem, moralnością i wspólnotowością.

Bez Jana Pawła II kryzys ogarniał nie tylko nasze społeczeństwo, które straciło swoje symboliczne centrum, swój totem, ale też sam Kościół, który papieża nie potrafił zastąpić nikim innym – nawet samym Bogiem.

Powolnemu wyziębianiu katolicyzmu towarzyszyła stopniowa utrata przez Kościół statusu wspólnoty moralnej. Dla młodych, wykształconych, z wielkich miast, Kościół stawał się powoli przykładem wspólnoty zimnej, brudnej, grzesznej, skorumpowanej. Seria skandali pedofilskich sprawiła, że tego typu krytyczna ocena stawała się coraz bardziej powszechna. W rozumieniu Durkheima równało się to z zakwestionowaniem katolicyzmu jako religii. Kiedy wspólnota moralna zaczyna być postrzegana jako brudna, mamy do czynienia z religijną rewolucją.

Kryzys Kościoła był – i jest – dla nas sprawą życia i śmierci, tego czy jako wspólnota przetrwamy. Skoro Kościół traci swoją moralną legitymizację i umiejętność mobilizacji społecznej, coś musiało wejść na jego miejsce. Inaczej samo społeczeństwo straciłoby własne moralne podstawy i się rozpadło. To jest właściwy kontekst rozumienia Strajku Kobiet, który w październiku 2020 r. zorganizował jedną z największych manifestacji społeczno-politycznych ostatnich dekad.

W przeciwieństwie do współczesnego Kościoła, który był coraz mniej pewien swoich racji, który nie potrafił już jasno wskazać, kto zostanie zbawiony, a kto potępiony, OSK był w stanie bardzo dokładnie określić filary, na których opiera się nowa religia. Jasno wskazał, co jest dobrem, a co złem. Na nowo zdefiniował świętość, ból i męczeństwo.

Gdzie Kościół katolicki rozmywał się i stawał się coraz bardziej liberalny, tam Strajk Kobiet bezkompromisowo budował granice i stawał się coraz bardziej fundamentalistyczny. Współczesny Kościół często mówi o tym, że piekła nie ma, a jeśli jest, to puste. Głosi miłosierdzie dla wszystkich. OSK odrzucał tego typu mrzonki i jasno, wulgarnie, a niekiedy brutalnie pokazywał, że piekło jest. To piekło kobiet. Piekło jest pełne, bo tworzą je mężczyźni, którzy więżą w nim kobiety. Odrzucały one z pogardą miłosierdzie, głosiły wojnę i „zemstę, zemstę, zemstę na wroga”.

Kapłan i błazenki

Przywódczynie OSK myślały, że stoją na czele nowoczesnego ruchu społecznego, ale nie rozumiały, że w rzeczywistości stały się kapłankami gorącej religii, nad którą nie miały już żadnej kontroli.

W 1959 roku Leszek Kołakowski napisał klasyczny esej Kapłan i błazen, stając przeciw kapłanom po stronie błaznów, ale zrobił to po to, żeby błazen mógł niepostrzeżenie zająć miejsce kapłana. Podczas OSK ten subtelny esej polskiego inteligenta został rozegrany w przestrzeni społecznej na wielką skalę przez polskie inteligentki: dr Klementynę Suchanow i Martę Lempart. W ludycznych, błazeńskich rytuałach i performance’ach atakowały najwyższego kapłana Polaków. Chodziło o to, żeby zniszczyć symbol dawnej religii i dawnego porządku, króla Polaków. Jan Paweł II już nie żył, ale należało zdesakralizować wszystkie jego pamiątki, zatrzeć jego cień, który cały czas wisiał nad Polską. A wtedy na jego miejsce mogłyby wkroczyć te dwie kobiety, tak jak on zostać wywyższone i ogłosić się jedynymi kapłankami nowej religii. OSK niósł obietnicę nowej ziemi i nowego nieba, w którym nie będzie już patriarchatu i dziadersów.

Nowym sakramentem miała stać się powszechnie dostępna aborcja – zastępowała nieskuteczne sakramenty kościelne, których i tak przez pandemię nie sprawowano już w Kościele.

Przez Martę Lempart i Klementynę Suchanow społeczeństwo szukało swojej siły, życia i jedności. Ale kiedy na chwilę społeczeństwo stało się wspólnotą moralną, obie liderki przestały być potrzebne. Stały się nowymi totemami, wokół których odprawiano wspólnotowe rytuały, ale miały one robić to, czego społeczeństwo od nich oczekiwało. Wciąż próbowały przybrać szaty proroków, który rzuca na świat gromy, ale coraz bardziej traciły swoją moc. Stawały się coraz bardziej zimne, marginalne i niepotrzebne. Aż w końcu coraz głośniej zaczęto mówić, że to one są największą przeszkodą – zawadą – dla stworzonego przez siebie ruchu.

Anty-anty-Wojtyła

Jaka przyszłość nas czeka? Czy OSK odzyska swoją jednoczącą siłę i stanie się kościołem? Czy Kościół na powrót stanie się wspólnotą moralną? Która religia wygra? Czy jesteśmy skazani na niekończącą się wojnę polsko-polską prowadzoną przez wyznawców starej i nowej religii? A co by się stało, gdybyśmy na chwilę przestali krążyć wokół totemów? Gdybyśmy na chwilę przestali wywyższać Jana Pawła II i gdybyśmy na chwilę przestali go desakralizować? Czy nie moglibyśmy na powrót odkryć religii, która nie wykorzystuje nas do budowania jedności społecznej, ale która daje nam pokój serca i dojrzałość; religii, która nie buduje nowej grupy naokoło nas, ale nowego człowieka w nas? W języku dzisiejszego świata to sprawa odnalezienia duchowego przywództwa. Tylko na nim może zostać zbudowane porozumienie między nami. Wspólne MY nie zostanie wyartykułowane dopóty, dopóki nie pojawi się jednostka gotowa stanąć pomiędzy nami, dwoma zwaśnionymi kościołami, dostrzec w nas jedność i tę jedność nazwać.

Michał Łuczewski
Tekst ukazał się w nr 31 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].