V.R.S.
450

Wielki Post i Boże Narodzenie w Ihrowicy

Ksiądz Stanisław Szczepankiewicz, opiekujący się wiernymi parafii Ihrowica koło Tarnopola swoją pierwszą wieczerzę wigilijną po przejściu na zachód frontu niemiecko-sowieckiego odbywał w gronie rodzinnym. Obok 38-letniego Kapłana, wyświęconego w katedrze lwowskiej w czerwcu 1932 roku, przy wigilijnym stole zasiedli – jego matka Anna licząca sobie lat 70, brat Bronisław i młodsza siostra Maria. Nagle we wsi rozległy się wystrzały – Ksiądz zdążył jeszcze sprawić że zabił na alarm dzwon umieszczony na dachy plebanii, po czym został zamordowany wraz z rodziną przy użyciu siekier. Był 24 grudnia 1944 roku.

Na wieś napadła banda Iwana Szemczyszyna, pseudonim Czornyj wchodząca w skład kurenia Burłaki. Już tydzień wcześniej doszło do zabicia dwóch Polaków pilnujących składu zboża. Po tym zdarzeniu we wsi władze sowieckie zorganizowały posterunek istriebitielnych batalionów – paramilitarnej formacji, do której rekrutowano po wejściu Sowietów na teren województw stanisławowskiego, tarnopolskiego, wołyńskiego i lwowskiego także miejscowych młodych Polaków kierujących się chęcią obrony polskiej ludności przed bandami nacjonalistów z UPA. Sowieci te chęci wykorzystywali po swojemu – organizacja była powiązana z NKWD a rekrutom przydzielano rosyjskie dowództwo. 24 grudnia wysłany z Ihrowicy patrol natknął się na nadciągające pod wieś siły UPA. Dowodzącym nim Rosjanin zginął a towarzyszącego mu Polaka schwytano i ścięto. Dwóch pozostałych członków patrolu udało się umknąć po pomoc. Następnie banderowcy ostrzelali posterunek IB – te strzały usłyszał ksiądz Szczepankiewicz i uderzył na alarm, co umożliwiło ucieczkę części mieszkańców, którzy również zasiedli do wieczerzy wigilijnej.

Tymczasem banderowcy, którym według utrwalonego schematu towarzyszyła czerń, odstąpili od szturmu na posterunek IB i rozpoczęli rzeź polskich mieszkańców. Polskie domy podpalano – zginęło łącznie prawie 90 osób. Kilku Ukraińców mieszkających we wsi pomogło ściganym Polakom, ukrywając ich. Rzeź trwała kilka godzin. Nazajutrz, w dzień Bożego Narodzenia pozostali Polacy pogrzebali zamordowanych i opuścili Ihrowicę. Na pomniku wzniesionym w Ihrowicy w roku 2008 po ukraińsku twierdzi się że Polacy po prostu tragicznie zginęli a po polsku że zostali zamordowani, ale nie wiadomo przez kogo.

Oddajmy jednak głos świadkom tego straszliwego mordu, jednego z wielu dokonanych rękami ukraińskich nacjonalistów i ukraińskiego motłochu czyli czerni. Niżej cytowane relacje pochodzą z opracowania S. Siekierki: Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie tarnopolskim.

Piotr Baryliszyn

„Urodziłem się w Obarzańcach w 1937 roku. (…) Moi rodzice Anna i Stefan Baryliszyn mieszkali w Obarzańcach. W tragicznym okresie 1944-1945 byliśmy sami z mamą, gdyż ojca powołano do wojska. Od jesieni 1944 roku rzadko sypialiśmy w domu, korzystając z gościnności sąsiadki Ukrainki. Wieść o tragedii Ihrowicy dotarła do nas dość szybko. Pamiętam, że w noc sylwestrową 1944 r. nie spaliśmy, gdyż słychać było odległe wybuchy i wstrząsy.”

Jan Białowąs

„W Ihrowicy był okazały Dom Ludowy, w którym urządzono magazyn zbożowy. W nocy pilnowali go chłopi uzbrojeni przez Wojskowego Rejonowego Komendanta. Wartę pełniło po czterech ludzi. W nocy, 17 grudnia 1944 roku, pełnił wartę Jan Białowąs (mój chrzestny), Stanisław Migała i dwóch Ukraińców. Zamknięci byli w pomieszczeniach pocztowych, zabezpieczonych przed włamaniem. Banderowcy, udając oficerów przybyłych na kontrolę warty, weszli podstępnie do środka. Wartowników rozbrojono. Broń zabrano. Polaków czyli Jana Białowąsa i Stanisława Migałę wyprowadzono przed pocztę i zastrzelono. Ukraińcom nakazano iść pilnować własnych domów. Były to pierwsze ofiary w naszej wsi. Polacy w Ihrowicy dopiero wówczas poczuli śmiertelne zagrożenie. Jednak żadna z polskich rodzin nie opuściła wsi. Każdy mówił, że może przeżyjemy, że jakoś będzie, że Bóg pomoże… Strach przed opuszczeniem domów zimową porą i wyjazdem do zniszczonego Tarnopola był silniejszy.

Rankiem 24 grudnia 1944 roku, z nowo powstałego posterunku „Istriebitielnego Batalionu” w Domu Ludowym w Ihrowicy, został wysłany czteroosobowy patrol do Kazimierza (Chomy). Byli to: rosyjski żołnierz, dowódca patrolu, Władysław Litwin, Kazimierz Nakonieczny i Kazimierz Litwin. Podczas kontroli jednego z gospodarstw ukraińskich w Kazimierzowie, zostali zaatakowani przez około czterdziestoosobową grupę banderowców. Władysław Litwin i Kazimierz Nakonieczny zdążyli zbiec. Kazimierz Litwin i dowódca patrolu, broniąc się, wystrzelali wszystkie naboje. Zostali pochwyceni przez bandytów, którzy żołnierza zastrzelili, natomiast Kazimierza Litwina trzymali w piwnicy. Tu głodzonego i torturowanego zamęczono. (…)

W dzień wigilijny, około godziny 14, przyszedł do nas kuzyn, Kazimierz Białowąs, syn Sylwestra, żeby nam ostrzyc włosy (było nas trzech braci). Po jego odejściu odbyło się przygotowanie do wigilijnej kolacji. Kiedy się ściemniło, przyszedł Piotr Bończuk i zapytał matkę, czy jestem w domu. Ja w tym czasie byłem w pokoju z bronią gotową do strzału. Leżała w pogotowiu na stole. Bończuk powiedział, że wszyscy z „Istriebitielnego Batalionu” zbieramy się w Domu Ludowym i będziemy się bronić, bo na Chomach jest dużo banderowców i będą mordować. Ponieważ uchodził on za psychicznie niezrównoważonego, więc moja siostra kazała mu wyjść i nie straszyć ludzi. Niestety, mówił prawdę.

Wcześniej jeszcze, przyszła wujenka mojego ojca, Ukrainka, kobieta po siedemdziesiątce i w tajemnicy powiedziała mojej matce o czym rozmawiają Ukraińcy. A więc twierdzą, że Niemcy wymordowali Żydów, a jak „my wyrżniemy Polaków”, to po wojnie musi powstać „Samostijna Ukraina”. Matka podziękowała jej za tę wiadomość i po jej wyjściu stwierdziła, że podzielimy się opłatkiem i uciekamy z domu.

Matka przygotowała opłatek na jednym talerzu, miód na drugim i niosąc z kuchni do pokoju, chciała postawić na stole. W tym czasie usłyszeliśmy serię z karabinów maszynowych oraz „głos” sygnaturki z plebani. Banderowcy rozpoczęli ostrzeliwanie z ciężkich karabinów maszynowych Domu Ludowego, w którym było kilku Polaków z „Istriebitielnego Batalionu” na czele z lejtnantem Demianienko. Matce wypadły z rąk talerze. Krzyknęła. Brzęk rozbijanych talerzy i krzyk matki „słyszę” do dzisiaj. Siostra, uchylając okiennicę, krzyknęła: „Idą do nas.” Matka, z bratem Władkiem, była już na drabinie, uciekając na strych. Ściągnąłem ich i nakazałem, żeby uciekali za mną. Chciałem biec przez duży pokój, ale drzwi pokoju były zamknięte. Na stole w pokoju leżała broń i nie było czasu szukać klucza, decydowały sekundy. Otworzyłem okno od północy -mordercy szli od południa – i powypychałem kolejno: matkę, dwóch młodszych braci i siostrę z czteroletnią siostrzenicą Kasią. Następnie dziurą w płocie, znaną tylko naszej rodzinie, uciekliśmy do sąsiada – Ukraińca i skryliśmy się na strychu nad oborą, wciągając za sobą drabinę. W tym czasie jeden z banderowców wołał po polsku: „Janek ty jesteś, otwórz”. Na około -20° stopniowym mrozie i śniegowej pokrywie było bardzo dobrze słychać. Łomem i siekierą rozbili drzwi domu, szukając nas. Rozmawiali po rosyjsku powtarzając; „zdieś ich niet i zdieś ich niet”. Chodząc po strychu szukając nas w sianie zaczepili o blachę dachu. Po przeszukaniu domu nastała cisza. Pierwsza grupa, wyznaczona do mordowania, odeszła zabijać innych, pozostawiając jednego lub dwóch osobników – prawdopodobnie takich, którzy nas znali – z zadaniem zabicia nas. Siedzieliśmy w plewach dość długą chwilę, po czym usłyszeliśmy ostry krzyk „stój, kto idiot”. W odpowiedzi padły słowa „pane ja swoja, ja Łysa Parańka, ja piyszła do swojoho doma”. Czatujący na nas banderowiec przepuścił ją i w dalszym ciągu na nas czekał. Słyszeliśmy w tym czasie straszne krzyki, nie dające się opisać ludzkie jęki. Wołanie do Boga i ludzi o pomoc. Ten krzyk wydobywał się ze strychu domu rodziny Jana Białowąsa (mojego chrzestnego) o przezwisku Głąb, którego podstępnie zabili tydzień wcześniej. Były tam: matka, trzy córki i mieszkająca u nich samotna nauczycielka. Uciekły na strych domu, gdzie paliły się żywcem. Najmłodsza córka spadła razem z palącym się sufitem ganku. Polacy z „Istriebitielnego Batialionu” z Głuboczka Wielkiego, którzy szli na pomoc mordowanej Ihrowicy, słysząc głos konającej Stefci, wynieśli ją z dopalającego się ganku, owinęli w pierzynę znalezioną na drodze i położyli w przydrożnym rowie o świcie, szukając z kuzynem Kazimierzem Białowąsem pomordowanych współmieszkańców, rozpoznaliśmy Stefcię. Miała wtedy 16 lat i była piękną, dziewczyną. Owinięta w naszą pierzynę już nie żyła. Ponieważ Stefcia leżała naprzeciwko plebani, poszliśmy zobaczyć księdza Stanisława Szczepankiewicza, który został zamordowany razem z matką Anną, siostrą Stefanią i bratem Tadeuszem. Ludzie, którzy wychodzili z pomieszczeń, gdzie leżeli pomordowani, strasznie płakali. Nie wytrzymałem napięcia psychicznego i postanowiłem nie wchodzić. Chciałem zapamiętać księdza żywego, pełnego powagi i dostojeństwa, a czasami wesołego i żartującego z ludźmi. Cała czwórka została zamordowana w straszny sposób. Siekierami porozcinano im głowy. Proboszcz miał rozciętą pierś.

Ks. Stanisław Szczepankiewicz zajmował się leczeniem ludzi i za to był bardzo ceniony. Nikomu nie odmówił pomocy. Wiem na pewno, że leczył rodziny tych, którzy go zamordowali. Prosił potrzebujących pomocy, żeby przychodzili w dzień, bo po zmroku nikogo nie wpuści. O tym, że cieszył się szacunkiem wśród Ukraińców, niech świadczy fakt, że Ukraińcy w połowie lat 50-tych uporządkowali jego grób. Postawiono krzyż i tablicę z napisem w języku ukraińskim, co bardzo nas, Polaków, razi. Obok księdza leżą w mogile zbiorowej jego parafianie. Pozostałych grzebano oddzielnie.

W 1956 roku, kiedy byłem w Ihrowicy po wojnie po raz pierwszy, odwiedziłem dawnych sąsiadów, którzy chętnie mnie przyjmowali. W 12 lat po wymordowaniu we wsi Polaków starsi ludzie potępiali ten haniebny czyn. Mówili, że to „prowodry” ponoszą odpowiedzialność. Że nigdy by nie doszło do tego mordu w Ihrowicy, gdyby żyli ci mądrzejsi Ukraińcy, którzy zostali wyniszczeni przez NKWD. W czasie mojego pobytu tam odwiedziła mnie sąsiadka, ciocia Karpowiczka – jak ją nazywaliśmy. Namawiała mnie, żebym poszedł odebrać pościel, ubrania i kilimy mojej mamy, zrabowane w wigilijną noc 1944 roku przez Sławkę Fryzę – jak opowiadają Ukraińcy z Ihrowicy – rozprowadzała grupy morderców, wskazywała gospodarstwa, w których żyli Polacy, podprowadzała pod drzwi domów, informowała z ilu osób składała się rodzina, żeby zabójcy mieli ułatwione zadanie i żeby przypadkiem nie przeoczyli któregoś z jej członków. Nie robiła tego bezinteresownie. Wybierała co bogatsze domy, żeby było co zabierać. Ładowała zrabowane przedmioty na wóz i wiozła do domu. (…)

Z naszego gospodarstwa ocalała obora, ponieważ ogień zagroziłby gospodarstwu Ukraińca. Pozostał koń i wóz, na który załadowaliśmy to, co dało się jeszcze uratować. Szliśmy w taborze za wozem, opowiadając w jaki sposób ratowano sobie życie. Pamiętam opowieść jednego z Nakoniecznych (imienia nie pamiętam), że skryli się w kryjówce przygotowanej pod domem, w której zgromadzili nieco produktów żywnościowych, m.in. mieli worek soli, która w tych czasach miała wielką wartość. Przed napadem nie zamykali domu, tylko schodzili do zamaskowanej kryjówki. To stworzyło wrażenie, że domownicy pouciekali na zewnątrz. Tak też banderowcy pomyśleli i od razu zabrali się za grabież, a następnie podpalili dom. Ukrywającym się domownikom zabrakło powietrza. Oddychali przez szmaty, ale najgorzej było, jak zaczął się palić właz do kryjówki. Wówczas pomogła sól, którą posypywali deski. Sól parując neutralizowała gryzący oczy dym i utrudniała rozprzestrzenianie się ognia. Tak wytrwali przez całą noc. Rankiem, z dopalającego się domu uwolnili się z kryjówki przy pomocy pozostałych przy życiu sąsiadów – Polaków. (…)

Na wyjazd na zachód do Polski czekaliśmy ponad dwa miesiące. Ważnym zajęciem kobiet było niszczenie wszy, które bardzo dokuczały. Doskwierał brak żywności. Ludzie udawali się więc do swoich opuszczonych gospodarstw po kartofle, warzywa i inne produkty żywnościowe pochowane po kryjówkach. Takie to warunki zmusiły moją ciocię Stefkę Syrokową i jej sąsiadkę, Józefę Barylską, do udania się na Ihorczunek (3 km od Ihrowicy), do swoich gospodarstw, które nie zostały spalone. Drogę z Tarnopola trzeba było przebyć pieszo, więc na początku stycznia zabrakło dnia na powrót. Sąsiedzi cioci, Ukraińcy, zgodzili się je przenocować. Nocą przyszli banderowcy. Wyciągnęli je spod łóżek i dowódca bandy wydał wyrok kary śmierci za to, że śmiały tu przyjść. W mieszkaniu tym nocowały trzy Polki. Gospodarze prosili o litość dla swoich sąsiadek, wyliczając ich dobre cechy. Ciocia z dwiema Polkami klęczała przed oprawcami, prosząc o darowanie życia. Zapewniały, że więcej nie przyjdą, że mężowie na wojnie, małe dzieci same pozostały w Tarnopolu, że dzieci zostaną sierotami itp. Oprawcy nie mieli jednak litości. Aby podkreślić grozę i psychicznie znęcać się nad ofiarami, powyciągali noże i ostrzyli o krawędź stołu, nie spiesząc się do zadawania ciosów. Nagle do mieszkania wszedł banderowiec, stojący dotąd w sieni. Stwierdził, że okolicznością łagodząca dla cioci jest udzielenie kilka miesięcy temu pomocy dwóm Ukraińcom z Dywizji SS „Hałczyna”. Uciekając przed wojskami radzieckimi, przyszli do jej domu i prosili o pomoc. Ciocia ich nakarmiła i dała ubrania cywilne swojego męża. Spełniając ich prośbę, ratowała życie sobie i córkom. Innego wyjścia nie miała. Fakt ten jednak podziałał łagodząco na wyrok. Wyprowadzono i zamordowano tylko panią Marcelę Burakowską, dalszą sąsiadkę, kobietę nieco starszą. Cioci i Józi Barylskiej darowano życie, nakazując wyjazd z samego rana i nie wracania tu więcej.

Następnym makabrycznym wydarzeniem jest męczeńska śmierć młynarza. Ten siedemdziesięcioletni człowiek, Jan Ryba, przebył pieszo 16 km z Tarnopola do Ihrowicy, żeby wziąć nieco żywności dla rodziny. Przy wejściu do wsi został schwytamy przez banderowców, którzy ukryci pod mostem na drodze czyhali na Polaków. Najpierw go torturowali, następnie rozebrali i jeszcze żywego wrzucili do głębokiej studni. Było to na początku stycznia 1945 roku. Jego córki w Tarnopolu z niecierpliwością oczekiwały ojca. Hiobowa wieść o nieszczęściu dotarła następnego dnia. Do dzisiejszego dnia mają wyrzuty sumienia, że nie powstrzymały ojca przed wyjazdem do Ihrowicy.

W tak trudnych warunkach dotrwaliśmy do 1 marca 1945 roku, kiedy to podstawiono pociąg towarowy. Wieczorem, kiedy pociąg ruszył, kobiety pierwsze zaczęły płakać i modlić się. Żegnaliśmy swoją rodzinną Ziemię Podolską. Przez wąski otwór uchylonych drzwi towarowego wagonu, każdy chciał ostatni raz spojrzeć na cudowne pagórki i jary ziemi tarnopolskiej. Każdemu z nas łzy spływały po policzkach. Wreszcie zaczęto wspominać pomordowanych i ich cierpienia przed śmiercią. Matka moja wspomniała księdza Stanisława Szczepankiewicza, który w momencie własnej śmierci zdążył zawiadomić swoich parafian o grożącym im niebezpieczeństwie, dzwoniąc sygnaturką na plebani. Wielu Ihrowiczan jemu zawdzięcza życie.”


Michał Białowąs – Ihrowica

Moja żona widziała śmierć swojej matki, którą Ukraińcy zastrzelili tragicznej nocy 24 grudnia 1944 roku. Przeżyła, bo z dwuletnim dzieckiem uciekła w ostatniej chwili i całą noc przesiedziała w polu, pod miedzą na śniegu, ogrzewając dziecko własnym ciepłem. Gdy wróciła rano do domu, zdążyła umyć zakrwawioną twarz matki i włożyła ciało na furmankę, która wiozła pomordowanych i już zamarzniętych na cmentarz. Sama zaś spakowała tobołek, wzięła dziecko na ręce i razem z uratowanymi mieszkańcami powędrowała do Tarnopola 24 kwietnia 1944 roku zostałem zmobilizowany do WP. Pamiętam, że z Ihrowicy poszło nas 180 mężczyzn. W przeddzień mobilizacji, 23 kwietnia, uczestniczyłem w podniosłej, pożegnalnej uroczystości kościelnej, którą zorganizował ksiądz Stanisław. Było to nabożeństwo dla poborowych, z wystawieniem Najświętszego Sakramentu i Komunią Świętą. W kazaniu dla nas duszpasterz dawał wskazówki, zalecał i radził, jak mamy się zachowywać i modlić w niebezpiecznych dla życia chwilach. Zapamiętałem te rady i często w krytycznych sytuacjach powtarzałem zaleconą modlitwę: „Jezu ufam Tobie”. Po wypowiedzeniu tych trzech słów, było mi lżej na duszy. Wiem, że te rady życzliwie przyjęli moi koledzy i modlitwę tę odmawiali. Ksiądz Szczepankiewcz zginął zarąbany siekierą na plebani. Na tym ostatnim dla wielu nabożeństwie, ks. Szczepankiewicz zapewnił nas poborowych, że opiekować się będzie naszymi rodzinami. Wywiązał się z tych obietnic. Udzielał pomocy duchowej i materialnej, która była wówczas bardzo cenna. Czynił to do ostatniej minuty swego życia. Dlatego w naszej pamięci, którą przekazujemy dzieciom i wnukom, ks. Stanisław Szczepankiewicz jest Świętym Człowiekiem i w pełni zasłużył na wyniesienie Go na Ołtarze.”

Józefa Rawska

Tragiczną noc wigilijną w Ihrowicy dobrze pamiętam, choć miałam wtedy tylko cztery lata i dziewięć miesięcy. Było nas w domu pięcioro: dziadkowie, mama, młodsza ode mnie o rok siostra i ja. Ojciec Karol Tokarczuk, współwłaściciel dużego młyna, był na froncie. Mama przygotowywała wieczerzę, panował odświętny nastrój, za chwilę mieliśmy dzielić się opłatkiem. Nagle wbiegł do nas ktoś z rodziny matki i ostrzegł o napadzie banderowców. Babcia zdążyła tylko krzyknąć: „bierzcie dzieci”. Dziadek, Stefan Białowąs, wziął mnie na plecy, a mama chwyciła na ręce siostrę i wybiegli na dwór. Była widna noc, lśnił śnieg, z palącego się domu położonego kolo wodnego młyna biła łuna. Ten płonący dom prześladował mnie w snach przez kilka lat dzieciństwa. Ukryliśmy się po przeciwnej stronie gościńca w prowizorycznej piwnicy na ziemniaki, położonej za zabudowaniami gospodarczymi wujka mojej matki, który też tam był. Mama zaglądała na gościniec i widziała, jak przechodzili tamtędy uzbrojeni banderowcy. W tym czasie, w domu pozostała sama sparaliżowana babcia. Kiedy w przerażeniu opuszczaliśmy dom, nikt nie zamknął drzwi, a szyby w oknach popękały, gdyż bardzo blisko palił się dom. W mieszkaniu panował więc ziąb. Babcia, kiedy zobaczyła, że na podwórze weszli dwaj mężczyźni, zaczęła krzyczeć, żeby ją dobili, gdyż strasznie cierpi. Ale oni nawet nie weszli do środka. Babcia przeżyła wówczas straszliwy atak reumatyzmu. Mimo ognia w pobliżu dom nasz ocalał, gdyż był pod blachą. Rano, na wieść o śmierci księdza proboszcza i wielu mieszkańców w domu zapanowała zgroza. Księdza Stanisława Szczepankiewicza dobrze sobie przypominam, gdyż przychodził do nas i na środku pokoju czytał babci listy z frontu od wujka Kazika.”

Wspomniany wyżej Jan Białowąs poświęcił Ihrowicy i temu jak doszło do rzezi osobną książkę. Zacytujmy jej fragmenty:

„Ihrowica – wieś mojej młodości. Leży na Wyżynie Podolskiej między rzekami Seret i Zbrucz, 16 km na północ od Tarnopola, wzdłuż jaru ciągnącego się z północy na południe. Pamiętam, że gospodarstwa były porozrzucane po malowniczych pagórkach, blisko źródlanych strumyków. Środkiem jaru sennie toczyła wody mała rzeczka o wdzięcznej nazwie Huczek porośnięta wiklinowymi zaroślami, wierzbami i topolami. (…) Wznoszące się po obu stronach jaru pagórki poprzecinane wąwozami z szemrzącymi strumieniami tworzyły piękny i niepowtarzalny krajobraz. (…) Najwyższa w okolicy góra Dyblanka znajdowała się w południowej części wsi. Okazałe wzniesienie zajmowała cerkiew. Środkiem wsi przebiegał duży masyw górski zwany Nad źródłami, co po ukraińsku brzmi Nad żerełamy. Biły spod niego źródła krystalicznej wody. Tu w święto Jordanu podążały procesje na święcenie wody. Choć to święto greckokatolickie, nieraz uczestniczyłem w nim razem z babcią, która wręczając mi małą banieczkę nakazywała jak najszybciej zaczerpnąć święconej wody.”

Podczas zaborów społeczność polska zachowywała swoją odrębność, w XIX wieku „ludność wiejska na tych terenach zaczęła odczuwać coraz większą potrzebę posiadania świątyń rzymskokatolickich i struktur kościelnych. (…) Ihrowiczanie doczekali się swojej kaplicy (…) w 1878 r. Od tego też roku nabożeństwa, chrzty, śluby i pogrzeby odbywały się w obszernej, murowanej kaplicy, którą obsługiwał proboszcz z Płotyczy. (…) Kaplica w Ihrowicy przemieniła się w kościół stopniowo. Pierwszej przebudowy dokonano 8 lat po wzniesieniu”.

Białowąs zamieszcza też wzmianki o posługujących w Ihrowicy Kapłanach: „Na pierwszego kooperatora w Ihrowicy abp. Józef Bilczewski nakazem z dnia 20 lipca 1906 r. wyznaczył ks. Karola Procyka, proboszcza z Płotyczy. Od tego roku nabożeństwa w kaplicy ihrowickiej odbywały się w czwartki i niedziele. Trzy lata później, 4 sierpnia 1909 r., ekspozytorem, czyli proboszczem niestałym, został ks. Jan Dziugiewicz, kolejny proboszcz w Płotyczy, który poprzednio pełnił funkcję ekspozytora w Bobulińcach. W 1917 r. ks. Jan Dziugiewicz objął parafię Parchowa, gdzie 25 maja 1919 r. został zamordowany przez Rusinów. Kościół w Ihrowicy był obsługiwany do 1931 r. przez ks. Jana Engiela, następnego proboszcza w Płotyczy. Po wielu staraniach na początku 1931 r. administratorem, czyli proboszczem w Ihrowicy został ks. kanonik Walerian Dziunikowski, urodzony w 1873 r., a wyświecony w 1904 r. Po trzech latach pracy duszpasterskiej przeniesiono go do Płotyczy, gdzie zastąpił ks. Jana Engiela, a do Ihrowicy wyznaczono ks. mgr. Stanisława Szczepankiewicza. Funkcję proboszcza objął on w styczniu 1934 r. i nie opuścił ihrowickich parafian aż do swojej męczeńskiej śmierci w grudniu 1944 r. W 1944 r. w ihrowickiej parafii było zarejestrowanych 1420 wiernych.

„Po wigilijnym mordzie na mieszkańcach Ihrowicy w 1944 r., w którym śmierć poniósł również ks. Szczepankiewicz, kościół uległ likwidacji. Kościelny Ignacy Nakonieczny, zwany „Świętym”, „za pazuchą” przeniósł Najświętszy Sakrament do parafii w Płotyczy. Nakonieczny przewiózł oficjalnie do Polski część cenniejszych sprzętów liturgicznych, wcześniej wykradając je z pilnowanego przez Ukraińców kościoła.”


Obszerny opis poświęca J. Białowąs ks. Szczepankiewiczowi:

Ks. Stanisław Szczepankiewicz urodził się w 1906 r. w Radziechowie w Tarnopolskim w rodzinie wielodzietnej. Miał dwie siostry i dwóch braci. (…) Młody Stanisław po ukończeniu szkoły średniej w Radziechowie wstąpił na Wydział Teologiczny Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Po pięciu latach stadiów otrzymał tytuł magistra teologii. W 1932 r. przyjął święcenia kapłańskie w Bazylice Metropolitarnej we Lwowie, z rąk abp Bolesława Twardowskiego. Jako wikariusz i katecheta został skierowany do Zborowa. W styczniu 1934 r. abp Twardowski powierzył mu funkcję administratora, czyli proboszcza parafii w Ihrowicy. Ks. Szczepankiewicz został bardzo przychylnie przyjęty przez parafian. Był ujmującej powierzchowności, energiczny i bezpośredni. Posiadał dar zjednywania sobie ludzi. Bardzo szybko wierni nabrali do swojego proboszcza pełnego zaufania. (…) Ksiądz proboszcz dużą wagę przywiązywał do przyjaznego współżycia katolików i grekokatolików, czyli Polaków i Ukraińców. Chętnie współpracował z księżmi z miejscowej cerkwi. Często odprawiał z nimi wspólne modły z okazji pogrzebów czy święceń domów użyteczności publicznej. (…)

Ksiądz Stanisław Szczepankiewicz zasłynął w okolicy ze swoich umiejętności medycznych. Wiedzę w tym zakresie nabył na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, studiując równolegle teologię i – jako wolny słuchacz – medycynę. Wiedzę medyczną zgłębiał również po objęciu probostwa. Książki i specjalistyczne czasopisma dostarczał mu młodszy brat Antoni, który za namową ks. Stanisława skończył medycynę i był wziętym lekarzem. Do 1939 r. ksiądz sporadycznie udzielał porad lekarskich, ale już był dość znany z trafności stawianych diagnoz. Rozwinął tę działalność, gdy w czasie okupacji pojawiły się trudności w dostępie do lekarzy i szpitali. Ksiądz leczył potrzebujących nieomal przez całą wojnę, do końca życia. Jedynie za pierwszej okupacji sowieckiej zabroniono mu tych praktyk, ponieważ stanowił zbyt silną konkurencję dla przysłanego z głębi Rosji wracza, który wszystkie choroby leczył adikałonem. Mieszkańcy Ihrowicy i okolicznych wsi chętnie prosili go o pomoc, której nikomu nie odmawiał. Za leczenie nie żądał zapłaty, jednak rodziny chorych odwdzięczały się księdzu żywnością, o którą w czasie wojny było trudno. Za tę żywność ks. Stanisław zdobywał lekarstwa dla chorych. Jednocześnie wspomagał głodującą w Lwowie i Tarnopolu polską inteligencję. Jego życzliwość, dobroć, a jednocześnie zaradność były powszechnie znane. (…)

Niedługo po objęciu funkcji proboszcza ks. Szczepankiewicz zaproponował budowę nowego i – jak na warunki wiejskie – dużego kościoła. Spotkało się to z aprobatą wiernych. Na początku lat trzydziestych wieś stawała się z roku na rok bogatsza. Rozrastająca się społeczność polska zaczęła potrzebować nowego kościoła. Wierni nie mieścili się już w małej kaplicy, co było szczególnie uciążliwe w czasie mrozów i niepogody. Rada Parafialna przystąpiła do gromadzenia funduszy. Po roku od podjęcia decyzji opracowano plan świątyni. Ustalono też, że będzie pod wezwaniem „Świętego Krzyża”. Miała to być okazała świątynia o długości 50 m ze smukłą, wysoką dzwonnicą. Jako miejsce budowy wybrano pole parafialne nieomal naprzeciw domu ludowego. Pamiętam zgromadzone już stery kamienia ciosowego i cegieł na placu budowy. Zanim ją rozpoczęto, w 1935 r. na placu przed przyszłym kościołem postawiono pomnik. Przedstawiał Chrystusa w cierniowej koronie dźwigającego krzyż, jako że nowy kościół miał być pod wezwaniem Świętego Krzyża. (…) Budowę przerwała wojna. W 1940 r. nacjonaliści ukraińscy, za zgodą nowej władzy radzieckiej, wykorzystali „kościelny” kamień i cegłę do zbudowania kąpieliska na rzece.”


Stosunki przedwojenne z Ukraińcami opisuje J. Białowąs następująco: „W 1937 r. na 256 ihrowickich małżeństw – jak wynika ze spisu rodzin polskich – 131 stanowiły związki mieszane, katolickie i greckokatolickie. A zatem ponad połowa rodzin polskich była bardzo blisko skoligacona z Ukraińcami.” Wiele zmienił wybuch wojny w roku 1939:

„17 września rano usłyszeliśmy szum motorów i gąsienic czołgów. Jeden z oficerów radośnie zawołał, że bolszewicy idą nam z pomocą. To była niedziela. Po nabożeństwie w kościele wszyscy siedzieliśmy przed domem. Oficerowie z Poznania podbudowani i pobudzeni nową sytuacją żywo dyskutowali z moim ojcem o toczącej się wojnie i planach wojennych Polski. Drogą w kierunku Tarnopola jechali już sowieccy kawalerzyści. Wszyscy podeszliśmy bliżej drogi zobaczyć „sojuszników”. Sowiecki żołnierz zapytał, czy daleko do Tarnopola. Jeden z oficerów posługując się literackim językiem rosyjskim potwierdzał kierunek na Tarnopol. Wtedy drugi z sołdatów krzyknął: „Ruki w wierch” kierując broń w stronę oficerów. Nastąpiła konsternacja, ale po stanowczym ponowieniu rozkazu podnieśli ręce do góry. Odebrano im pasy z bronią i poprowadzono w kierunku domu ludowego do dużej grupy wojska. Po chwili jeden z tych oficerów przybiegł na nasze podwórko, zabrał osobiste rzeczy i prosił ojca o wskazanie bocznej drogi do Tarnopola. Powiedział, że udało mu się uciec i będzie się przedzierał w kierunku Rumunii. Zrozumieliśmy, że wkroczenie Sowietów oznacza utratę naszej niepodległości. Bardzo mocno to przeżyliśmy.”

Z radością natomiast powitali wejście Sowietów Ukraińcy: „Wydarzenia pierwszych dni wojny stały się powodem otwartej radości Ukraińców. Nawet nasi Ukraińscy sąsiedzi, z którymi żyliśmy w przykładnej zgodzie, stali się nagle jacyś inni. Zrobili się pewni siebie i zarozumiali. Mówili, że teraz będą mieć Ukrainę i nie dodawali do niej przymiotnika – radziecką. Ukraińcy dumnie paradowali po wsi, a na Polaków spoglądali z nienawiścią. Wieczorem pierwszego dnia „wyzwolenia”, po zapadnięciu zmroku grupa ukraińskiej szowinistycznej młodzieży zaczęła niszczyć polskie pamiątki narodowe. Rozbito pomnik Niepodległości, niszcząc orła i kalecząc marmurową tablicę. Później, w czasie pierwszej okupacji sowieckiej, rozebrano nawet cokół pomnika. Z dużym zapałem zabrano się do niszczenia drugiego pomnika, stojącego na placu budowy nowego kościoła. Uderzeniami młota strącono głowę Chrystusa i ramię krzyża. Głowę tę Polacy zabrali do kościoła i ustawili na ławce pod amboną. Z pomnikiem i rzeźbą Chrystusa w cierniowej koronie dźwigającego krzyż łączy się znamienna historia. Od dewastacji pomnika upłynęło już kilka lat, gdy na dwoje małych dzieci Ukraińca Hrycia Kułyka „Maśluka”, bawiących się w gruzach spalonego domu ludowego, nagle z pietra oberwała się duża bryła betonu. Przygniecione dzieci poniosły śmierć. Kułyk był znany ze szczególnej nienawiści do Polaków i wszystkiego co polskie. To właśnie on niszczył krzyże na grobach Polaków. Raziły go te symbole wiary, ponieważ na cokołach były polskie napisy. W czasie uroczystości pogrzebowych ludzie szeptali, że Hrycia „Boh skaraw” za to, że rozbijał krzyże. On sam płakał i powtarzał: „Mene Boh pokaraw, bo ja rozbywaw świati chrysty”. Nie dodawał tylko, że były to polskie krzyże. Może zrozumiał, że nie ma krzyży polskich i ukraińskich, że wszystkie są symbolami chrześcijaństwa.

Trzecim obiektem zniszczonym nocą 17 września 1939 r. był krzyż przed kościołem. Wykonany z drzewa dębowego, kilkumetrowej wysokości krzyż postawiono 6 marca 1913 r. jako pamiątkę obchodów 50. rocznicy Powstania Styczniowego. (…) Krzyż, który przetrwał I wojnę światową, na początku drugiej został przez szowinistów ukraińskich wyrwany z ziemi, powalony i zbezczeszczony. Po 17 września Ukraińcy długo nie przestawali świętować. Bardzo cieszyli się, że Państwo Polskie przestało istnieć. (…) Zajęcie Kresów nazywano wyzwoleniem „zachidnoj” Ukrainy spod jarzma burżuazyjnej Polski. Słowa te kłuły w uszy, a po policzkach wielu Polaków, w tym i mnie, kilkunastoletniego chłopca, spływały łzy. Polskie budynki użyteczności publicznej przeszły w ręce Ukraińców. W sali domu ludowego, z takim poświeceniem budowanego przez polską społeczność, teraz w zła pogodę urządzano zebranie wiejskie i polityczne mityngi.”


Obok niszczenia polskich i katolickich symboli rozpoczęto również otwarte prześladowanie ludności polskiej. Dążyli do tego zarówno Ukraińcy, jak i Sowieci:

„Zimą na przełomie 1939 i 1940 r. w czasie jednego z zebrań doszło do głosowania nad losem osadników polskich zamieszkujących pobliskie kolonie – Obręczówka, Kalinka, Korczunek i Kazimierzów (Chomy). Polaków tych, jako wrogów Ukrainy, proponowano wypędzić. Na zebraniu tym byłem z młodszym bratem Kazimierzem. Wysłani zostaliśmy tam, by pilnie słuchać i zapamiętać wszystko, o czym będzie mowa. Podczas głosowania, na pytanie, „czy wyhnaty Mazuriw?”, wypełniona sala huczała gromkim krzykiem „wyhnaty! wyhnaty!” wznosząc coraz wyżej zaciśnięte pięści. Na zebraniu zabierali głos również Ukraińcy o bardziej umiarkowanych poglądach, którzy mówili, że jest zima, a Polacy to też ludzie i nie po chrześcijańsku jest teraz ich wyganiać. Jednak wypowiedzi te zostały wygwizdane i zakrzyczane. Na zebraniu obecny był delegat regionu Hłuboczek Wielki, Rosjanin, który bacznie obserwował głosujących i notował nazwiska dyskutantów sam nie zabierając głosu. Głosowanie podniosło temperaturę zebrania. Wśród różnych okrzyków ktoś zaintonował hymn „Szcze ne wmerła Ukraina”. Tłum podchwycił melodię, a siedzący z przodu powstali z miejsc. Zajmujący miejsce za stołem prezydialnym nie wiedzieli co robić. Jedni wstali, inni siedzieli. Oficjalnie obowiązywał wówczas hymn radziecki, a nie narodowy ukraiński. Wszyscy bacznie obserwowali Rosjanina, który nieporuszony spokojnie siedział. Za jego przykładem prezydium też usiadło. Jednak reszta zebranych nie zauważyła tego i rozpoczęła drugą zwrotkę. Kiedy wreszcie sala ucichła, prowadzący miting skorzystał z okazji i szybko zakończył zgromadzenie. Po kilku tygodniach NKWD rozpoczęło aresztowania Ukraińców aktywnych w czasie zebrania. (…)

W atmosferze strachu, aresztowań i publicznych zebrań nadszedł dzień 10 lutego 1940 r. – jedna z najtragiczniejszych dat dla Kresowian. Dzień ten zapadł mi w pamięć, gdyż widziałem i bardzo mocno przeżyłem zbiorowy płacz nie tylko dzieci, ale całych rodzin polskich wywożonych z kolonii. Tego dnia, jak zwykle poszedłem do szkoły. Było niewielu uczniów. Niektóre płakały. Gdy dowiedziałem się, że chodzi o wywózkę, natychmiast pobiegłem do domu zawiadomić rodziców. W tym czasie odjeżdżały już pierwsze sanie z zesłańcami. Żołnierze w spiczastych czapkach i z długimi karabinami, na których zasadzono długie bagnety, pilnowali zesłańców. Ihrowiczanie stali przy szosie i żegnali swoich bliskich. Padały słowa, których nigdy nie zapomnę. Ci co odjeżdżali wołali: „Zostańcie z Bogiem”. Żegnający z płaczem podpowiadali: „Jeźdźcie z Bogiem”, lub – „Niech was Bóg ma w swej opiece”. Nasza rodzina też stała na mostku przed domem. Wyglądaliśmy głównie dziadków, rodziców mojej matki, Szczęchów z Korczunku. Wreszcie w kolejnej kolumnie sań poznaliśmy dziadka, babcię i wujków. Pożegnali nas słowami: „Zostańcie z Bogiem i bądźcie zdrowi”. Pamiętam, że dziadek i babcia tylko pomachali do nas rękami, bo z żalu nie potrafili wymówić ani słowa. Ten obraz ciągle mam przed oczami. Takiego pożegnania nie zapomina się nigdy.

Ksiądz Szczepankiewicz został powiadomiony przez parafian o wywózce w chwili, gdy pierwsze sanie z bojcami NKWD jechały po kolonistów. Kiedy wywożono Polaków, ksiądz ustawił w oknie plebanii obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, a sam błogosławił wywożonych na Syberię. Modlił się o ich szybki powrót. Później często odprawiał nabożeństwa w intencji zesłańców, wcześniej dyskretnie zawiadamiając wiernych. A gdy zesłańcy prosili w listach o pomoc żywnościową, ksiądz mobilizował wiernych do wysyłania paczek. Osobiście przygotowywał lekarstwa i zioła dla chorych na zesłaniu.”


Na wywózkach Polaków korzystali Ukraińcy: „majątek pozostawiony przez kolonistów szybko był rozkradany przez Ukraińców. Do pilnowania każdego z pozostawionych gospodarstw wyznaczano Ukraińców. Nocami wywozili do swoich domów wszystko, co przedstawiało jakąś wartość.”

Jeszcze tragiczniejsze czasy miały jednak dopiero nadejść:

„Wojna sowiecko-niemiecka wybuchła 22 czerwca 1941 r. Znów z północy, w stronę Tarnopola przez Ihrowicę zaczęły przemieszczać się tysiące samochodów, ciągników, dział samobieżnych i wszelkiego rodzaju sprzętu wojennego. Wieziono wielu rannych żołnierzy i to nie tylko w ambulansach. Zepsute pojazdy zostawiano na poboczach. Porzucano broń, którą Ukraińcy natychmiast przejmowali. (…) Ukraińcy nie mogli doczekać się przybycia Niemców. Po ustąpieniu Sowietów po Ihrowicy grupami paradowała młodzież ukraińska uzbrojona w broń krótką i automatyczną. Wymachiwali pistoletami celując w domy Polaków. (…) Polacy przyglądali się tej paradzie z ukrycia. Było to niepokojące widowisko, choć nikt jeszcze nie zdawał sobie sprawy z rzeczywistej groźby, jaka zawisła nad Polakami na Kresach. Wielka radość Ukraińców nie trwała długo. Niemcy szybko rozwiązali powołany 30 czerwca we Lwowie nielegalny rząd ukraiński, którego premierem został Jarosław Stećko-Karbowycz. Członkowie tego rządu zostali aresztowani. Już 11 lipca znikły z tarnopolskich dachów flagi ukraińskie, a 1 sierpnia obwód tarnopolski został wcielony do Generalnego Gubernatorstwa”.

Mimo to Niemcy postanowili wykorzystać antypolskie nastawienie Ukraińców:

„Niemcy zorganizowali we wsi policję ukraińską. Posterunek umieszczono w pałacu na folwarku. Do policji wstąpiły przeważnie miejscowe męty, ludzie bez zasad moralnych, skłonni do pijatyk i awantur. Jako uzbrojeni funkcjonariusze stale szukali okazji dozaczepki i zemsty na Polakach za domniemane krzywdy doznane ponoć w przeszłości. Polakom najbardziej dał się we znaki niejaki „Czornyj”. Był prostakiem, półanalfabetą, a przy tym wyjątkowym sadystą. Przyjaźnił się z miejscowymi nacjonalistami ukraińskimi. Jesienią 1942 r. wielu polskich gospodarzy otrzymało zawiadomienia, że mają stawić się na posterunku policji w sprawie kontyngentu zbożowego. Wśród wezwanych byli zarówno ci, którzy oddali już kontyngent, jak i ci, którzy jeszcze nie zdążyli tego zrobić. Przyszło około 40 chłopów. Zebranym przed pałacem rolnikom kazano wejść do dużej sali, z której wywoływano ich pojedynczo na korytarz. Tam wymierzano im karę chłosty. Bito gospodarzy do utraty przytomności. Nieprzytomnych wyrzucano przed pałac. Oprawcą był miedzy innymi „Czornyj”, który własnoręcznie rozbijał Polakom głowy kołkiem. Żony nieszczęśników przyjeżdżały po mężów furmankami, bo o własnych siłach żaden z nich nie mógł wrócić do domu. Rok później w Dubowcach „Czornyj” przez okno zastrzelił pana Bożyckiego, starszego mężczyznę, który właśnie tego dnia ożenił się z pewną wdową.”

W roku 1943 nastąpiło jeszcze poważniejsze ostrzeżenie:

„W 1943 r. w Tarnopolu Niemcy zorganizowali tzw. bandiest, czyli kompanie robocze składające się z Polaków i Ukraińców. Powołano do nich roczniki 1921 – 1923. Kompanie te pracowały przy dworcu kolejowym, na torach oraz przy budowie dróg na potrzeby transportu wojennego. Pracujący w bandieście chłopcy byli skoszarowani i podlegali dyscyplinie wojskowej. Co pewien czas dostawali jednak przepustki, by mogli odwiedzić swoje rodziny. Korzystając z takiej przepustki z Tarnopola do Ihrowicy przyjechał Iwaś Zahaluk i Mykolcia Widłowski. Obaj postanowili już nie wracać do bandiestu. Pewnego dnia wybrali się pieszo do pobliskiej kolonii Chomy. Gdy minęli ostatnie domy we wsi, zauważyli za sobą samochód wojskowy jadący w ich kierunku. Myśląc, że to Niemcy jadą po nich, zaczęli uciekać w kierunku Głębokiej Doliny. Niemcy otworzyli ogień z broni automatycznej. Strzały były celne – Iwaś Zahaluk i Mykolcia Widłowski ponieśli śmierć. Ukraińcy, a szczególnie ukraińscy nacjonaliści, nie mogli pogodzić się z przypadkową śmiercią swoich kolegów. Jak się później okazało, Niemcy nie jechali tego dnia akurat po nich. Jednak Ukraińcy obarczyli winą za śmierć swoich bliskich Polaków, a to dlatego, że jeden z Niemców umiał trochę mówić po polsku.

Pogrzeb Zahaluka i Widłowkoho odbył się w niecodziennej, wieczornej scenerii. Po modłach w cerkwi kondukt żałobny oświetlony zniczami i dziesiątkami świec, z chorągwiami, sztandarami, w asyście czot (czyli plutonów) przeszedł na cmentarz. Obok mogiły ustawiono podium, z którego przemawiali nacjonaliści. Nie były to zwykłe mowy pogrzebowe. Nacjonaliści zapewniali zmarłych i ich najbliższych, że śmierć Ukraińców będzie pomszczona, a odwieczni wrogowie, Lachy, poniosą karę. Byłem wtedy na cmentarzu i słuchałem tych gróźb, od których włosy jeżyły mi się na głowie. Ogarnął mnie strach. Ostrożnie wycofałem się z cmentarza i pobiegłem do domu, gdzie zdałem relację o tym, co widziałem i co usłyszałem.”


Jednocześnie w próbę ocalenia Polaków z Ihrowicy przed nienawiścią banderowską zaangażował się ks. Szczepankiewicz:

„Wczesną wiosną 1943 r. zaczęły docierać do Ihrowicy pierwsze wieści o mordach wołyńskich. W wysiłkach uchronienia swoich parafian przed zbliżająca się fala zbrodni nie ustawał niekwestionowany przywódca duchowy Polaków w Ihrowicy, ks. proboszcz Stanisław Szczepankiewicz. Wydawało się, że ma duże szanse na obronę Polaków od ukraińskiej nienawiści. Ważną rolę odgrywały tu jego osobiste zasługi. Ks. Szczepankiewicz od lat bezinteresownie leczył zarówno Polaków, jak i Ukraińców. Niektórzy z nich zawdzięczali mu życie i zdrowie, a nawet – jak się okazało – dożyli późnej starości. Z groźnej choroby wyleczył np. Omeliana Widłowskiego, którego ojciec Stefan był aktywnym banderowcem. Nie bacząc na to, ks. Szczepankowski chodził do niego rano i wieczorem. Podobnie troszczył się i wyleczył Ihora Nakoniecznego chorującego na dyzenterię. Mykoła Kuć, za okupacji niemieckiej wójt Ihrowicy, chorował na niedowład kończyn dolnych. Nie mógł już chodzić, lecz ksiądz wyleczył go ziołami i zdobytymi gdzieś lekarstwami. Podobnie było z Anną Sapun „Dumą”. Wobec długotrwałego opuchnięcia kolana sprawiającego wielki ból lekarze w Tarnopolu zadecydowali o amputacji nogi. Anna nie zgodziła się. Udała się do księdza, który wyleczył ją ziołami. O swojej wdzięczności Anna Sapun pamiętała również po napadzie na Ihrowicę i zamordowaniu księdza. Gdy inni Ukraińcy bali się głośno mówić o wigilijnym mordzie, ona nazywała tę zbrodnię po imieniu.”

„Od wiosny 1943 r. dla Polaków stało się jasne, że wobec rosnącego zagrożenia ze strony ukraińskich nacjonalistów, muszą się uzbroić i jakoś zorganizować. W sprawie zdobycia broni dogadywano się z Węgrami wycofywanymi w tym czasie z frontu wschodniego. Chętnie wymieniali oni broń za żywność lub po prostu sprzedawali. Tak uzbroiło się kilka polskich domów w Ihrowicy. Konieczne stało się również ustalenie sygnałów alarmowych. Nie było to łatwe, gdyż we wsi rozciągniętej na 5 km gospodarstwa polskie były wymieszane z ukraińskimi. Członkowie AK namówili ks. Szczepankiewicza do przeniesienia sygnaturki z kościoła na plebanię. Uznano, że donośny dźwięk dzwonu będzie dobrym sygnałem alarmowym dla całej wsi. Ponadto sygnaturka na plebani stanowiła pewne zabezpieczenie także dla samego ks. Szczepankiewicza, który – jako przywódca duchowy ihrowickich Polaków – narażony był na największe niebezpieczeństwo.”


Do wsi docierali tymczasem uciekinierzy z wołyńskich pogromów:

„Latem 1943 r. pojawili się we wsi kolejni ludzie z tobołkami zdążający przez Ihrowicę do Tarnopola. Byli to uciekinierzy z Wołynia, którzy uszli z życiem z pogromów dokonywanych przez nacjonalistów ukraińskich. Byli zakurzeni i brudni oraz nadzwyczaj ostrożni w nawiązywaniu kontaktów. Dopiero gdy przekonali się, że trafiają do Polaków, stawali się rozmowni. Dostarczyli wiarygodnych, a zarazem mrożących krew w żyłach informacji o losie wołyńskich Polaków. Opowiadali o napadach na kościoły podczas nabożeństw i o masowych mordach polskiej ludności. Ksiądz Szczepankiewicz zachęcał do udzielania pomocy Wołyniakom. Prosił by dawać im schronienie, przyjmować na nocleg, osobiście udzielał im wsparcia żywnościowego i pieniężnego, opatrywał rany i dawał lekarstwa. My również w naszym gospodarstwie ustawiliśmy w szopie stół i mama często zapraszała uciekinierów na posiłek.”

Tymczasem zaobserwowano również i inny trend:

„Miejscowi ukraińscy nacjonaliści co pewien czas znikali z Ihrowicy na kilka tygodni. Opowiadano, że jeżdżą na ćwiczenia wojskowe na Wołyń. W świetle opowieści uchodźców z Wołynia nikt z ihrowiczan nie miał wątpliwości, że uczestniczyli oni w masowych rzeziach Polaków.”

Na jesieni 1943 r. straszliwe wieści dotarły do Ihrowicy z położonego ok. 40 km na pd. od wsi i ok. 20 km na pd. od Tarnopola Baworowa. Dotyczyły 67-letniego pierwszego opiekuna kaplicy w Ihrowicy (w l. 1907-09) ks. Karola Procyka, który od roku 1918 był proboszczem w Baworowie. Do mordu na ks. Procyku doszło w Dzień Zaduszny, 2 listopada. Jak pisze J. Białowąs: „Naraził się UPA w 1943 r. za organizowanie pogrzebów ofiar banderowskich mordów. W pogrzebach tych uczestniczyli Polacy nie tylko z miejscowej parafii, ale z całej okolicy. Był to rodzaj demonstracji wobec banderowców, jak liczni i zorganizowani są żyjący tu od pokoleń Polacy. Nacjonaliści wydali na ks. Procyka, a także na ks. wikariusza Ludwika Rutynę i organistę Szymona Wiśniewskiego, wyroki śmierci. Pierwszy, nieudany napad na plebanię nastąpił 28 października 1943 r. Drugi, tragiczny w skutkach, bandyci przeprowadzili 2 listopada 1943 r. o godz. 18. Najpierw sterroryzowali służbę w kuchni, a następnie pięciu napastników wtargnęło do pokoju ks. Procyka, gdzie przebywali wszyscy poszukiwani przez UPA mężczyźni. Jedynie młodszemu wikaremu udało się przeżyć. Widząc napad szybko cofnął się do swojego pokoju i zamknął drzwi na klucz. Kiedy bandyci zajęli się ich wyważaniem, ksiądz wyskoczył przez okno. Uciekając wzywał pomocy. Tymczasem oprawcy przebili bagnetem stawiającego opór księdza Procyka, powalili go na podłogę, włożyli knebel do ust i skrępowanego wynieśli z domu. Po wrzuceniu księdza na wóz odjechali. Organistę Szymona Wiśniewskiego zastrzelili na miejscu w pokoju. Ciała ks. Procyka nigdy nie odnaleziono.”

W lutym 1944 roku ukraiński terror dotarł w bezpośredni rejon Ihrowicy: „Słychać już było strzały artyleryjskie z linii frontu, więc Polacy uznali, że niebezpieczeństwo napadu UPA jest już niewielkie. Jednak niektórych mieszkańców Ihrowicy, wbrew powszechnemu uspokojeniu, nie opuszczał niepokój. Mój ojciec ze szwagrem Stefanem Grabasem czuwali całą noc z 22 na 23 lutego 1944 r. Przeczuwając, że dzieje się coś złego, siedzieli w sieni naszego domu i rozmawiali szeptem. Domownikom ojciec przykazał spać w ubraniach. Przed świtem ojciec ze szwagrem widzieli, jak wracał do domu nasz niedaleki sąsiad, Ukrainiec Wołodymyr Ostiak „Kuź”. Uchodził on za „rezuna”. W pobliżu naszych zabudowań padł strzał, który ranił go w nogę. Dopiero rano dowiedzieliśmy się o wymordowaniu Polaków w Berezowicy Małej. Wiadomość ta spadła na wieś jak grom z jasnego nieba. Jednej nocy zamordowano tam 131 osób, 40 spalono żywcem. Splądrowano polskie domy, a te, które nie graniczyły z obejściami Ukraińców, spalono. Berezowica Mała leżała w odległości zaledwie o 7 km od Ihrowicy. Owej tragicznej nocy zaniedbano tam wystawienia nocnych posterunków (…) Uratowani z pogromu Berezowiczanie uciekali do Tarnopola przez Ihrowicę. Na furmankach wieźli sprzęt domowy i żywność. Niektórzy zatrzymali się u krewnych w Ihrowicy. Mówili, że napadu dokonali Ukraińcy z Wołynia przy udziale miejscowych band.”

Ks. Szczepankiewicz próbował ratować sytuację: „Narastającemu zagrożeniu Polaków ze strony Ukraińców wiosną 1944 r. miały przeciwdziałać wspólne rekolekcje wielkopostne. Poprowadzili je w cerkwi trzej misjonarze grekokatoliccy. Ks. Szczepankiewicz wielokrotnie zachęcał Polaków do uczestnictwa w rekolekcjach i wieńczącej je uroczystości. Polacy dość licznie wzięli udział w procesji, która poprzedzała uroczystości zakończenia rekolekcji. Każdy był zaniepokojony wieściami dochodzącymi z Wołynia i chciał usłyszeć, co powiedzą misjonarze uniccy. W procesji grekokatolicy wspólnie z łacinnikami nieśli na ramionach masywny, dębowy krzyż. Było dosyć ciepło, wiał lekki, południowy wiatr. Procesja zdążała ku najwyższej w okolicy górze zwanej Dyblanką, by tam na pamiątkę kończących się rekolekcji ustawić przyniesiony symbol wiary. Na szczycie wzgórza rozpoczęła się ceremonia poświęcenia miejsca, na którym miał stanąć krzyż. Ku zaskoczeniu Polaków uroczystość religijna zamieniła się w mityng polityczny przepełniony wrogością wobec wszystkiego, co nie ukraińskie. Szokująco brzmiały słowa padające z ust osób duchownych zachęcające do likwidacji innych narodowości mieszkających na tej ziemi. Jeden z kaznodziejów posłużył się słowami przypowieści o kąkolu, który należy wyplenić z „naszej ukraińskiej pszenicy”.

Brzmiało to jak oficjalne błogosławieństwo cerkwi greckokatolickiej dla nacjonalistycznych haseł unicestwienia Polaków na Kresach, a zarazem usankcjonowanie zbrodniczej działalności banderowskich bojówek OUN–UPA. Słuchając tych kazań odniosłem wrażenie, że Polacy i Ukraińcy

modlą się do dwóch różnych Bogów. Taką opinię podzielała większość Polaków obecnych na rekolekcjach. Wyraźnie nie spełniły się nadzieje ks. Szczepankiewicza, aby wspólne dźwiganie krzyża – symbolu wiary w jednego Boga – tak jak wspólne znoszenie cierpień ze strony hitlerowskiego okupanta – zjednoczyły lokalną społeczność. Stało się coś wręcz przeciwnego. W tłumie składającym się głównie z Ukraińców, słowa unickich misjonarzy przyjęto z aprobatą. Szczególne manifestowała ją ukraińska młodzież ubrana w narodowe stroje. Jednak ludzie starsi, także niektórzy Ukraińcy, okazywali zdziwienie i zakłopotanie zaistniałą sytuacją. Stwierdzenia, że Podole to ziemia ukraińska przeznaczona tylko dla Ukraińców, że należy ją oczyścić z obcych narodowości, a błogosławić ma temu krzyż widoczny z Ihrowicy i okolic – wzbudzały najwyższe zaniepokojenie.”


W marcu 1944 roku w rejonie Ihrowicy pojawiła się Armia Czerwona. Po przejściu frontu problemy z napadami ukraińskich nacjonalistów jednak nie ustały. Jak pisze J. Białowąs:

„W 1944 r. następował wzrost siły UPA, która stanowiła zagrożenie dla władzy terenowej oraz dopuszczała się morderstw na bezbronnej ludności cywilnej, Polakach i nie podporządkowujących

się jej Ukraińcach. W reakcji Sowieci utworzyli z miejscowej ludności uzbrojone oddziały mających strzec porządku na wsiach. Do Istrebitielnych Batalionów, czyli inaczej Batalionów Szturmowych, pod koniec kwietnia 1944 r. powołano Polaków i Ukraińców urodzonych w 1927 r., a więc siedemnastolatków. Po miesięcznym przeszkoleniu wojskowym złożyli oni przysięgę i otrzymali broń. Istrebitielnyj Batalion używany był do zadań operacyjnych i porządkowych. Od połowy lata 1944 r. Ukraińcy zaczęli coraz częściej dezerterować z IB. Uciekali zwykle z bronią. (…) Pod koniec lipca 1944 r. w okolicy pojawili się ukraińscy esesmani przedzierający się z północy na południe.


„Okres jesienny sprzyjał banderowcom. Dnie stawały się coraz krótsze a noce dłuższe, co pozwalało na przemieszczanie się pod osłoną ciemności większych sił UPA na Podolu. Początkowo napadano i likwidowano pojedyncze osoby lub rodziny polskie. Stopniowo następowała eskalacja mordów. Dobrze zaplanowany i zorganizowany napad na polską wieś Milno Ukraińcy przeprowadzili specjalnie w dzień polskiego święta narodowego – 11 listopada 1944 r. Zamordowali wtedy 53 osoby. Późną jesienią w okolicach Ihrowicy coraz częściej można było spotykać młodych mężczyzn z bronią ukrytą pod ubraniem. Zazwyczaj zbierali się w północnej części wsi – na Głębokiej Dolinie. Nie zaczepiali napotkanych ludzi, ale wzbudzali powszechny niepokój i strach wśród Polaków. (…)

W takiej atmosferze niepewności jutra zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Na wsi wśród Polaków, jak to wówczas mówiono, „chłopa ani na lekarstwo”. Mężczyźni byli na wojnie, a po domach pozostawały kobiety, starcy i dzieci, praktycznie niezdolni do jakiejkolwiek obrony. Nie było też gdzie uciekać, bo szła zima, a Tarnopol po sowieckiej ofensywie leżał w gruzach. Mieszkańcy miasta przyjmowali najbardziej potrzebujące pomocy rodziny z wiosek, w których już dokonano mordów.”


W grudniu 1944 roku na kilka tygodni przed masakrą wigilijną w Ihrowicy miało miejsce następujące zdarzenie:

„W grudniu 1944 r. do ks. Szczepankiewicza przyjechał ks. Mądrak z Berezowicy Małej. Na plebanii nie było przygotowanego posiłku, więc obiad zaproponowała księżom Jadwiga Białowąs „Buń”. W czasie posiłku ks. Medrak ostrzegał i prosił ks. Szczepankiewicza o wyjazd z Ihrowicy.

– Stasiu, ja cię bardzo proszę, wyjedź do Polski, bo tutaj wszystkim Polakom i tobie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo – mówił ks. Mędrak.

Na to ks. Stanisław miał odpowiedzieć: „Tego, co się stało w Berezowicy Małej, ja się nie spodziewam od naszych ihrowickich Ukraińców. Zresztą ja i tak zostanę ze swoimi parafianami” Najprawdopodobniej ks. Szczepankiewicz uwierzył zapewnieniom leczonych przez siebie banderowców o bezpieczeństwie Polaków w Ihrowicy. Gdyby nie był pewien, a chciał zostać ze swoimi parafianami, wywiózł by przynajmniej swoją najbliższą rodzinę.”


Zmianę nastrojów przyniosło wspomniane na wstępie zabicie 17 grudnia przez Ukraińców Jana Białowąsa i Stanisława Migały: „Pogrzeb zamordowanych – Jana Białowąsa „Głąby” i Stanisława Migały – odbył się 19 grudnia. Przybyła prawie cała społeczność polska Ihrowicy. Okazało się, że przygniatającą większość stanowiły kobiety i dzieci. Przygnębione pytały jedna drugiej: co robić?; gdzie się kryć?; dokąd uciekać? Pytania pozostawały bez odpowiedzi. Polacy dopiero teraz zdali sobie naprawdę sprawę ze swojej bezbronności, beznadziejnego położenia i niebezpieczeństwa, jakie groziło im ze strony ukraińskich bandytów. Jednak żadna z polskich rodzin nie opuściła wsi. Każdy liczył, że jakoś przeżyje, że „jakoś to będzie”, że Pan Bóg pomoże, itp. Strach przed opuszczeniem własnych domów zimą i wyjazdem do zniszczonego Tarnopola okazał się silniejszy, niż nakaz zdrowego rozsądku. Kobietom, bo wobec nieobecności mężów one stanowiły o losach własnych rodzin, zabrakło inicjatywy. Nie były przygotowane do likwidacji gospodarstw i szukania w zniszczonym mieście pomieszczeń do przetrwania. Proszono też o radę księdza Szczepankiewicza. Uspokajał ludzi twierdząc, że utrzymuje kontakt z księdzem greckokatolickim Piotrem Hałasiem, który zapewniał, że w Ihrowicy nic złego wydarzyć się nie może.”

Uzupełniając jeszcze cytowaną wcześniej relację J. Białowąsa o przebiegu wydarzeń 24 grudnia zamieszczoną przez S. Siekierkę dodajmy opis dramatu z jego własnej książki:

„Do wieczora we wsi było w miarę spokojnie. Dopiero ok. godziny 17-18 stojący na warcie Jan Białowąs „Kęs” zauważył idących od strony placu budowy nowego kościoła dwóch ludzi z odkrytą bronią. Krzyknął w ich stronę:

– Stoj, kto idiot?

– Ukraińska Powstańcza Armia – usłyszał w odpowiedzi. Oddał w ich kierunku strzał i cofnął się do drzwi wejściowych. Nie mógł jednak wejść do środka, ponieważ obaj banderowcy ostrzeliwali już drzwi z automatów. Wycofał się więc na łąki i pobiegł wzdłuż rzeki zawiadomić rodzinę o napadzie.

Po chwili pod posterunek IB nadciągnął duży oddział banderowców, który zaczął ostrzeliwać dom ludowy z broni maszynowej. (…)

Wieś została napadnięta od północy i od zachodu. Na placu budowy nowego kościoła Ukraińcy podzielili się na mniejsze grupy, które rozbiegły się po wsi głównie w kierunku południowym. Po pierwszych seriach karabinowych rozdzwoniła się sygnaturka na plebanii. Ukraińcy natychmiast rozpoczęli tam wyłamywanie drzwi. Równocześnie wyrąbywali drzwi wejściowe do domu Białowąsów „Głąbów” mieszkających naprzeciw plebanii. Prawie w tym samym czasie zaatakowano inne pobliskie obejścia, w tym jako jeden z pierwszych – mój rodzinny dom. Donośny dźwięk sygnaturki z plebanii uratował życie wielu Ihrowiczanom. Ci, którzy natychmiast rzucili się od stołów wigilijnych do ucieczki – w większości przeżyli. Jednak księdzu i jego rodzinie nie mógł już nikt pomóc. Ukraińcy przystąpili do rozbijania drzwi wejściowych i okien. Zdobywanie zabezpieczonej w masywne drzwi i okiennice plebanii trwało ok. 15 minut. Po wyrąbaniu drzwi ks. Stanisław Szczepankiewicz, jego matka Anna, siostra Maria i brat Bronisław zostali bestialsko zamordowani siekierami. (…)

Szykowaliśmy się do wieczerzy wigilijnej, gdy prawie równocześnie z serią karabinową i dźwiękiem sygnaturki usłyszeliśmy ujadanie psów i podejrzane hałasy w pobliżu naszego domu. Na te odgłosy matce wypadły z rąk talerze, na których niosła opłatki z miodem. Krzyknęła:

– Dzieci uciekajmy bo mordują!

Ten krzyk i brzęk rozbijanych talerzy słyszę do dziś. Siostra rzuciła się do okna i uchylając okiennicę zawołała:

– Idą do nas.

Wszyscy wypadli do sieni, by uciekać na strych. Wiedziałem czym to grozi i siłą ściągnąłem matkę i brata Kazika z drabiny.

– Chodźcie za mną! – rozkazałem.

Chciałem uciekać przez pokój na wschód, ale okazało się, że drzwi do pokoju były zamknięte. Matka wcześniej odruchowo zamknęła je na klucz, który schowała w kieszeni, o czym w panice zapomniała. A na stole w zamkniętym pokoju leżała moja broń … O naszym życiu decydowały sekundy. Mordercy szli od południa więc szybko otworzyłem okno w kuchni wychodzące na północ.

Wypychałem wszystkich kolejno. Zdążyliśmy. Wyskoczyłem jako ostatni i jeszcze przymknąłem za sobą okno. Z naszego podwórka uciekliśmy przez dziurę w płocie do obejścia sąsiada Ukraińca. Bez jego wiedzy skryliśmy się na strychu obory. Gdy wszyscy znaleźli się już na górze, wciągałem za

sobą drabinę. Wtedy usłyszeliśmy, jak jeden z napastników, którzy byli już pod drzwiami naszego domu, zawołał po polsku:

– Janek ty jesteś? Janek, ty jesteś? Otwórz.

Jego głos wydał mi się dziwnie znajomy. Trwale go zapamiętałem.

– Przyszli twoi koledzy z domu ludowego – powiedziała do mnie matka.

– Ciszej, bo nas usłyszą – uciszyłem mamę pewny, że się myli.

W tej samej chwili wszystko się wyjaśniło. Łomem i siekierami napastnicy zaczęli rozbijać drzwi domu. Wdarli się do środka i szukali przede wszystkim domowników. Uratowało nas zamknięte okno, bo szukali tylko wewnątrz budynku. Słyszeliśmy ich głosy:

– Zdieś ich niet i zdieś ich niet.

Słyszalność tego wieczoru była doskonała. Słowa, odgłosy, strzały niosły się daleko z powodu zmrożonej pokrywy śnieżnej i kilkustopniowego mrozu. Słyszeliśmy jak bandyci szukając nas na strychu w sianie zaczepiali o blachę dachu, jak do siebie mówili. W tym czasie z plebani dochodziły do nas wyraźne odgłosy rozbijanych drzwi i okien. Walenie siekierami przeplatało się z trzaskiem wyłamywanego drewna. Po jakimś czasie usłyszeliśmy straszliwy lament kobiet od Białowąsów „Głąbów”. Była tam babcia, matka, trzy córki i mieszkająca z nimi zaprzyjaźniona nauczycielka z Cebrowa. W czasie napadu uciekły na strych zamykając za sobą właz. Teraz paliły się żywcem, gdyż Ukraińcy podpalili ich dom. Tego wołania Boga i ludzi o pomoc opisać nie potrafię. To był jakiś koszmar. Chwilami dłońmi zatykałem uszy. Do końca życia nie zapomnę ich przerażonych, wręcz oszalałych z bólu krzyków. (…)

Blask bijący od palących się polskich zagród sprawiał, że we wsi było widno jak w słoneczny dzień. Ze strychu widziałem wszystko jak na dłoni. Pamiętam nawet taki szczegół, że łąkami przy rzeczce na koniu jechał i szukał po zaroślach ukrywających się Polaków mężczyzna w dużej kozackiej czapie z automatem przewieszonym przez pierś. Nikogo nie znalazł. Kiedy zbliżył się do nas słychać było, że nucił sobie jakąś pieśń. Tak, Ukraińcy to muzykalny naród (…)”


Męczeństwo św. Wawrzyńca - malowidło w Eskurialu