V.R.S.
212,1 tys.

Krwawa niedziela porycka

program Wołyńskie Łuny A. Lisieckiej (PR 2)
"Pamiętny dzień 11 lipca 1943 roku - była to niedziela. Piękny słoneczny dzień i z moją mamą Katarzyną i siostrami Józefą, Genowefą i siostrzenicą, lat pięć, udaliśmy się do kościoła na nabożeństwo, na godzinę 11. Nim rozpoczęło się nabożeństwo, wśród ludzi było jakieś takie poruszenie. Się później okazało że ktoś z obecnych w kościele dorosłych ludzi zauważył trzech Ukraińców, którzy przyszli, żeby rozpoznać sytuację wewnątrz kościoła. W wyniku tego zamieszania część ludzi zaczęła z kościoła wychodzić. I w momencie, kiedy zaczęli z kościoła wychodzić, rozległy się na zewnątrz kościoła strzały. Rozpoczęła się strzelanina. Powstała w kościele panika. Ktoś powiedział: „strzelają do Polaków!”. Pamiętam kobietę, która zakrwawiona wróciła i krzyczała: „mordują Polaków!”
Ludzie zaczęli krzyczeć, zaczęli biegać i ksiądz Bolesław Szawłowski próbował uspokajać ludzi. I w pewnym momencie wkroczyli Ukraińcy z karabinami i stanęli w drzwiach obok ołtarza, i zaczęli oczywiście strzelać do zgromadzonych wiernych w kościele. Trudno to opisać, co się wówczas działo. To po prostu było piekło, ten krzyk, ten jęk, ten ból rannych - niekiedy mi się jeszcze śni po nocach. Młoda dziewczyna, lat około 17 - blondyna, pamiętam, że miała bardzo długie warkocze, sięgające gdzieś do kolan - w pewnym momencie zerwała się z posadzki i krzyknęła: „zabiliście moją matkę, zabiliście moją rodzinę, zabijcie i mnie!”. Oczywiście padły strzały i pamiętam, jak ona się tak powoli osuwała i upadła na posadzkę. Ja siedziałem za filarem w takiej wnęce z matką, mama mnie zasłaniała swoim ciałem i kątem oka widziałem dwóch, jak chodzili i dobijali, strzelali do nich. Moja mama już chyba wówczas była też ranną. Mój strach był ogromny. Oczywiście ludzie się modlili, ludzie błagali Pana Boga, żeby przeżyć. Błagałem Boga, żeby ta śmierć nastąpiła wtedy jak będę uciekał, żeby do mnie strzelili z tyłu, nie z przodu, żebym ja tego nie widział. O to cały czas prosiłem pana Boga.
Po tych strzałach ci bandyci zaczęli wnosić słomę. Tą słomę podpalili. Jak się później okazało to do tej słomy włożyli jakieś materiały wybuchowe, granaty czy pociski. Przerażenie moje było: spłoniemy żywcem. Nie było czym oddychać. Zacząłem błagać moją matkę, żeby uciekać. Mama usłuchała mojej prośby i wtedy zauważyłem, że chyba była ranna już. Zrobiliśmy kilka kroków, oczywiście gwizd kul, mama padła. Ja, przerażony, nie wiedziałem, co mam robić. Próbowałem mamę podnieść, nie dałem rady. Próbowałem przedostać się w kierunku drzwi, oczywiście gwizdy kul, padłem. Próbowałem się czołgać. Tuż za progiem usłyszałem swoją starszą siostrę, Józefę, ranną. Miała on wówczas 18 lat. Prosiła i błagała mnie o pomoc. Próbowałem sprowadzić pomoc i przedostać się dalej na zewnątrz. I próbowałem wraz z dwoma lub trzema osobami przedostać się na strych budynku, który przyległy był do kościoła. Tam przeleżałem kilka godzin, gdy tymczasem okazało się, że jakaś kobieta zaczęła wołać: „ludzie, ludzie, ludzie, ludzie czy jest tu kto żywy?! Jak jest, to wychodźcie, bo w tej chwili jest straszna ulewa i Ukraińcy odeszli od kościoła. Jest kto żywy?” Nie bardzo wiedziałem, czy to jest rzeczywiście autentyczna osoba, czy jest może wysłana przez Ukraińców. Oczywiście jak wychodziłem, to z chóru spojrzałem na posadzkę kościoła. To był taki obraz, jak, jakby całą posadzkę ktoś posypał mąką i tą mąkę wymieszał z jakąś czerwoną farbą. To był ten tynk z tych strzałów, z tych wybuchów z kościoła i oczywiście ludzka krew.
Zacząłem biec, ile sił w nogach, do domu. W domu zastałem ojca. Przerażony ojciec nie wiedział oczywiście, co się stało, tylko słyszał strzały. Jak mu powiedziałem co się stało sam pobiegł do kościoła. Furmanką przywiózł właśnie tą starszą siostrę, ranną, jeszcze żyła. Położył ją na łóżku i pojechał z powrotem. Okazuje się, że przed kościołem było mnóstwo furmanek i koni, to był rok 1943 i ludzie z okolicznych wsi do kościoła przyjeżdżali furmankami. Oczywiście właściciele tych furmanek zginęli w kościele, więc ojciec wziął jedną z tych furmanek i przywiózł tą siostrę. Potem i po pewnym czasie wrócił. Przywiózł matkę. Już nie żyła. Przywiózł młodszą siostrę, lat 13, też nie żyła i siostrzenicę Jadwigę, lat pięć. Trudno opisać tę noc, którą przeżyliśmy z ojcem do rana. Ledwie świt, przyszło dwóch sąsiadów. Wiem, że jeden z nich to był Ukrainiec, chyba się nazywał Lachicki, ale nie jestem pewien tego. Wykopali dół na cmentarzu. Obłożyliśmy ten dół wewnątrz deskami. Na spód włożyliśmy też deski. Oczywiście naszą zamordowaną rodzinę, matkę, dwie siostry, siostrzenicę, złożyliśmy do tego grobu, zakryliśmy deskami i zasypaliśmy."


Stanisław Filipowicz (przypuszczalnie ta sama osoba co wyżej, inna relacja):
"Miałem wtedy 15 lat. W niedzielę 11 lipca 1943 r. poszedłem z rodziną do kościoła. Mszę święta o godz. 11 prowadził ks. Bolesław Szawłowski. – Kościół był pełen ludzi zarówno z Porycka jak i okolicy. Nie służyłem do Mszy, choć byłem ministrantem. Podczas nabożeństwa kościół został otoczony przez uzbrojone bandy ukraińskie. Rozpoczęła się strzelanina. Zgromadzonych w świątyni Polaków ogarnęło przerażenie. Niektórzy w panice próbowali uciec ze świątyni. Kule dosięgły ich na zewnątrz. Po jakimś czasie bandyci weszli do kościoła.
Widziałem jak upadł ksiądz Szawłowski. Widziałem jak oprawcy stanęli przy ołtarzu i zaczęli strzelać do ludzi. Ci, których nie dosięgły kule bandytów, zaczęli się chronić, gdzie tylko kto mógł: we wnękach, za filarami. Ja z matką schroniłem się pod ścianą za filarem. W pewnym momencie bandyci zaczęli wnosić do kościoła słomę. Umieszczono w niej materiały wybuchowe. Byłem przekonany, że zginę tak jak inni. W gorącej modlitwie prosiłem Boga, bym zginął podczas ucieczki, trafiony w plecy.
Po tych strzałach ci bandyci zaczęli wnosić słomę. Gdy zapalono słomę, zaczęły wybuchać pociski. Ci, którzy jeszcze żyli zaczęli się dusić od dymu. Zacząłem błagać matkę, żeby uciekać z tego miejsca, by żywcem nie spłonąć. Wydaje mi się, że matka już wtedy była ranna, lecz nic mi nie mówiła. Usłuchała mej prośby i zaczęliśmy przesuwać się pomiędzy trupami w kierunku wyjścia. Gdy znaleźliśmy się na korytarzu, który otaczał główną nawę kościoła, poczułem silny przeciąg i gwizd kul. W tym czasie matka upadła zastrzelona. Biegłem dalej do wyjścia. W pewnym momencie zobaczyłem starszą siostrę, 18-letnią Józefę. Była ranna, leżała we krwi, błagała o pomoc. Usiłowałem ją podnieść, lecz nie dałem rady. Powiedziałem, że sprowadzę pomoc. Wtedy na wprost głównego wyjścia zobaczyłem bandytów. Strzelano do mnie. Upadłem i zacząłem z powrotem czołgać się do kościoła.

[Wbiegł na schody prowadzące na wieżę świątyni. Szybko przypomniał sobie, że parę lat wcześniej ksiądz Szawłowski kazał zamurować drzwi prowadzące na strych nad korytarzem otaczającym główną nawę świątyni. Z kilkoma mężczyznami wybili otwór, przez który z trudem przedostali się na strych]
Tam przeleżałem kilka godzin. Zaczął padać deszcz. Woda bębniła w dach tuż nad moją głową. Płakałem i dzwoniłem ze strachu zębami.
[Kryjówkę opuścił, gdy bandyci oddalili się z miejsca rzezi. W kałużach krwi leżały trupy. Gdzieniegdzie dochodził cichy jęk umierających. Siostra Józefa jeszcze żyła. Stanisław pobiegł do domu o opowiedział ojcu, co się stało w kościele. Najpierw przywieziona została starsza siostra. Na swoim łóżku skończyła życie. – Później ojciec przywiózł matkę, młodszą siostrę, czyli trzynastoletnią Genowefę, i pięcioletnią siostrzenicę]
Rano ojciec wraz ze znajomymi wykopali na cmentarzu mogiłę. Tam położono moją matkę, siostry i siostrzenicę. Umarłych zakryto deskami i zasypano ziemią. Odmówiliśmy modlitwę i wróciliśmy do domu."

(za: To moja ostatnia misja - Dziennik Wschodni )

Relacja Jana Bławata
"Byłem świadkiem mordu dokonanego w dniu 11.07 1943 r. przez bandę „rezunów” UPA w kościele parafialnym w Porycku powiat Włodzimierz Wołyński. W owym czasie zamieszkiwaliśmy w leżącej 4 km na południe od Porycka Kolonii Olin. W niedzielę 11. 07.1943 r. udaliśmy się furmanką do naszego kościoła parafialnego w Porycku. Jechało nas sześcioro: mój dziadek Józef Bławat lat 66, ojciec Kazimierz Bławat lat 41, moje siostry Waleria i Genowefa, 9 i 11 lat, oraz brat Józef Bławat lat 15. Ja miałem wtedy nieco ponad 7 lat. Gdy dojechaliśmy do kościoła konie z wozem zostały przywiązane do drzewa przy parkanie na dziedzińcu przykościelnym od strony północno- wschodniej. Sami weszliśmy do kościoła. Dziadek udał się do czwartej ławki w prawym rzędzie, siadając na skraju od środkowej nawy. Siostry stanęły pod amboną bliżej balustrady i ołtarza. Brat został z tyłu za ławkami, a ojciec ze mną zatrzymał się obok znajdującego się nieopodal konfesjonału. Kościół zapełniał się powoli, ksiądz proboszcz Bolesław Szawłowski rozpoczął celebrować Mszę świętą. Wsłuchani w Introitus nie przeczuwaliśmy nawet, że kościół otoczyła już banda Ukraińców UPA.
Nagle usłyszałem odgłos strzałów z ciężkiego karabinu maszynowego dolatujący od strony głównego wejścia do kościoła. Tata błyskawicznie posadził mnie w niszy po zrabowanej w 1939 roku przez Sowietów figurze Matki Bożej. Padły pierwsze ofiary spośród wiernych stojących w środkowej nawie. Wówczas, aby zapobiec dalszej masakrze, a przy tym okupując to w większości własną śmiercią, stojący pod chórem ludzie zamknęli drzwi główne. Ksiądz Bolesław Szawłowski, widząc tylu rannych i zabitych, przerwał mszę świętą, wszedł na ambonę i udzielił ostatniego rozgrzeszenia zabitym, rannym oraz żywym klęczącym przed Bogiem w obliczu śmierci. Wypowiadając jeszcze ostatnie błogosławieństwo dodał słowa: Bracia Polacy, giniemy za wiarę..."


(za: Masakra w kościele parafialnym w Porycku – 11. VII. 1943 roku)

Relacja Ryszarda Jezierskiego
"Mama z końcem maja wyjechała z bratem Mietkiem do Karnkowa do dziadków Bańcerów. Pomagała im w tej podróży jakaś znajoma Taty. Mama była już wówczas bardzo chora. Zresztą ostanie nasze rodzinne zdjęcie na to wyraźnie wskazuje. Jeszcze jakiś czas mieszkaliśmy z tatą, w baraku razem z ukraińskimi rodzinami. Ale bandy UPA coraz częściej zaglądały pod nasze domy, przychodzili do swoich znajomych. Niby w odwiedziny sąsiedzkie, ale wypytywali jacy to Polacy mieszkają w baraku. Wówczas my z tatą przeprowadziliśmy się na Michałówkę do wuja Palinki. Tam był duży dom i mieszkało kilkanaście osób z rodziny. Tata myślał, że w takim większym gronie Polaków będzie bezpieczniej, jednak się mylił.
Palinko, był stryjecznym wujem mojego ojca, miał już koło 80 lat, od jak pamiętam to od zawsze był kościelnym. Tego rana 11 lipca 1943 roku, spotykając mojego ojca powiedział, ale mamy ładną pogodę, (nie było żadnej chmurki na niebie) będzie dużo ludzi w kościele, bo i to chyba ostatnia niedziela przed żniwami. I poszedł do kościoła. My z tatą i Tośkiem Gąsiorowskim poszliśmy na sumę (to tak na 11-tą godzinę) do kościoła. Mama Tośka była w innej wsi u znajomych, a siostra (nie pamiętam jej imienia) poszła do kościoła z koleżanką. Jak zwykle my z Tośkiem stanęliśmy przed ołtarzem po lewej stronie, stało tam jeszcze kilku chłopaków. Dziewczyny stawały po prawej stronie ołtarza. Tata zawsze stawał przy oknie na korytarzu, (kościół w Porycku miał krużganek wokół kościoła) patrząc prosto na ołtarz. W kościele jak spostrzegłem było dość dużo ludzi. Były tam całe rodziny, z małymi dziećmi na rękach. Wuj Palinko (kościelny) zadzwonił sygnaturką, a po chwili wszedł ksiądz Szawłosk z ministrantami, rozpoczęła się suma. Już nie pamiętam, w jakim momencie, ktoś wszedł do kościoła i krzyknął Ukraińcy- upowcy są przed kościołem. Zrobiło się ogromne poruszenie, ludzie zaczęli biegać, (do drzwi i z powrotem do ołtarza) dzieci płakały. Ale msza trwała nadal. Dopiero gdy otworzyły się główne drzwi i z nich zaczęto strzelać z karabinu maszynowego, zrobił się popłoch, ogromny krzyk i lament. Ludzie biegali tam i z powrotem, padali, klękali, modlili się i krzyczeli, a najwięcej było słychać krzyki małych dzieci.
Nie pamiętam już jak, ale zgubiłem gdzieś w tumulcie i ścisku Tośka. Zacząłem uciekać do drzwi wejściowych bocznych, przy drzwiach powstał ścisk i zamieszanie. Jak potem zrozumiałem to ojciec mój odwrotnie, po usłyszeniu strzałów wchodził z korytarza (krużganku) do kościoła, i jakimś cudem spotkaliśmy się tuz pod chórem (tam gdzie organista Zegarski grał do mszy na klawikordzie). Ojciec złapał mnie za rękę i pociągnął do wieży i schodami na chór. (Karabin maszynowy cały czas strzelał) i słychać było pojedyncze strzały karabinowe. Tam już był organista Zegarski i jeszcze parę osób (nie pamiętam już ich nazwisk). Byli to znajomi mego ojca. Oprócz mnie było tam jeszcze kilka małych dzieci. Ojciec z Zegarskim pamiętali, że drzwi z wieży na poddasze krużganków, zostały zamurowane tylko na płaską cegłę i to na glinę, bo nie było wówczas cementu. Ponieważ nie było żadnych narzędzi, tata z Zegarskim scyzorykami zaczęli dłubać glinę i cegły zaczęły się ruszać, tak jedna po drugiej dłubiąc usuwano. Zrobiono nie wielki otwór i wszyscy obecni weszli na poddasze. Ktoś ostatni założył otwór cegłami. Było nas jak pamiętam kilka może z 15 osób w tym małe dzieci. Biegliśmy poddaszem aż do drugiej wierzy w której (wiedzieliśmy) że nie było tam schodów. W szybkim biegu przeszkadzały nam grube belki, podtrzymujące zadaszenie. Ale dzięki tym belkom mieliśmy się potem za czym później schować.
Biegnąc słyszeliśmy cały czas, jak strzelał karabin maszynowy i wtórowały mu pojedyncze wystrzały oraz wybuchy granatów. Nie zdawałem sobie sprawy, co się tam dzieje, ojciec ani znajomi nie zabierali głosu, nie mniej byli wystraszeni jak ja. Schowaliśmy się za ostatnią belką rusztowania i siedzieliśmy jak myszy, cicho i z zapartym tchem. W okuł nas było ciemno, gdyż jak już wspominałem nie było schodów z tej wieży. Wejście do wieży było zamurowane. Po jakimś czasie zobaczyliśmy w poświacie okna nad zakrystią, dwie postacie idące w naszą stronę. Byli to mężczyźni z karabinami szli w naszym kierunku. Zrobiło się małe poruszenie, ale tata powiedział siedźcie cicho to może nas nie zauważą. Wszyscy myśleli to samo, że może nas już odkryli. Dreszcz przeszedł chyba wszystkim po plecach Jeszcze bardziej przylepiliśmy się do belek i czekaliśmy, co będzie dalej. Oni uszli jeszcze z parę metrów, przechodząc przez belki poddasza i stanęli nadsłuchując, a my wstrzymaliśmy oddech. Po paru minutach tak silnego napięcia odetchnęliśmy, zauważyliśmy że oni (a byli to najpewniej mordercy z kościoła) zawrócili i odchodzą, a my odetchnęliśmy z ulgi. Zostaliśmy na razie uratowani przez grube belki poddasza. Ale za jakiś czas (może po pół godzinie) powietrzem targnął potężny wybuch, aż strop pod nami się zatrząsł, nie wiedzieliśmy co się dzieje. Za chwile do wierzy zaczął napływać czarny dym swąd palonej słomy. Tata domyślił się, że pewnie to "upowcy" wysadzili ołtarz lub katakumby hrabiów Czackich pod posadzką kościoła.
Gdy byliśmy zajęci ostatnimi przeżyciami i podsłuchiwaniem co dzieje się w kościele niespodziewanie zaczęło grzmieć i błyskać. Spadł spadł duży (ulewny) deszcz, słyszeliśmy jak dudnił o blachę dachu. Bardzo głośno grzmiało. Okazało się, że burza była gwałtowna i trwała krótko, ale to wystarczyłoby ,,upowcy’’ wynieśli się z kościoła. To już było około czwartej godziny po południu. Takie było nasze napięcie przez ten czas, że nie liczyliśmy ile to wszystko trwało. Ktoś wszedł od zakrystii i powiedział nam, że Ukraińców już nie ma w kościele. Nie chcieliśmy uwierzyć. Pomalutku z duszą na ramieniu zaczęliśmy przechodzić przez belki w kierunku wyjścia, do naszej dziury w tamtej drugiej wieży. Wchodząc na schody wieży zobaczyłem pierwszą ofiarę, była to zamordowana kobieta. Leżała na schodach i to pamiętam głową w dół, nie żyła a kałuża krwi ściekła aż na dół schodów do kościoła. Wychodząc z wierzy do kościoła zobaczyliśmy, co się stało, ogarnęło nas przerażenie i strach.
Na posadce kościoła leżała biała powłoka i ludzie byli cali biali. Okazało się, że jak upowcy zapalili słomę by zdetonować pocisk artyleryjski (pocisk miał zniszczyć ołtarz) to posypał się tynk wapienny z sufitu i ścian kościoła. Ten pył pokrył wszystko białym proszkiem i kawałkami tynku (posadzkę i ludzi). Wybuch nie zdołał zniszczyć ołtarza. Tylko nadpalone zostały stopnie przed ołtarzem i dywany.
Dużo ludzi leżało w kałużach krwi, inni klęczeli, jeszcze inni wołali o pomoc. Widziałem jak jedni pomagali drugim by się wydostać z pod innych nieżyjących ciał. Jeszcze inni wynosili na rękach swoich zmarłych lub rannych. Ojciec przerażony tym, co zobaczył, przypomniał sobie, że w kościele był dziadek Józef Jezierski, zaczął go szukać, chodząc od jednych zwłok do innych, ale dziadka nie było ani wśród żywych ani zmarłych. Ojciec pociągnął mnie w kierunku zakrystii. Ale by tam dojść musieliśmy przejść przez kałuże krwi, w której leżały trzy kobiety. Jak mi się zdawało była to matka z córkami. Ojciec wziął mnie na ręce i przeniósł, by nie nadepnąć na leżące kobiety. Dziadka zobaczyliśmy jak stał schowany za bocznymi drzwiami. Były to duże drzwi, którymi wchodziło się do kościoła i do zakrystii.
Dziadek stał za tymi drzwiami był jakby nieprzytomny, miał osmalone (nadpalone) wąsy, i nadpaloną marynarkę. Pamiętam jak ojciec powiedział do dziadka, niech tata idzie do domu i powie Gienkowi, (to brat ojca, który mieszkał z dziadkami w Starym Porycku) by zabierał rodzinę i niech uciekają w kierunku Sokala. (Sokal był poza dawną granicą rosyjsko-austryjacką, czyli za okupacji niemieckiej w tzw. Generalnej Guberni). Dziadek zapytał ojca, a gdzie wy idziecie, ojciec odpowiedział, że w świat i że do Sokala.
Gdy rozmawialiśmy z dziadkiem to widziałem jak ludzie wychodzili, uciekali z kościoła, nieśli ranne dzieci na rękach. Wszyscy byli bardzo wystraszeni, widziałem niektórzy byli zbroczeni krwią. Szli do domów z nadzieją, że tam znajdą schronienie, a tam, jak się potem okazało, już na nich czekali upowcy, by dalej mordować. Tych co byli w domach i tych wracających z kościoła. Tak wymordowano całą rodzinę Palinków. Po rozmowie z dziadkiem nie poszliśmy do Palinków (na szczęście), ani do naszego pokoju w baraku, chociaż był on po drodze. Poszliśmy w kierunku chutorów pod lasem, tam ojciec miał znajomego Ukraińca. Dawnego sąsiada z Pawłówki Kiryka Mielniczuka i na niego liczył, że nam pomoże. Biegliśmy opłotkami, unikając spotkania ludzi, tylko psy za nami szczekały. Po godzinie takiego biegu skryliśmy się w zagonie żyta (było wysokie, bo to już krótko przed żniwami) i czekaliśmy aż się ściemni by pójść do Kiryka.
Jak cicho i trochę drzemiąc siedzieliśmy, raptem usłyszeliśmy głosy Ukraińców, szli obok drogą. Opowiadali sobie jak to ,,strilały do lachiw'' (strzelali do Polaków) w poryckim kościele. Pochyliliśmy niżej głowy i czekali aż przejdą. Aż tu nagle usłyszeliśmy ujadanie psa, zdrętwieliśmy ze strachu, ale prawdopodobnie był to jeszcze szczeniak. Gdyby to był stary pies to już by było po nas. Zdaliśmy sobie z tego sprawę, dopiero jak Ukraińcy odeszli, a pies przestał ujadać. Prawdopodobnie pies biegał wokół idących, oszczekując swych panów.
Kiryk nawet mocno się nie zdziwił, wysłuchał ojca o tym co się stało w kościele. Przyjął nas do swego domu, nakarmił i przenocował. Ja spałem z jego synem w łóżku, a tata w stogu siana. Tak było bezpieczniej i dla Kiryka i dla nas. Drugiego dnia (12 lipca) gospodarz na prośbę ojca pojechał do Palinków w Porycku i przywiózł nasze spakowane walizki. Jak mówił, nie jechał koło kościoła bo się bał, że spotka upowców. Od sąsiadów Palinków dowiedział się kogo z nich zamordowano w Kościele. (zamordowano dziadka Palinkę i jego wnuczkę, a księdza przy ołtarzu tylko raniono). Ojciec jak szedł do kościoła nie miał przy sobie dokumentów, ani żadnych pieniędzy (ale wszystko było w walizce ojca). Jak Kiryk wrócił z Porycka to powiedział nam, że upowcy po wyjściu z kościoła poszli mordować po domach. My z tatą uciekliśmy do Sokala."


(za: Wspomnienia z powiatu włodzimierskiego na Wołyniu )

relacja Julii Gruszczyńskiej
„Siedziałam w ławce, niedaleko ołtarza, czekając na rozpoczęcie mszy św. razem z Józefą Chomiczewską i Walczak Walerią. Do Józefy Chomiczewskiej przyszła jej kuzynka Czaban Adamina, lat około 13, i opowiedziała to, co działo się przed kościołem (...). W kościele zrobił się szum, zamieszanie, ludzie chcieli wychodzić z kościoła. (...) W tym momencie rozległ się strzał i do kościoła weszła chwiejnym krokiem postrzelona kobieta. Wówczas nie wyszliśmy z kościoła, ale udaliśmy się na chór, a stamtąd z organistą Aleksandrem Zegarskim schowaliśmy się w wieży kościelnej, która była w tym czasie w remoncie. I tak, leżąc na deskach wśród rupieci i rusztowania, widziałam: wyszedł ksiądz [Bolesław] Szawłowski z zakrystii i stanął przed ołtarzem. Przemówił do ludzi, prosząc o spokój, stwierdzając, że smutny los nas spotkał, i zaczął się modlić. W tym momencie z zakrystii wszedł do kościoła jeden Ukrainiec i strzelił do księdza i kościelnego”. Mimo to ksiądz nadal modlił się i udzielał wiernym rozgrzeszenia, aż drugi raz postrzelony, padł na posadzkę.
Jednocześnie dwoma bocznymi drzwiami kościoła weszło dwóch Ukraińców z karabinami i każdy z nich, idąc obok rzędów ławek, zaczęli strzelać osobno do każdego człowieka. Zabijali pomału, z dokładnością, aby trafić w każdą osobę”
„Gdy ja wraz z innymi wyszliśmy z lochu [podziemi], odezwał się ksiądz, że jest ranny cztery razy. W tym momencie przyszedł do kościoła pop z Żydami [których ukrywał], którzy zanieśli księdza na plebanię. (...) Ksiądz na plebanii leżał 2 – 3 dni. Pilnowała i usługiwała mu pani Chomiczewska. Na noc chowała się do podziemi. Drugiego dnia po tym mordzie rano kobieta usłyszała strzały. Gdy przyszła do plebanii, ksiądz już nie żył, dobili go Ukraińcy. Zobaczywszy tę scenę, dopiero wówczas uciekła...”


za: Zbrodnie przed ołtarzem

El Greco - Ukrzyżowanie
NOE NOE udostępnia to
125
Ludzie zaczęli krzyczeć, zaczęli biegać i ksiądz Bolesław Szawłowski próbował uspokajać ludzi. I w pewnym momencie wkroczyli Ukraińcy z karabinami i stanęli w drzwiach obok ołtarza, i zaczęli oczywiście strzelać do zgromadzonych wiernych w kościele. Trudno to opisać, co się wówczas działo. To po prostu było piekło, ten krzyk, ten jęk, ten ból rannych - niekiedy mi się jeszcze śni po nocach.
V.R.S. udostępnia to
632
Ludzie zaczęli krzyczeć, zaczęli biegać i ksiądz Bolesław Szawłowski próbował uspokajać ludzi. I w pewnym momencie wkroczyli Ukraińcy z karabinami i stanęli w drzwiach obok ołtarza, i zaczęli oczywiście strzelać do zgromadzonych wiernych w kościele. Trudno to opisać, co się wówczas działo. To po prostu było piekło, ten krzyk, ten jęk, ten ból rannych - niekiedy mi się jeszcze śni po nocach.
Lilianna w ogrodzie
Pamięć , proszę to robić.to nasz polski obowiązek.