Wola, 5 sierpnia 1944

Nie ma na Woli takiego miejsca, które nie byłoby przesiąknięte krwią jej mieszkańców – kobiet, mężczyzn, dzieci i starców.

Poniżej prezentujemy wypowiedzi osób, które przeżyły rzeź Woli, 5 sierpnia 1944 r., zgromadzone przez Instytut Pamięci Narodowej. Pozostawiamy bez komentarza.


Relacja Anny Mizikowskiej „Grażki”:

„W budowie barykady pomagała nam ludność cywilna. Zrzucała z okien i przynosiła, co tylko mogła. Pomagali nam też tramwajarze. Bo tam, niedaleko szpitala św. Stanisława, po przeciwnej stronie ul. Młynarskiej, była zajezdnia tramwajowa. I oni ściągali te tramwaje, tak że ta barykada wydawała się bardzo mocną. Po budowie tych barykad wróciliśmy na nocleg na Żytnią. Ludność nas jeszcze wtedy żywiła, wspomagała, dawała to, co miała. Z okien posypały się patriotyczne pieśni. Były to chwile bardzo radosne. Nikt nie myślał o takim bliskim i takim tragicznym końcu”.

»Gryf« [gen. Janusz Brochwicz-Lewiński] wyszedł na patrol i zaobserwował, że ten Pałacyk Michla nadaje się do obrony i tej obrony wymaga. I wtedy ze swoim plutonem i naszą grupą postanowił zająć Pałacyk. […] W oddziale »Gryfa« był Ziutek Szczepański. On był poetą i jednocześnie komponował pieśni. Na pierwszym piętrze był duży salon, miał wiele okien i wykusze na ulicę Wolską. Oczywiście okna były zabarykadowane workami z piaskiem, tylko lufy były wysunięte. I tam właśnie powstała piosenka Ziutka »Pałacyk Michla, Żytnia, Wola…«. W tej chwili bardzo znana już pieśń. Wszyscy dziwili się, jak on skomponował wszystkie swoje utwory w takich warunkach, w piwnicy czy podczas nalotów. Niestety zginął później na Starym Mieście.

[…] Ta nasza placówka była najdalej wysunięta na zachód, była ostatnia. […] Rano po tych zrzutach bardzo szybko zaczęły się ataki. To było około szóstej rano. Niemcy zostali zaskoczeni. Było tak, jak zaplanował „Gryf”. Podpuścił ich pod Pałacyk i wtedy wzięliśmy ich w dwa ognie [z Pałacyku Michla i fabryki Franaszka znajdującej się naprzeciwko]. Obrzuciliśmy ich granatami. Niemcy podchodzili od frontu, to była chyba jedna Pantera i mieliśmy ułatwiony ostrzał. Kilku chłopaków z oddziału wybiegło furtką i celnie ostrzelali przeciwnika. Niemcy bardzo szybko się wycofali. Niedługo jednak wrócili i zaatakowali ze zdwojoną siłą. Wtedy jeszcze jakoś Pałacyk się ostał. Natomiast trzeci atak był bardzo ciężki, ponieważ zaczęli forsować bramę. I wtedy wszyscy musieli opuścić już pałac”.

Relacja Romana Pietrzaka:

„Była to ludność Woli, licząca w przybliżeniu około tysiąca osób. Niemcy zatrzymali kordon i wybrali około dwudziestu pięciu mężczyzn, wśród nich nas, i pędzili w kierunku Woli. Był tam punkt zborny w pobliżu kościoła św. Stanisława.

Utworzyli z nas grupę, jakoby porządkową, do spalenia zwłok ludzi pomordowanych […], jak również rozbierania barykad. […] Były i takie przypadki, że znajdowaliśmy ludzi jeszcze żyjących, więc braliśmy ich na skombinowane nosze i odnosiliśmy do szpitala, który jeszcze pracował w pobliżu zajezdni tramwajowej przy ul. Młynarskiej [Szpital Zakaźny św. Stanisława – przyp. red.]

Miejsce masowego rozstrzeliwania, o ile pamiętam, czwarte, to fabryka tapet »Franaszek« przy ulicy Wolskiej. Tu chyba zginęła załoga zakładu, ponieważ na miejscu tej zbrodni leżały rozrzucone »kenkarty« tutejszych pracowników, którzy podzielili los innych warszawiaków. Jeżeli chodzi o zakłady »Franaszek«, to trudno mi powiedzieć, ile tu mogło być ofiar, ale była ogromna masa. Nie pamiętam, czy to było pierwsze palenie zwłok, czy już drugie”.

Relacja Wandy Lurie:

„Podeszłam […] w ostatniej czwórce razem z trojgiem dzieci do miejsca egzekucji, trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, lewą – rączkę starszego synka. Dzieci szły, płacząc i modląc się. Starszy, widząc zabitych, wołał, że i nas zabiją. W pewnym momencie Ukrainiec stojący za nami strzelił najstarszemu synkowi w tył głowy, następne strzały ugodziły młodsze dzieci i mnie. Przewróciłam się na prawy bok. Strzał oddany do mnie nie był śmiertelny. Kula trafiła w kark z lewej strony i przeszła przez dolną część czaszki wychodząc przez lewy policzek. Dostałam krwotoku ciążowego. Wraz z kulą wyplułam kilka zębów. Byłam jednak przytomna i – leżąc wśród trupów – widziałam prawie wszystko, co się działo dokoła. Obserwowałam dalsze egzekucje.

Wprowadzono nową partię mężczyzn, których trupy padały i na mnie. Przywaliły mnie około cztery trupy. Wprowadzono dalszą partię kobiet i dzieci – i tak, grupa za grupą, rozstrzeliwano aż do późnego wieczora. Było już ciemno, kiedy egzekucje ustały. W przerwach oprawcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijali żyjących, rabowali kosztowności… Ciała dotykali przez jakieś specjalne szmatki. Mnie samej zdjęto z ręki zegarek, nie zauważyli przy tym, że żyję. W czasie tych okropnych czynności pili wódkę, śpiewali wesołe piosenki, śmiali się.”

Relacja dr Marii Gepner-Woźniewskiej:

„5 sierpnia był tragicznym dniem dla Szpitala Wolskiego, który znalazł się na linii frontu. Około godziny 13.30 do szpitala wtargnęli żołdacy niemieccy, skośnoocy. Rozbiegli się po całym szpitalu, krzyczeli tylko »Raus«, wyrzucali pacjentów z pomieszczeń, a potem grabili należące do nich cenne przedmioty. W międzyczasie wprowadzono dyrektora szpitala – Piaseckiego, prof. Janusza Zeylanda i księdza kapelana Kazimierza Ciecierskiego do gabinetu dyrektora. Tam, jak się później dowiedziałam, zabito ich strzałem w głowę. Nas wypędzono na ulicę i cały ten pochód szedł ulicą Wolską i dalej Górczewską.

Zatrzymano nas za przejazdem kolejowym. Po lewej stronie rozstawiono karabiny maszynowe. Poprowadzono nas wzdłuż torów do domu, w którym już było dużo ludzi z Woli. Wieczorem Niemcy zabrali grupę mężczyzn, mówili, że są potrzebni do pracy. Po chwili rozległa się seria strzałów. I kolejna grupa wychodzi. Potem powiedzieli: teraz lekarze. Ich też zastrzelili”.

Relacja Czesława Adamusika:

„W 1944 r. miałem 13 lat. Moja matka miała 40, ojciec 47, a siostra 20 lat, kiedy zginęli. Ta egzekucja była inna. 5 sierpnia Niemcy zebrali dużą grupę, ok. 120 osób, i przyprowadzili pod wiadukt, a rozstrzeliwali po drugiej stronie ulicy. Rozstrzeliwali też i tutaj, gdzie stoi krzyż, ale nas tam zaprowadzili. Bo nie było już chyba gdzie.

Kiedy nas przyprowadzili, widziałem dwie sterty trupów. Kazali nam oddać wszystkie kosztowności i okazać kenkarty. Wtedy jeszcze mieliśmy nadzieję, że nas nie rozstrzelają, pomimo stosów ciał, które znajdowały się pod pobliskim murem. Nie sprawdzili jednak dokumentów i kazali nam się ustawić pod murem.

Baliśmy się iść pod mur, naprzeciwko niego ustawiono cztery cekaemy, dlatego położyliśmy się twarzą do ziemi i oni nie mogli strzelać z cekaemów. Niemcy weszli między nas i strzelali z broni ręcznej. Przychodzili tak kilka razy, dobijali ewentualnych rannych. Ja leżałem obok matki, ale ona zginęła od pierwszej kuli. Wcześniej strasznie płakała, przytulała mnie do siebie, przeczuwała, że zginiemy. Do mnie nie strzelali, nie wiem, dlaczego. Leżeliśmy tak, aż się ściemniło. Wtedy oprawcy odeszli i już nie wrócili. Ocalały tylko cztery osoby z tej grupy.”

Relacja Romana Pietrzaka:

„Dalsze masowe rozstrzelania były przy ul. Górczewskiej, skupiły naszą ekipę na wprost fabryki »Simplex« (dokładnie nie przypominam sobie tej nazwy). Tu leżały na placu tysiące ludzi rozstrzelanych w białych i ciemnych fartuchach. Jeśli chodzi o egzekucję i palenie ofiar na ul. Górczewskiej mogło tam być nawet do 2 tys. ciał, bo były stosy ogromne, był to plac bardzo duży, kobiet tam mogło być niewiele, ciała były porozrzucane i ponownie zbierane i już prawie w rozkładzie, poskładaliśmy na stos te niewinne ciała, po czym podlano je benzyną i podpalono.

Po tym masowym paleniu zwłok napędzano nas po kilku dniach do pogrzebania tych popiołów i zwłok, które nie spłonęły całkowicie. Musieliśmy je wybierać na osobne stosy, następnie na nowo podpalać, aby te wszystkie szczątki ludzkie spłonęły na popiół. W miejscach, gdzie nie było gruzów, kopaliśmy doły, aby pozostałe prochy zakopać i zatuszować ślady ohydnej zbrodni, dokonanej przez Niemców”.

Relacja Stanisława Kicmana:

„[Nasza] kolumna dotarła do kościoła św. Wojciecha, gdzie nastąpiła selekcja – oddzielono mężczyzn i kobiety. W kilku miejscach na terenie okalającym świątynię leżały sterty ciał, domyślaliśmy się, że trwają egzekucje. Z przybyłych do kościoła Niemcy wybrali grupę ok. 30 mężczyzn, którzy mieli za zadanie przeprowadzać kremację ciał i oczyszczać teren po egzekucjach. To, co działo się w samym kościele, było przerażające.

Straszny zapach, lekarz operujący na ołtarzu rannego, żołdacy chodzili przebrani w szaty liturgiczne, pili z kielichów mszalnych alkohol. Ściany świątyni pokryte były inskrypcjami, nazwiskami osób, które przez ten kościół przeszły. Rankiem wyprowadzono nas. Kolumna przeszła na Dworzec Zachodni i dalej pociągiem udaliśmy się do Pruszkowa, do obozu przejściowego. Tam spędziliśmy trzy dni, po czym wywieziono nas do obozu Sachsenhausen”.

Relacja ks. Jana Imielskiego:

„[Żołnierze niemieccy] ustawili grupy księży, innych mężczyzn, kobiet i dzieci. W dniu 6 sierpnia 1944 r. wczesnym rankiem grupę popędzili pod kościół św. Wojciecha, gdzie zaprowadzono kobiety i dzieci. Księży i mężczyzn pogrupowano po kilkunastu i ok. godziny 10.00 zaczęto wyprowadzać na teren składu maszyn rolniczych Kirchmayera i Marczewskiego przy ul. Wolskiej nr 81, i rozstrzeliwać pod dwoma szopami stojącymi w głębi placu. Po rozstrzelaniu czterech grup oddział egzekucyjny otrzymał rozkaz, by zaprzestać rozstrzeliwań. Zwłoki z tej egzekucji i z okolicy zostały spalone na czterech paleniskach. Na drzewie układano zwłoki, polewano benzyną i podpalano”.

Relacja Jana Grabowskiego:

„5 sierpnia 1944 r. wpadło na podwórze naszego domu przy ul. Wolskiej 123 ok. 100 żandarmów niemieckich, ustawili się szpalerem aż do kuźni, która mieściła się w głębi ul. Wolskiej nr 124, prawie naprzeciwko naszego domu […] Wyszedłem razem z żoną Franciszką, córką Ireną (lat 4) i synem Zdzisławem Jerzym (5 miesięcy).

Na placu przed kuźnią padł rozkaz, by wszyscy położyli się na ziemi. Z naszego domu grupa wynosiła ok. 500 osób. Gdy ja z rodziną doszedłem, na placu już leżeli ludzie. Gdy już leżałem, zobaczyłem, iż jest ustawiony na podstawie karabin maszynowy […] w odległości ok. 5–10 m. Niemcy zaczęli strzelać z karabinu maszynowego i karabinów ręcznych, a także rzucać granaty w tłum leżących ludzi […] Po jakimś czasie strzelanina ustała, zobaczyłem, iż Niemcy przypędzili nową grupę ludzi… strzelanina trwała z przerwami na dobijanie co najmniej 6 godzin […] Po mnie żandarm trzy razy przeszedł butami, sam ranny nie byłem, ale żona i dzieci zostały zamordowane.

Słyszałem, jak żandarm mówił, by zabić mego pięciomiesięcznego synka, który płakał, po czym posłyszałem strzał i dziecko ucichło […] Leżąc udawałem zabitego…

Gdy robotnicy noszący trupy przyszli, by i mnie zabrać, wtedy wstałem, wziąłem z nimi trupa do noszenia i robiłem to, aż do zakończenia roboty. Trupy nosiliśmy na dwie kupy […] aż do zmroku. Jeden stos miał długość ok. 20 m, drugi 15 m, szerokość ok. 10 m, wysokość ok. 1,5 m. […] W dalszym ciągu za noszącymi trupy chodzili żandarmi i dobijali jeszcze żyjących”.

Relacja Wacławy Szlachety:

„W dniu 5.08.1944 r. o godz. 10.00 na podwórze naszego domu (Wolska 129) wpadł oddział niemiecki. Było ich kilkudziesięciu. Byli uzbrojeni w ręczne karabiny maszynowe i granaty. Dom był duży, posiadał przeszło 150 lokali i ok. 600 lokatorów […] W domu pozostało kilkoro obłożnie chorych. Wyszłam z mieszkania z mężem, dwoma synami i dwiema córkami. Razem z innymi mieszkańcami domu żandarmi kazali nam wyjść na ulicę Wolską, przejść jezdnię i zatrzymać się przy parku Sowińskiego. Odłączono mężczyzn od kobiet oraz oddzielono od matek chłopców w wieku od 14 lat.

Ustawiono nas przy siatce parku Sowińskiego, zaczynając od bramy parku […] do miejsca, gdzie stoi krzyż kamienny. Stojąc pod siatką, zobaczyłam, iż na rogu ul. Wolskiej i Ordona stoi na podstawie karabin maszynowy, przy naszym domu w odległości ok. 10 m od ul. Ordona, w kierunku Prądzyńskiego, stoi drugi karabin maszynowy. Widziałam też trzeci karabin, ale dziś już nie pamiętam, w którym miejscu (stał bliżej Prądzyńskiego).

Z tych karabinów żołnierze niemieccy dali do nas salwy […] Upadłam na ziemię. Nie byłam ranna. Na moje nogi padały zwłoki. Żyła jeszcze leżąca przy mnie moja najmłodsza córka Alina. Leżąc widziałam i słyszałam, jak żołnierze niemieccy chodzili pomiędzy leżącymi, kopali ich sprawdzając, kto jeszcze żyje. Żyjących dobijali pojedynczymi strzałami z rewolwerów”.

Relacja Romana Pietrzaka:

„W czasie trwającego Powstania w Śródmieściu Niemcy z samolotów zrzucali ulotki, aby ludność Warszawy wychodziła, że nic więcej nie grozi warszawiakom ze strony Niemców. Niestety, uciemiężony lud Warszawy uwierzył Niemcom i bardzo dużo ludzi, a szczególnie starszych, wyszło, powiewając białymi kawałkami materiału. Wychodzący tłum z białymi znakami Niemcy zaprowadzili do cmentarza na Wolskiej i tu znowu powtórzyła się masowa egzekucja. Znów zdrada Niemców i podstęp się udał”.

Wypowiedzi pochodzą z WOLA PAMIĘCI 1944 – dodatek do numeru 7-8/2014 „Pamięci.pl” IPN
yagu
Urodziłem się na Woli i jako dzieci słuchaliśmy starszych , nie chcieli o tym mówić . Wzrastaliśmy na ulicach gzie co kilometr była jakaś tablica , lub krzyż upamiętniający te zbrodnie . Trzeba też przypomnieć o obozie koncentracyjnym na Woli KL Warshau , zamordowano tylko Polaków ok. 250.000 ludzi . Powojenne władze Żydo-Bolszewickie wraz z Syjonistami po 1990 roku , skrzętnie usuwali resztki …Więcej
Urodziłem się na Woli i jako dzieci słuchaliśmy starszych , nie chcieli o tym mówić . Wzrastaliśmy na ulicach gzie co kilometr była jakaś tablica , lub krzyż upamiętniający te zbrodnie . Trzeba też przypomnieć o obozie koncentracyjnym na Woli KL Warshau , zamordowano tylko Polaków ok. 250.000 ludzi . Powojenne władze Żydo-Bolszewickie wraz z Syjonistami po 1990 roku , skrzętnie usuwali resztki obozu .
Norah Sarah udostępnia to
564
Polka z Podkarpacia
Na cóż, były ostatnio propozycję, żeby potomkowie i czciciele zwyrodnialców i bestii , które dokonały rzezi Woli razem z potomkami ofiar świętowały Powstanie warszawskie.