alex1971
1,3 tys.

Prof. Janusz Skalski o uratowaniu Adasia: to była sytuacja absolutnie cudowna

- To były zwłoki. W momencie, kiedy trafia do nas pacjent, który nie ma żadnych odruchów neurologicznych, cech krążenia i oddechu, to mamy prawo określić taki stan jako zwłoki. W niektórych wypadkach byłoby niegodnym człowieka, żeby takiego pacjenta reanimować. W tym wypadku to dziecko miało szansę - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską prof. Janusz Skalski. Według profesora uratowanie Adasia było cudem.

„Dwuletni Adaś był już na drugim świecie, ale zdarzył się cud” – tak twierdzi profesor Janusz Skalski z Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie Prokocimiu.

Na początku grudnia w krakowskim Szpitalu Dzięcięcym wybudzono dwuletniego Adasia, którego kilka dni wcześniej odnaleziono nad brzegiem rzeki. Bohaterem w tej sytuacji okazał się strażak z Ochotniczej Straży Pożarnej z Czernej koło Krakowa - Michał Godyń. Adaś był pod opieką babci, jednak gdy ta usnęła, chłopczyk nad ranem wymknął się z domu. Krewna po zauważeniu nieobecności zgłosiła jego zaginięcie. Odnalazł się kilkaset metrów od zabudowań. Wybudzenia chłopca dokonali lekarze z placówki na krakowskim Prokocimiu.

- Rehabilitacja intelektualna chłopca przebiegła fantastycznie. Chłopiec wspaniale kontaktuje się z rodzicami - mówił w wywiadzie dla Polskiej Agencji Prasowej prof. Janusz Skalski w rozmowie z Małgorzatą Wosion-Czobą. - Mówi, tak jak mówił, a w nowym otoczeniu zaczyna uczyć się nowych słów, jest coraz bardziej aktywny. Intelektualnie jest bez zarzutu i to najbardziej nas cieszy. Ale przez wiele tygodni, a może miesięcy, będzie musiał dochodzić do pełnej sprawności fizycznej; to jest rzecz normalna po takich przeżyciach – dodał lekarz.

Skalski przypomina, że gdy znaleziono Adasia, jego temperatura wewnętrzna wynosiła 12,7 stopni C, a temperatura skóry 5 stopni. - Jego serce raz na kilkadziesiąt sekund wykonywało niewielki ruch, to nie było bicie. Mieliśmy do czynienia z tzw. zespołem umierającego serca. Widok, zachowanie i brak odruchów wskazywały, że dziecko nie żyje - zaznaczył. Według medyka, akcja lekarzy została podjęta, ze względu na wiarę, "że w tym przypadku głęboka hipotermia zabezpieczyła narządy wewnętrzne". - Skoro był cień nadziei, podjęliśmy reanimację. Gdyby dziecko przebywało na zewnątrz dobę, powiedziałbym: nie. Majestat śmierci ma swoje prawa i nie wolno robić rzeczy wykraczających poza etykę lekarską. Ale niska temperatura fantastycznie zabezpiecza narządy, żeby nie uległy martwicy – podkreślił.

"Co uratowało Adasia?" – pytała Małgorzata Wosion-Czoba. Prof. Skalski wyjaśnił, że kluczem było równomierne schładzanie się jego organizmu. - Nie doszło do skokowego, nagłego obniżenia temperatury. To prawdopodobna tajemnica ocalenia Adasia. Chłopiec był w półśnie, nastąpiło naturalne spowolnienie czynności wszystkich narządów i spowolnienie metabolizmu – mówił Skalski.

Profesor wyjaśnił, że w konsekwencji zmniejszyło się zapotrzebowanie organizmu na tlen. - Dziecko coraz wolniej oddychało, pobierało coraz mniej tlenu, ale mu to wystarczało. Somnambulizm (potocznie lunatyzm - red.) dla dziecka w tym wieku jest fizjologią. Rozwojowo jest to uzasadnione. Dzieci w półśnie robią różne rzeczy, np. bezwiednie przechodzą do łóżka rodziców – tłumaczył.

Lekarz tłumaczy, że Adaś zaczął przechodzić w stan hibernacji "tak jak hibernują susły, niedźwiedzie, jeże czy nietoperze". - Zwierzęta mają jednak tę niezwykłą zdolność adaptacyjną, że potrafią same wrócić do zwykłej aktywności. Człowiek bez specjalistycznej pomocy nie ma szans – wyjaśnił.

Profesor Skalski przypomniał, że "do tej pory za osobę najbardziej wychłodzoną, której udało się pomóc, uważana była kobieta ze Skandynawii z temperaturą ciała 13,7 stop. C". - W latach 80. mieliśmy podobny przypadek w Krakowie. W grudniu dziecko na placu Bohaterów Getta wpadło do studzienki z wodą. Przebywało tam około pół godziny i było wychłodzone do 20 stop. Zanim trafiło wtedy do szpitala, upłynęła godzina. Postąpiliśmy identycznie jak teraz, choć wtedy nie mieliśmy aparatu ECMO. (…) Ten przypadek nie trafił do literatury medycznej, bo byliśmy za żelazną kurtyną. Miesiąc później przeczytaliśmy, że w Danii uratowano człowieka, który 30 minut przebywał w przerębli i była to światowa sensacja. Żałuję, że ten nasz przypadek nie został wówczas opisany – opisywał.

Według Skalskiego, ten przypadek nie zrewolucjonizuje medycyny, ale może mieć wpływ na świadomość ludzi i lekarzy. - Jeśli gdziekolwiek na świecie będzie podobne zdarzenie i ratownicy będą mieli osobę z temperaturę 15 stop C., może powiedzą: "Na litość boską tam w Krakowie mieli 12 stop. C. Musimy go ratować". Myśmy udowodnili, że to możliwe. To rewolucja w sposobie myślenia o ludziach głębokiej hipotermii – mówił prof. Janusz Skalski w rozmowie z Małgorzatą Wosion-Czobą.

-----------------------------------------------------

Prof. Janusz Skalski, kierownik kliniki kardiochirurgii w Szpitalu Dziecięcym w Krakowie, który był zaangażowany w ratowanie skrajnie wychłodzonego 2-letniego Adasia, opowiedział o kulisach swojej pracy w wywiadzie dla „Gazety Krakowskiej”.

Prof. Skalski ma w swoim ponad 8 tys. pacjentów. Przyznaje jednak, że słabo pamięta przypadek pierwszego z nich.

Pamiętam, jak przeżywałem pierwszą operację - przepukliny pachwinowej. To bardzo prosty zabieg, nic w nim skomplikowanego, ale dla mnie, młodego chirurga to było wielkie wydarzenie. Teraz mam zwyczaj, że pozwalammłodszym kolegom zaczynać jak najwcześniej. A przecież w naszej dziedzinie, kardiochirurgii, nie ma bardzo prostych operacji, szczebel jest położony trochę wyżej. Zaklipsowanie przewodu tętniczego - to zazwyczaj jest najlepszy zabieg dla debiutantów. Ale, niezależnie od poziomu trudności, każdy przeżywa pierwszą operację. Gdyby nie przeżywał, to by oznaczało, że się po prostu do tego nie nadaje. Ci, którzy podchodzą na luzie, na zimno, nie czują piękna tego zawodu. Bycie kardiochirurgiem to piękna praca, ale niebezpieczna, wymagająca silnych nerwów. Nie dla każdego

— podkreśla karidiochirurg.

Choć może to dziwić, prof. Skalski wcale nie postrzega przypadku Adasia jakoszczególnej sytuacji z punktu widzenia lekarza.

Adasia w ogóle nie przeżywałem. Adaś, jeśli chodzi o część operacyjną, był niesłychanie prostym przypadkiem. Chodziło o podłączenie kaniul, całejprocedury , która jest dla nas codziennością. Ale jeśli Pani pyta, czy w ogóle przeżywaliśmy sprawę Adasia, odpowiedź brzmi - tak, bardzo. Nie demonizujmy części operacyjnej. To było tylko otwarcie zamka w drzwiach.Najwięcej emocji wywoływało to, co było za drzwiami - czy Adaś w ogóle przeżyje. Oczekiwanie na efekt leczenia było niezwykle stresujące

— zaznaczył kierownik kliniki kardiochirurgii w Szpitalu Dziecięcym w Krakowie.

Operacja na sercu dwulatka wymagała zaangażowania kilkunastu osób.

Na samej sali operacyjnej - 12. Jeśli mamy bardziej wymagającą operację na otwartym sercu, zawsze tylu ludzi jest na sali. Później, na oddziale intensywnej terapii kardiochirurgicznej jest znacznie więcej osób - anestezjolodzy, intensywiści, pielęgniarki, perfuzjoniści. Wielu ludzi jest zaangażowanych w dalsze leczenie takiego pacjenta, ale to nie znaczy, że wszyscy naraz

— tłumaczy rozmówca „Gazety Krakowskiej”.

Lekarz przyznaje, że nie dawał małemu Adasiowi zbyt wielu szans na ratunek.

Dawałem mu bardzo małe szanse. Było jednak za dużo niewiadomych, żeby uznać, że nie ma sensu go ratować. Tak bywa - nie wiemy, jak długo trwał ten fatalny okres zatrzymania krążenia, więc nie możemy powiedzieć, czy pacjent ma szanse, czy nie. A jeśli nie wiemy, musimy ratować

— mówi prof. Skalski.

W przypadku Adasia akcja ratunkowa okazała się skuteczna. Lekarz odniósł się do słów, że był to efekt współpracy lekarzy z Panem Bogiem.

To jest wchodzenie w sferę mistyczną. Dla wierzącego będzie to element cudu i nie ma w tym nic złego. Dla kogoś racjonalnego i wyrachowanego to będzie po prostu skuteczne, nowoczesne działanie profesjonalistów, którzy wiedzieli, co i jak robić. Tak naprawdę najbardziej do uratowania Adasia przyczynili się ci, którzy podjęli pierwsze decyzje. Mój zespół, grupa lekarzy nie może przejąć na siebie całego sukcesu. Bo gdyby policjant, który znalazł chłopca, uznał go za zmarłego, nasza wiedza i umiejętności nie przydałyby się na nic. A policjant miał pełne prawo do pomyłki, bo Adaś spełniał kryteria śmierci. Mimo to zaczął reanimację, zrobił coś, co jest poza jego obowiązkami - zarówno zawodowymi, jak i czysto ludzkimi. Zachował się jak specjalista, bo zobaczył, że w chłopcu jeszcze tli się życie. Później oczywiście ratownicy także zrobili wszystko to, co powinni. Dlatego my czujemy się nieswojo, kiedy się nas wychwala - bo po prostu robiliśmy, co do nas należy. Sukces tkwi w tych pierwszych decyzjach. Ale byłbym hipokrytą, gdybym powiedział, że się nie cieszę. Bardzo się cieszę

— tłumaczy lekarz.

Prof. Skalski podkreśla również, że nie zgadza się z nazywaniem lekarzy „Bogami”.

Określenie nas, lekarzy, bogami, jest jakieś takie kabaretowe, groteskowe. Nie lubimy go, za dużo się zrodziło wokół niego żartów, uszczypliwości.Odczuwamy to jako coś pejoratywnego, lekkie naśmiewanie się. Tytuł filmu o Relidze, „Bogowie”, od początku mnie drażnił. Wydaje mi się, że twórcy nastawili się na sukces marketingowy i stąd taki tytuł - wywoła szok, skusi widzów, żeby poszli do kina. Ale film sam w sobie jest świetny - dobrze zagrany, oddający realia. Bo ta nasza praca jest wariactwem, kardiochirurgia jest pełna adrenaliny. Trudne zabiegi są jak skok na bungee - zarówno dla pacjenta, jak i dla chirurga

— wyjaśnia kardiochirurg.

oglądaj - vimeo.com/133256917
więcej pawelloo71.bloog.pl