templariusz tem
1,1 tys.

Herbert. Plemienność i zawłaszczenie


Michał KŁOSOWSKI

Zastępca Redaktora Naczelnego „Wszystko co Najważniejsze”, szef działu projektów międzynarodowych Instytutu Nowych Mediów, publikuje w prasie polskiej i zagranicznej. Autor programów radiowych i telewizyjnych. Stypendysta Departamentu Stanu USA oraz rzymskiego Angelicum. Ukończył studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie i London University of Arts.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Każda próba opisania Zbigniewa Herberta, jego poezji i życia będzie bezskuteczna. Tak jak każda próba zawłaszczenia jego twórczości i wpisania jej we własną opowieść – pisze Michał KŁOSOWSKI

Jestem w The National Gallery w Londynie i spoglądam na obraz Piera della Francesca. Spośród włoskich malarzy jego cenił Herbert najbardziej. Delikatne i subtelne linie, kolory, które ujmują swoją nienachalnością, i statyczna jeszcze, zamknięta w obrazie gotowość do ruchu. Za zakrętem czeka renesans, wielki trumf energii i witalności człowieka. Wiek latających maszyn Leonarda da Vinci i fresków Kaplicy Sykstyńskiej. Piero della Francesca był jakby ostatni w swoim rodzaju, a jego archanioł Michał depczący smoka niech będzie symbolem tamtego czasu.

A oto i jedna z gotyckich katedr we Francji. Spoglądam w górę i zastanawiam się, jak Herbert się tam wdrapał i jakim cudem schody prowadzące na chór i dalej – na dach – mogły być otwarte. I że nie spadł; że się nie bał, że pozostawione samym sobie zbutwiałe drewniane belki nie runą zaraz pod ciężarem jego ciała. Musiał się jednak Herbert obawiać tego upadku, sam tak to w końcu napisał, ale coś wciąż ciągnęło go w górę. Nie wiem, czy ciekawość ma taką moc.

I w końcu prom odbijający od wyspy w kierunku latarni na Holy Iona, gdzie w niewielkim, kamiennym domku spędzał czas, skrupulatnie notując wszystko – od cen warzyw po wzrost mijanych przechodniów i ich mimikę. Gdzie potrafił narzekać na skandaliczną, swoją drogą, grę aktorów w teatrze, którzy od mieszkańców wyspy mogliby się wiele nauczyć. Spędził tu chwilę, która wystarczyła, by powstał jeden z najważniejszych esejów podróżniczych, ten mówiący o świetle w mroku, które czeka u kresu każdej podróży.

Zawsze chciałem wejść do jego pracowni. Przeliczyć wszystkie te rachunki w drachmach i lirach, które skrupulatnie zachowywał z każdej podróży, usiąść w jego fotelu i spojrzeć na świat, na Europę jego oczyma.

* * *

Kiedyś obiecałem sobie, że nie będę pisać osobistych tekstów. Nie da się jednak pisać inaczej o mentorze, przewodniku, wielkim nauczycielu, nawet jeśli nigdy osobiście się go nie spotkało. Trudno pisać inaczej niż z perspektywy barbarzyńcy, wpatrzonego we wspaniały pomnik ze spiżu.

Spoglądam na bibliotekę obok biurka, gdzie tłoczą się tomy twórczości Zbigniewa Herberta: eseje, listy i wiersze. Kilka wydawnictw podpisanych przez żonę, Katarzynę Herbert. Z każdego tomu, z każdej książki wyglądają kolorowe zakładki, powtykane gdzieniegdzie kartki; to lektura wciąż niedokończona i prawdopodobnie nigdy dokończona nie będzie.

Z Herbertem zwiedziłem świat. Byliśmy razem we Lwowie, kiedy szedłem Łyczakowską, od miejsca, w którym mieszkał, na cmentarz, by uklęknąć przy grobie jego rodziny. Wspominałem wtedy, jak pisał o nauczycielu łaciny, który poza językiem nauczył go, jak być Rzymianinem w tym ostatnim na Wschodzie mieście starego Imperium; mieście, do którego miał już nigdy nie wrócić, a które zapamiętał w obrazach i zapachach. Myślałem wtedy i o kotach, ulubionych zwierzętach poety, które po jego śmierci zeszły się tabunami, by obejrzeć poświęconą mu wystawę we Lwowie. Chodziliśmy razem przez Paryż i Warszawę. Zastanawiałem się, jak musiały wyglądać jego dni, kiedy był tak biedny, że na zupę chodził pieszo, by starczyło mu na bilet powrotny – wszystko po to, by w domu dłużej czuć sytość. Myślałem też o jego wygnaniu i o tym, jak w Maison-Laffitte kłócił się z Miłoszem o Polskę.

Zresztą kłócić się lubił Herbert ogromnie. Wytykał każdą wadę, każdą nieczystą myśl, każde niezrozumienie i brak ogłady. Wytykał ją mnie, kiedy w trakcie lektury myśli uciekały w nieznane. Wytykał ją sobie, choć o sobie pisał rzadko, wytykał ją pewnie też innym, także w cztery oczy. Z tą samą swadą opisywał potknięcia dawnych niderlandzkich mistrzów, greckich herosów i komunistycznych watażków. Podobnie opisywał zarówno tych, których zaślepiło słowo „naród”, jak i tych, dla których Polska znaczyła zbyt mało. Rozdawał ciosy na prawo i lewo, nie znał litości, a jedynymi granicami były doskonałość i uniwersalne wartości, podane w „Przesłaniu Pana Cogito”:

Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu
po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę

idź wyprostowany wśród tych co na kolanach
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch

ocalałeś nie po to aby żyć
masz mało czasu trzeba dać świadectwo

bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny
w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy

a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy – oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę
a kornik napisze twój uładzony życiorys


Myślę sobie więc, że byłby dziś na nas Herbert wściekły, widząc i słysząc, że był „półkrwi Ormianinem”, „Żołnierzem Wyklętym” czy innym jeszcze Wielkim Epitetem. Że zasłużył na miano „Księcia Poetów” i innych, bo jego wiersze mówią o miłości do Polski. Albo na odwrót – dlatego, że mówił o Europie, że szukał jej w sobie i w swoich podróżach. Nie dał się zaszufladkować, mimo że wielu próbowało to z nim zrobić.

Herbert przy pełni wyrazu, jaką osiągnął, wciąż był w fazie powstawania i szukania; stawania się na nowo i budowania. To jego ciekawość sprawiała, że wciąż zachowywał postawę otwartą i konfrontacyjną jednocześnie, krytyczną i zawadiacką. Wściekłby się na nas, bo przecież dziś, w czasie wielkich podziałów, na wielkie budowanie mostów, wielkie poszukiwanie i stawanie się po prostu – nie ma czasu. Dziś należy być czarnym albo białym – bez niuansowania. Trzeba być wyrazistym, zapisanym do jednego obozu, trzymającym się jednej linii. Nieważne, czy jest to linia dobra albo czy chociaż zmierza we właściwą stronę.

* * *

Zawłaszczanie Herberta trwa w najlepsze. Również rocznica jego śmierci stała się okazją, aby każdy, kto miał taką potrzebę, uszczknął odrobinę jego wielkości dla siebie. Ci, którzy z powodu pochodzenia czują się w Polsce obywatelami drugiej kategorii, mogą powiedzieć, że był z ich krwi. Ci, którzy potrzebują narodowo-wyzwoleńczej narracji, z herbertowskiego mitu biorą dla siebie jego niezłomną postawę wobec komunistów. A ci, którzy poszukują, zgrzytają zębami.

Dziwną w ogóle obserwuję modę, aby każdego z wielkich widzieć na obraz własny i na własne podobieństwo – w końcu „Słowacki wielkim poetą był”, a „Kościuszko z chłopskiego rodu” pochodził. Jan Paweł II to w końcu „nasz Papież”, a Herbert to „Poeta Niezłomny”. Pozabieraliśmy ich sobie, każdy na własny użytek.

Zastanawiam się, jak by się Herbert czuł w naszym dzisiejszym świecie. I myślę sobie, że może w ogóle nie pisałby już wierszy, nie podróżowałby po świecie. No bo czego tu szukać, co pokazywać, skoro wszystko już wiadomo i każdy ma swój świat i swoją prawdę? Pewnie stwierdziłby Herbert, że to nie jest już czas dla poetów, i założyłby konto na Instagramie.

Michał Kłosowski