Radek33
71,4 tys.

Świadkowie męczeństwa i miłości Ojca Maksymiliana

Wspomnienie Jerzego Bieleckiego

Przedstawiamy wspomnienie Jerzego Bieleckiego, jednego z pierwszych więźniów obozu oświęcimskiego, który także wyjątkowym okolicznościom zawdzięcza swoje ocalenie. Inżynier Jerzy Bielecki to więzień KL Auschwitz, który trafił tam wraz z pierwszym transportem 728 Polaków w czerwcu 1940 r. Miał numer 243. Jest on bohaterem jednej z najbardziej spektakularnych i zuchwałych ucieczek z tego piekła na ziemi. Jesienią 1943 r. poznał Cecylię (Cylę) Cybulską z Łomży, która cerowała worki w obozowym młynie, gdzie w tym czasie również pracował. Jej rodzina zginęła w obozie. Młodzi ludzie zakochali się w sobie. Pan Jerzy obiecał ukochanej, że wyprowadzi ją z obozu. Z pomocą współwięźniów zdobył mundur SS-mana, druk przepustki, żywność oraz buty dla Cyli. Dnia 21 lipca 1944 r. udało się im przechytrzyć Niemców, wyjść na wolność i uciec. Cyla ukrywała się u polskiej rodziny Czerników w Gruszowie koło Racławic, on zaś wrócił w rodzinne strony pod Krakowem i wstąpił do oddziału AK. Po wojnie los na wiele lat ich rozdzielił. Jerzy Bielecki ukończył Politechnikę Krakowską. Pracował w nowotarskim PKS, a następnie przez wiele lat jako nauczyciel i dyrektor Zespołu Szkół Mechanicznych. Jest autorem wspomnień obozowych pt. „Kto ratuje jedno życie…” oraz honorowym przewodniczącym Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Rodzin Oświęcimskich. W 1983 r. Jerzy Bielecki i Cyla Cybulska, która przez Szwecję trafiła do USA, odnaleźli się po latach. W 1985 r. odznaczony został medalem „Sprawiedliwego wśród Narodów Świata” oraz otrzymał tytuł Honorowego Obywatela Państwa Izrael.
W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku we wspomnieniu przechowywanym w archiwum w Niepokalanowie, zatytułowanym „Ojciec Maksymilian jakim go znałem” Jerzy Bielecki napisał: Dziś, po tylu latach dokładnie widzę ciągle mi towarzyszącą w pamięci sylwetkę Ojca Maksymiliana i odczuwam obok siebie jego wielką osobowość. Wielkość tę dojrzałem po kilku pierwszych kontaktach z nim, a im więcej ich było, tym bardziej ona w moich oczach rosła, stawała się jakaś przemożna i sugestywna. Zresztą ilekroć stykam się z oświęcimskimi kolegami, którzy z nim się zetknęli, okazuje się, że i oni nie inaczej go widzieli i nie inaczej go wspominają. W tej zgodności mieści się chyba prawidłowość mojej oceny.
Pracując przy wydobywaniu żwiru z Soły, mogliśmy obserwować komando zapędzane do wycinania łoziny z brzegów rzeki. Brodząc w wodzie musieli tamci więźniowie szybko-bo w Oświęcimiu wszystko musiało dziać się schnell- ciąć łozę, wiązać ją w wielkie pęki i dźwigać na plecach. Komando to składało się z ludzi z bloku 14, z naszych sąsiadów i innych. Któregoś dnia zauważyłem w komandzie nowego więźnia Może bym go nie dostrzegł, gdyby nie jego zachowanie się, odmienne od zachowania się innych i rzucająca się w oczy zaciekłość, z jaką go prześladował ich kapo Heinrich Krott. Nowy więzień nie uchylał się od pracy, nie starał się brać na plecy mniejszych wiązek, ale gdy widział, że towarzysz jego słaniał się pod ciężarem łozy, sam objuczony więcej niż pozostali, bo kapo o to najwyraźniej się starał, pomagał jak potrafił, tracącym siły w dźwiganiu ich ciężaru, a przychwycony na tym przez kapo, z dziwnym spokojem znosił jego szykany. (...) Zachowanie się „Hansa” (bo takiego imienia używał w obozie) w stosunku do nowego więźnia wskazywało, że jego protektorzy życzą sobie, by Krott nie oszczędzał cierpień nowej ofierze Oświęcimia.
Kilkakrotnie na obozowej ulicy otarłem się o tego nowego więźnia oznaczonego numerem 16670. Był szczupłej i wątłej budowy, charakteryzowało go lekkie przechylenie głowy w bok i ruch, wskazujące na niewielką sprawność fizyczną. Ale to nie wszystko. W tym człowieku czuło się prawdziwy spokój, który w sobie nosił i który z niego promieniował. Odnosiło się wrażenie, że to jakiś wewnętrzny olbrzym, mający w sobie bezmiar niepojętej mocy, pozwalającej mu bez załamań przebywać w obozowym piekle i innych uzbrajać w cudowną siłę odporności. Człowieka tego, chociażby dla jego pełnych łagodności oczu, życzliwości i owej niepojętej siły, nie sposób było minąć bez uświadomienia sobie jego nieprzeciętności. Kim był i jak się nazywał, nie wiedziałem. (…) Więzień 16670 prowadził gawędę. Opowiadał o Japonii, o Japończykach, o pracy polskich franciszkanów w Kraju Kwitnącej Wiśni, o Niepokalanowie i o swoich przeżyciach i spotykanych ludziach z różnych kontynentów. Poszczególne fragmenty opowiadania były właściwie czymś zwykłym, opowiadanym przez utalentowanego narratora. Ale w całości opowiadania zawierała się głęboka, filozoficzna treść. Wynikało z niej, że istnieje jakaś nienaruszalna trwałość dobra, ustanowiona przez Boga, że nie wolno i nie ma potrzeby wątpić w trwałość moralnego dobra, które zawsze okaże się zwycięskie, że przeznaczeniem człowieka jest świadczenie dobra drugiemu człowiekowi i wiara w jego dobroć. Otaczająca nas gehenna jest czymś przejściowym i nie mogącym się ostać po prostu dlatego, że stworzyli ją ludzie wbrew woli Bożej. Nie powinniśmy jednak popadać w rozpacz, tylko ufać woli Bożej, a ufność swoją okazywać przez wzajemne wspieranie się w godzinie ciężkiej próby. Ułatwi nam to prosta modlitwa do Boga i nasza niezawodna Orędowniczka, Niepokalana. Porywająca była w Ojcu Maksymilianie jego wiara w Boga, cześć dla Niepokalanej i ufność w dobroć ludzką, jakże często zagubioną pod chmurami krematoryjnych dymów.
Ilekroć rozchodziliśmy się z naszych spotkań na bloku 14, czuliśmy się o wiele silniejsi, kapo i SS-mani przestawali być straszni, czuliśmy się lepiej niż przedtem, byliśmy wzmocnieni przekonaniem, że krańcowy egoizm nie jest wyłącznym środkiem przetrwania czasu pogardy, a obozowy łachman nie zasłaniał przed nami ogólnoludzkich wartości. Nie zawsze obozowe warunki sprzyjały organizowaniu naszych spotkań, nieraz pojawiały się nieprzewidziane przeszkody, lecz starałem się nie ominąć okazji spotkania się z tym niezwykłym człowiekiem, rozdającym dobroć i głoszącym wszechtrwanie dobra. Zawsze szedłem do niego świadomy, że idę po to, by otrzymać nowy zapas moralnej siły, tak niezbędnej w Oświęcimiu. I nigdy nie wróciłem zawiedziony w swoim oczekiwaniu.
Dobroć i braterstwo głoszone przez Ojca Maksymiliana, było świadczone przez niego na każdym kroku. Widzieliśmy, że oddawał słabszym fizycznie swoje pajdki chleba i swoje porcje zupy, które były poręczeniem przetrwania oświęcimskiej męczarni. Potem Ojciec Maksymilian zachorował na durchfall (biegunkę) i przebywał na „rewirze”, to jest w szpitalu obozowym, w rzeczywistości bardzo niewiele mającym wspólnego ze szpitalnictwem, a bardzo wiele z wyrafinowanym dobijaniem więźniów, których siły fizyczne były na wyczerpaniu. Baliśmy się o jego los, z „rewiru” zwykle prędzej niż z bloków szło się do krematorium. Dochodziły nas słuchy, że i tam Ojciec Maksymilian był sobą, i tam rozdzielał dobroć, ufność i nędzne kromki obozowego razowca. Gdy szczęśliwie przetrwał chorobę i powrócił na swój blok, odetchnęliśmy z ulgą. Był dla nas źródłem siły i był nam ciągle bardzo potrzebny. W tej jego roli, jak wielu innych ludzi, tak i ja najlepiej go pamiętam i tej jego roli wiele zawdzięczam. Zresztą nie ja jeden. (…)
Ofiara ojca Maksymiliana wywarła na współwięźniach i Niemcach duże wrażenie. Jego bohaterska i święta śmierć rozniosła o nim sławę po całym obozie, w więźniów tchnęła nowe życie, a oprawcom zapowiadała rychły koniec. Nie zdołali zabić mocy duchowych człowieka. Konsekwencje czynu ojca Maksymiliana tak ukazał Jerzy Bielecki: Czynem Ojca Maksymiliana zostaliśmy oszołomieni. My więźniowie i nasi oprawcy. Inaczej widzieliśmy jego bohaterstwo, inaczej musieli je widzieć Niemcy. Oni widzieli je, ale wątpię, czy byli w stanie je pojąć, zrozumieć jego znaczenie. Czym było to bohaterstwo dla nas? Nie przesadzę jeżeli porównam je do potężnej eksplozji światła w ciężkiej, czarnej obozowej nocy. Światło to zalało Oświęcim i nieprędko przygasło...
W Oświęcimiu odczuwało się degradację człowieka, dziesiątki tysięcy ludzi przeżywały kryzys człowieczeństwa w sobie samych. Budziły się jakieś zwierzęce instynkty, wynurzała się prymitywna pierwotność odczuwania, rządził ludźmi podświadomy nakaz jedzenia, jedzenia za wszelką cenę i unikania fizycznych cierpień, również za wszelką cenę.
Psychika ludzka była bezlitośnie pokaleczona, człowiek człowiekowi stawał się wilkiem i wydawało się, że jedynie najdrapieżniejsi mają szansę przetrwania z dnia na dzień, doczekania się – bliżej nie oznaczonego ani w czasie, ani w okolicznościach – wyzwolenia. Odnosiło się wrażenie, że świat cały tonie we wzajemnej nienawiści, a krematorium przestawało być straszne, gdy wszystko dookoła było straszniejsze od niego, zwłaszcza owa moralna katastrofa człowieka.
I oto następuje wstrząs. Znajduje się wśród nas ktoś, kto w tę noc duchową wysoko wznosi sztandar miłości. Ktoś nieznany, tak samo jak każdy z nas, umęczony i odarty z nazwiska i społecznej pozycji, idący na okropną śmierć dla kogoś sobie obcego, Więc jednak to nieprawda, że człowieczeństwo zostało powalone i na zawsze wdeptane w błoto nad Sołą, że zwyciężyli nas nasi oprawcy, że pochłonęła nas beznadziejność... Czyn Ojca Maksymiliana stał się dla tysięcy więźniów dokumentem, potwierdzającym, że prawdziwy świat istnieje jak istniał, że nasi oprawcy i mordercy nie potrafią go zniszczyć, że ten świat wcale nie zaczyna się za drutami naszego obozu, że jest i tutaj. Niejeden zaczął szukać w sobie samym tego prawdziwego świata, odnajdywał go i dzielił się nim z obozowym kolegą, by siebie i jego wzmocnić w szamotaniu się ze złem.
Był to wstrząs pełen optymizmu, regenerujący i dodający sił. Nowy wiatr powiał między blokami nędzarzy, rozwiewał pesymizm, znośniejszym czynił nędzne bytowanie, pomniejszył naszych katów, ukazał ich nam jako bezsilnych wobec wielkich i nieprzemijających praw moralnych. (...)
Mówienie o tym, że Ojciec Maksymilian umarł dla jednego z nas lub jego rodziny, jest co najmniej uproszczeniem sprawy. Ta śmierć była ratunkiem dla tysięcy ludzi i na tym polega wielkość tej śmierci. Tak ją odczuliśmy i jak długo żyć będziemy, będziemy przed nią pochylać głowy, my – oświęcimiacy. A wówczas chyliliśmy głowy przed bunkrem głodowej śmierci. (...) W sercach swoich składaliśmy hołd Człowiekowi, który niejednemu spośród nas przywrócił poczucie człowieczeństwa, dowiódł istnienia dobroci, braterstwa i wierności oraz przyjętym zasadom moralnym.
tekst - Jerzy Chrzanowski
Piec krematoryjny w KL Auschwitz

Wspomnienie Władysława Lewkowicza
Władysław Lewkowicz, rodowity Wielkopolanin, urodził się w 1921 r. w Kaliszu. Zmarł 19 października 2010 r. i został pochowany na cmentarzu w Poznaniu przy ul. Nowiny. Jako osiemnastolatek brał udział w obronie Warszawy. Walczył w okolicach Placu Unii Lubelskiej. Kopał rowy przeciwczołgowe i strzeleckie, stawiał barykady. Kolportował ulotki podsycające nadzieje na pomoc wojskową Francji. Widział tragedię umierających i rannych na ulicach stolicy. Pomagał chować zmarłych. W trakcie ewakuacji Warszawy wpadł po raz pierwszy w ręce Niemców. Do KL Auschwitz trafił 15 sierpnia 1940 r. z numerem 3121. Pod koniec wojny przewieziony został do Buchenwaldu. Po wojnie został doktorem weterynarii. W latach 1964-1975 był powiatowym lekarzem weterynarii w Poznaniu. Oto jego zeznanie złożone 24 maja 1961 r.:
Zostałem aresztowany przez gestapo w Warszawie w sierpniu 1940 roku i osadzony chwilowo w więzieniu, skąd po kilku dniach przewieziono mnie wraz z innymi towarzyszami niedoli do koncentracyjnego obozu w Oświęcimiu, dnia 15 sierpnia tego roku, w transporcie liczącym około 1700 osób. Na stacji kolejowej w Oświęcimiu zostaliśmy „przywitani” w sposób jak najbardziej przykry: przezwiska i formalne wyrzucania z wagonów towarowych świadczyło, że rozpoczynają się ciężkie dni. Do obozu maszerowaliśmy pod eskortą ustawionych w szpalerach esesmanów, którzy wśród wrzasków i przekleństw nie szczędzili pod każdym względem bicia, popychania, kopania i innych bardzo przykrych szykan.
W obozie zatrzymano nas na placu apelowym, gdzie Lagerfuhrer Fritzsch w obecności Raportfuhrera Palitzscha i esesmanów wygłosił przemówienie, zaczynając od słów: „Przyjechaliście do obozu koncentracyjnego, a nie do sanatorium i tu będziecie odpowiadać za Niemców pomordowanych w Bydgoszczy”. Przedstawił następnie w formie pełnej wyzwisk porządek życia obozowego i kary za ich przekroczenie. Niektóre z nich zostały po jego krótkim, ale gwałtownym przemówieniu praktycznie na więźniach pokazane. Były to: baty, słupek i szubienica, na której dla przykładu jeden więzień z mojego transportu został powieszony. Następnie poprowadzono nas do tak zwanej łaźni, gdzie zostaliśmy ostrzyżeni, przebrani w pasiaki i wciągnięci do ksiąg ewidencyjnych. Odtąd przestałem być człowiekiem, a zostałem więźniem, oznaczonym numerem 3121 i przeznaczony do bloku czwartego. Do stałego komanda pracy z początku jeszcze nie byłem przydzielony, bo w tym okresie stałych komand pracy nie było. Pracowałem tam, gdzie mnie wzięto: przy budowie ogrodzenia obozowego, wyładunku cegły i pracach ziemnych. Dopiero po roku przydzielono mnie do komanda rolniczego i następnie do ogrodnictwa.
Pierwsze tygodnie mojego pobytu w obozie były nie tylko przygnębiające, ale wprost makabryczne. Z nadmiaru cierpienia szukałem instynktownie jakiegoś wsparcia moralnego o podłożu religijnym.
Pamiętam dobrze, że było to w końcu maja albo pierwszych dniach czerwca 1941 roku. Od rozmawiających między sobą więźniów dowiedziałem się, że w obozie znajduje się przełożony Niepokalanowa, ksiądz (w zakonie używa się wyrażenia Ojciec) Maksymilian Kolbe. Wiadomością tą zostałem nieco zaintrygowany, bo nazwisko to nie było mi skądinąd obce. Wkrótce też odszukałem blok zamieszkania Ojca Kolbego i postanowiłem spotkać się z nim jak najprędzej. Uczyniłem to po apelu wieczornym przy pomocy sztubowego sali, który zawezwał Ojca Kolbego na parę minut przed spoczynkiem. Ponieważ była to już pora spóźniona (za chwilę miał się odbyć gong na spoczynek), więc nasza pierwsza rozmowa odbyła się przy drzwiach sali i to zaledwie przez chwil parę. W pierwszych słowach wyraziłem prośbę, ażebym mógł się z Ojcem Kolbem gdzieś spotkać i porozmawiać, bo mi tak ciężko i szukam jakiejś pociechy duchowej. Ojciec Kolbe zgodził się bardzo chętnie. Ustalone też zostało miejsce i czas następnego spotkania. Od dnia następnego po odbyciu się apelu wieczornego chodziliśmy spacerem po placu. Staraliśmy się tak urządzić, ażeby nie zwracać na siebie zbytniej uwagi esesmanów. Wygląd zewnętrzny Ojca Kolbego był ujmujący. Twarz zawsze uśmiechnięta, pogodna, głowa lekko przechylona na bok. Z wyglądu nie wydawał się być zbytnio przejęty tym, co już przeżył i co go jeszcze czekało. Na twarzy uwidaczniało się jednak znaczne przemęczenie i wychudzenie.
Tematem naszych rozmów, szczególnie ze strony Ojca Kolbego, były nawiązywania do czci Matki Bożej, cierpliwego znoszenia cierpień, zgodzenia się z wolą Bożą, bo jak mówił: „Te cierpienia nie są na próżno, ale można je ofiarować Niepokalanej (tego określenia zawsze używał), które będą nam policzone jako zasługi, czy też wynagrodzenia za popełnione winy”. Między innymi wyraził też Ojciec Kolbe swoje zadowolenie z tego, że jest rycerzem Niepokalanej i może dla Niej cierpieć. Opowiadał też o Niepokalanowie i nawet o tym, że Niemcy powywozili maszyny drukarskie.
Z Ojcem Kolbem spotykałem się, o ile na to pozwalały warunki, stosunkowo dosyć często. Nie zawsze to się udawało, gdyż życie obozowe nieraz stanęło na przeszkodzie. W późniejszym czasie Ojciec Kolbe miał coraz więcej szukających jego rad. Niekiedy nawet w odpowiednim miejscu schodzili się do niego współwięźniowie i wówczas do takiej grupy przemawiał, umacniając ich w dobrem, cierpliwości i wlewając do ich serc nadzieję i ufność. Nie były to przemówienia, ale raczej takie wspólne rozmowy, w których dominował Ojciec Kolbe.
Przechadzając się z Ojcem Kolbe spowiadałem się u niego. Razem też modliliśmy się i Ojciec Kolbe mnie oraz innym więźniom udzielał niejednokrotnie Komunii Świętej.
Jednego razu, podczas takich rozmów sam na sam, zapytałem Ojca Kolbego, czy to jest prawda co dowiedziałem się od kolegów, że został w komandzie pracy mocno pobity. W odpowiedzi nie zaprzeczył, ale potwierdził i dopowiedział, że jeszcze do dzisiaj czuje się bardzo obolały. Tej sprawy nie wyjaśniał, ani też nie skarżył się, ale tylko ze zwykłym sobie uśmiechem przytaknął.
Innym też razem wspomniałem Ojcu Kolbemu, czy nie chciałby sobie zmienić pracy, bo pracuje przecież w jednym z najgorszych komand. Prosiłem go o przejście do naszego komanda ogrodniczego, gdzie wówczas pracowałem. Ojciec Kolbe ustosunkował się do tego raczej obojętnie. Widziałem, że warunki pracy były dla niego sprawą co najmniej mało ważną. Powiedział nawet, że redaktor „Małego Dziennika”, Bolesław Świderski, przebywający w obozie też starał się, ażeby go wziąć do kartoflarni, ale on się o to wcale nie ubiega. Gdzie widzi wolę Bożą, tam też chce być. Jakość pracy i nawet jej ciężkość, były to sprawy dla niego nieistotne. Zresztą Ojciec Kolbe zawsze usuwał się na bok, zostawiając co lepsze swoich współtowarzyszów niedoli, może nieraz mniej potrzebujących, aniżeli on sam.
Kiedy indziej znowu zaproponowałem Ojcu Kolbemu pożyczenie kilku marek, ażeby mógł sobie kupić trochę zupy, która o tyle przedstawiała wartość, że była ciepła. Ojciec Kolbe nie chciał przyjąć zrazu tłumacząc się tym, że nie będzie miał skąd oddać.
Z Ojcem Kolbem spotykałem się prawie do dnia jego jego heroicznego zaofiarowania się za ojca rodziny.
Wpływ Ojca Kolbego na mnie był pod każdym względem bardzo dodatni i umacniający. Pełne, że tak powiem stuprocentowe uduchowienie Ojca Kolbego i mnie w pewien sposób się udzieliło. Dzięki zachętom, radom i jego postawie, zawsze pełnej dobroci, wyrozumiałości i miłości bliźniego aż do przebaczenia największych uraz, starałem się i ja swoje cierpienia coraz to pogodniej znosić.
Szkoda, że przestrzeń minionego czasu nie pozwala mi już na wierne odtworzenie wielu z tych niezapomnianych dla mnie, a bardzo cennych chwil i wydarzeń.
Byłem też obecny nas placu apelowym, ostatnim apelu Ojca Kolbego. Samego aktu wybierania przez Fritzscha dziesięciu innych więźniów z bloku, do którego należał uciekinier, nie widziałem, bo mój blok był w znacznym oddaleniu i do tego był jeszcze oddzielony szeregami innych bloków. O fakcie poświęcenia się Ojca Kolbego za jakiegoś wojskowego, mającego rodzinę, dowiedziałem się od współwięźniów już po apelu.
Zaofiarowanie się Ojca Kolbego było dla mnie bardzo bolesne, dlatego że z chwilą tą straciłem tego, który wyświadczył dla mnie tyle dobrego, ale z drugiej strony nie zdziwiłem się tym, a nawet w dobrym sensie byłem dumny z tego, bo znając i obcując z Ojcem Kolbem wiedziałem, że jest to człowiek nie cofający się przed żadną ofiarą, jeśli tylko widzi w niej dobro wypływające dla bliźniego.
Inni więźniowie zdarzeniem tym byli wprost zaskoczeni. Postać Ojca Kolbego w całym obozie wzrosła jeszcze bardziej. Ale dla mnie dalsze lata pobytu w obozie oświęcimskim i w Buchenwaldzie nie były już tak przykre i ciężkie, bo Ojciec Kolbe przygotował mnie na wszelkie przykre ewentualności i nawet śmierć samą.
tekst - Jerzy Chrzanowski
Dokument wystawiony Ojcu Maksymilianowi w 1940 r. przez władze niemieckie

Wspomnienie Franciszka Gajowniczka
Franciszek Gajowniczek kilkakrotnie odwiedził Zduńską Wolę. Ostatni raz był tu w 1994 r., na rok przed swoją śmiercią. Zmarł 13 marca 1995 r. Pochowany został na cmentarzu franciszkańskim w Niepokalanowie, wśród współbraci zakonnych swego wybawiciela. W ubiegłym roku ks. Bolesław Robaczek, proboszcz parafii pw. Podwyższenia Krzyża Świętego w Brzegu, przekazał do Zduńskiej Woli zbiór pamiątek po Franciszku Gajowniczku, który do śmierci mieszkał w tym mieście. W 1983 r. zmarła jego pierwsza żona, Helena z Demidowiczów. W 1988 r. powtórnie się ożenił. Ostatnie dni swego życia spędził pod czułą opieką rodziny w Brzegu. Do końca był sprawny. Za życia wielokrotnie wyrażał wolę, że chce być pochowany w Niepokalanowie. Ojcowie franciszkanie uczynili zadość tej prośbie. Franciszek Gajowniczek spoczywa obok grobu księcia Jana Druckiego-Lubeckiego, który w 1927 r. podarował teren pod budowę franciszkańskiego klasztoru i wydawnictwa.
A oto zeznanie Franciszka Gajowniczka, więźnia KL Auschwitz nr 5659, uratowanego przez Świętego rodem ze Zduńskiej Woli: Ja, Franciszek Gajowniczek, syn Jana i Marianny z Rozwów, urodzony dnia 15 listopada 1901 roku we wsi Strachomin, powiat Mińsk Mazowiecki, województwo warszawskie, Polska, sierżant Wojska Polskiego od roku 1939, żonaty, ojciec dwojga dzieci, zeznaję niniejszym pod przysięgą wobec świadków: Pana Franciszka Mazurkiewicza i Brata Ferdynanda Marii Kasza, co następuje:
Jako zawodowy wojskowy brałem czynny udział w wojnie w roku 1939. Dnia 28 września 1939 roku, w czasie kapitulacji twierdzy Modlin, zostałem wzięty do niewoli niemieckiej, w której przebywałem do dnia 17 października 1939 roku. Z obozu jeńców usiłowałem zbiec, lecz na granicy słowackiej zostałem w grudniu aresztowany i osadzony w więzieniu w Zakopanem. Dnia 8 września 1940 roku wywieziono mnie do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, w którym przebywałem do dnia 25 października 1944 roku. W okresie żniw, w ostatnich dniach lipca 1941 roku, przy nadarzającej się sposobności, jeden z więźniów oświęcimskich z mojego bloku zbiegł. Jako represja za to, na wieczornym apelu nastąpiło dziesiątkowanie więźniów mojego bloku. Dziesięciu (10) więźniów z mojego bloku wyznaczono na śmierć. Dowódca obozu Fritzsch w towarzystwie Rapportfuhrera Palitzscha dokonał selekcji (wyboru).
Nieszczęśliwy los padł również na mnie. Ze słowami: „Ach, jak żal mi żony i dzieci, które osierocam” - udałem się na koniec bloku Miałem iść do celi śmierci głodowej.
Te słowa usłyszał O. Maksymilian Kolbe, franciszkanin z Niepokalanowa. Wyszedł z szeregów, zbliżył się do Lagerfuhrera Fritzscha i usiłował ucałować jego rękę. Fritzsch zapytał tłumacza: „Was wunscht dieses polnische Schwein?” O. Maksymilian Kolbe, wskazując ręką na mnie wyraził swoją chęć pójścia za mnie na śmierć. Lagerfuhrer Fritzsch ruchem ręki i słowem „heraus” kazał mi wystąpić z szeregu skazańców, a moje miejsce zajął O. Maksymilian Kolbe. Za chwilę odprowadzono ich do celi śmierci, a nam kazano rozejść się na bloki.
W tej chwili trudno mi było uświadomić sobie ogrom wrażenia, jaki ogarnął mnie; ja, skazaniec mam żyć dalej, a ktoś chętnie i dobrowolnie ofiaruje swoje życie za mnie. Czy to sen, czy rzeczywistość?... Wśród kolegów wspólnej niedoli oświęcimskiej dał się słyszeć jeden głos podziwu heroicznego poświęcenia życia tego kapłana za mnie.
Wychowany jestem w atmosferze religii katolickiej, wiarę swoją w najcięższych momentach zachowałem, religia była dla mnie wówczas jedyną dźwignią i nadzieją. Ofiara O. Maksymiliana Kolbego spotęgowała jeszcze moją religijność i przywiązanie do kościoła katolickiego, który rodzi takich bohaterów. Jedyną wdzięcznością, jaką mogę się odpłacać memu wybawicielowi, jest codzienna modlitwa, którą zanoszę wspólnie z moją żoną.
tekst - Jerzy Chrzanowski
Franciszek Gajowniczek na fotografiach z obozowej kartoteki

Franciszek Gajowniczek po wojnie często odwiedzał oświęcimskie muzeum, aby wraz z innymi więźniami dać świadectwo prawdzie

Wspomnienie Brunona Borgowca
Przedstawiamy świadectwo współwięźnia św. Maksymiliana Kolbego z obozu koncentracyjnego w Auschwitz, które po raz kolejny potwierdza, jak niezwykłym człowiekiem wiary i poświęcenia był Patron Naszego Miasta, nawet w tych najtrudniejszych dla siebie dniach konania w bunkrze głodowym, po tym, gdy dobrowolnie wybrał męczeńską śmierć i oddał swe życie w darze Bogu za innego skazańca. Świadectwo to złożył Brunon Borgowiec, więzień KL Auschwitz nr 1192, który był tłumaczem w bloku śmierci i czyścił cele po zamordowanych głodem więźniach.
Dziś stawił się w kancelarii na probostwie św. Jadwigi w Chorzowie znany mi i wiarygodny pan Brunon Borgowiec, urzędnik tutejszego magistratu i oświadczył pod przysięgą:
Byłem więźniem obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu i musiałem czyścić cele śmierci i również bunkier Ojca Maksymiliana Kolbe, franciszkanina. W tym bunkrze znajdował się Ojciec Kolbe do naga rozebrany i czekał na śmierć głodową. W celi nie było okna. Zaduch był straszny, posadzka cementowa, żadnego umeblowania, tylko wiadro na potrzeby naturalne. Ojciec Kolbe nigdy nie narzekał. Głośno się modlił, tak że i jego współtowarzysze mogli go słyszeć i razem z nim się modlić. Ojciec Kolbe umarł po dwu tygodniach, 14 sierpnia 1941 roku. Ponieważ to konanie jego SS-manom za długo trwało, został zastrzykiem kwasu karbolowego zgładzony. Ojciec Kolbe miał ten dar, że umiał pocieszyć ludzi. Współwięźniowie narzekali i w rozpaczy krzyczeli i nawet przeklinali. Po słowach Ojca Maksymiliana Kolbe uspokoili się i pogodzili się z ich strasznym losem. Gdy miałem ciało Ojca Kolbe z celi wynieść i drzwi otworzyłem, podpadło mi, że Ojciec Kolbe siedział na posadzce oparty o ścianę i miał oczy otwarte. Jego ciało było czyściutkie i promieniowało. Każdemu podpadłaby ta pozycja i każdy sądziłby, że to jakiś święty. Jego twarz oblana była blaskiem pogody. Ciała innych więźniów zastałem leżące na posadzce, zbrudzone i o zrozpaczonych rysach. Wzrok Ojca Kolbe był zawsze dziwnie przenikliwy. SS-mani go znieść nie mogli i krzyczeli: „Schau auf die Erde, nicht auf uns!” („Patrz na ziemię, nie na nas!”). Pewnego razu podziwiając jego męstwo za życia i zachowanie się, SS-mani mówili między sobą: „So einen, wie diesen Pfaffen, haben wir hier noch nicht gehabt. Das muss ein ganz ausergoewohnlicher Mensch sein” („Takiego klechy jak ten nie mieliśmy tu jeszcze. To musi być nadzwyczajny człowiek”.).
Zeznanie Brunona Borgowca złożone zostało w Chorzowie 31 października 1946 r. w obecności świadków, Pawła Brońca i ks. Franciszka Długajczyka. Autentyczność zeznania pod przysięgą oraz podpisów potwierdził Urząd Parafialny św. Jadwigi w Chorzowie oraz Urząd Dekanatu Chorzowskiego Diecezji Śląskiej, w którego imieniu podpis złożył ks proboszcz Jan Gajda, radca duchowny i dziekan.
tekst - Jerzy Chrzanowski

Wspomnienie Edwarda Gniadka
W naszym cyklu wspomnieniowym o ostatnich miesiącach życia św. Maksymiliana Kolbego przypominamy świadectwo jednego z więźniów warszawskiego Pawiaka, który przebywał w jednej celi z Patronem Zduńskiej Woli. Edward Gniadek, autor cytowanego niżej wspomnienia, był także więźniem obozu oświęcimskiego (nr 13556), a następnie obozu w Dachau (nr 25710). Ojciec Maksymilian wraz z kilkoma współbraćmi został aresztowany w poniedziałek, 17 lutego 1941 r. Przewieziono ich z Niepokalanowa do więzienia gestapo mieszczącego się na Pawiaku. Dnia 26 lutego 1941 r. dwudziestu braci zakonnych wyraziło gotowość bycia zakładnikami w zamian za uwolnienie Ojca Maksymiliana, co poświadczyli własnoręcznie złożonymi podpisami w piśmie skierowanym do gestapo w Warszawie. Ich prośba nie odniosła skutku. W chwili aresztowania Ojciec Maksymilian był aktywnym członkiem konspiracji, regularnym zaprzysiężonym żołnierzem ZWZ, czego podobno w czasie pobytu w obozie nie ukrywał.
Autor prezentowanego poniżej wspomnienia, Edward Gniadek, urodził się w Warszawie 1 lipca 1912 r. Był synem Walentego Gniadka i Józefy z d. Tamborek. Z zawodu był kierowcą. Dnia 26 grudnia 1935 r. w stolicy wziął ślub z Heleną Maciuk. Państwo Gniadkowie mieli czworo dzieci: córki Elżbietę, Halinę i Marię oraz syna Tadeusza. Mieszkali przed wojną przy ul. Piusa 35. Aresztowany został 12 stycznia 1941 r. Wyzwolenia doczekał w obozie w Dachau. Zmarł w Warszawie 19 lipca 2000 r. Świadectwo cytowane na naszych łamach złożone zostało w 1947 r.:
Dnia 12 stycznia 1941 r. aresztowało mnie gestapo w Warszawie i osadziło w więzieniu na Pawiaku na oddziale trzecim, na izolacji. W pierwszych dniach marca przeprowadzono mnie z izolacji do celi na tym samym oddziale, w której mieszkał Żyd Singer. Po paru dniach wspólnego pobytu z Singerem przyprowadzono do naszej celi Ojca Maksymiliana Kolbego, franciszkanina z Niepokalanowa. Ojciec Kolbe ubrany był w habit i był ogolony (przed wojną nosił brodę). Obecność Ojca Kolbego i jego spokój, którym się wyróżniał od nas, jak również opowiadania i rozmowy z nim prowadzone wywarły doskonały wpływ na uspokojenie moich nerwów. Codziennie żyłem pod wrażeniem, że w każdej chwili zawezwą mnie jeszcze na przesłuchanie lub wywiozą do obozu.
Po paru dniach wspólnego pobytu z Ojcem Kolbem wpadł do naszej celi strażnik więzienny, gestapowiec w randze Scharführera. Starszy celi, Żyd Singer, złożył mu raport. Widok Ojca Kolbego w habicie wywołał u gestapowca gniew. Przy opisie tej sceny opieram się na opowiadaniu Żyda Singera, gdyż sam nie znałem języka niemieckiego. Singer opowiedział mi przebieg rozmowy pomiędzy Ojcem Kolbem a Scharführerem, co słyszał również Ojciec Kolbe i czemu nie przeczył.
Bezbożnik podszedł do Ojca Kolbego i wskazując palcem na krzyżyk przy koronce zapytał:
-Ty wierzysz w to?
-Tak, wierzę, odpowiedział spokojnie zakonnik.
Niedowiarek wymierzył Ojcu Kolbemu silny policzek.
Następnie gestapowiec szarpał ponownie za krzyż Ojca Kolbego i powtarzał swoje pytania: czy wierzysz? - Po każdej twierdzącej odpowiedzi Ojca Kolbego-że wierzy-esesman był coraz bardziej wzburzony (nie wiem czy spokojem czy stanowczością Ojca Kolbego) i powtarzał uderzenia w twarz. Widząc zaś, że Ojciec Kolbe jest niewzruszony, z gniewem opuścił celę, trzaskając za sobą drzwiami.
Ojciec Kolbe podczas zajścia był opanowany. Nie zauważyłem u niego najmniejszego zdenerwowania. Po wyjściu Scharführera z celi Ojciec Kolbe chodził po izbie i modlił się. Na twarzy jego było widać czerwone plamy od uderzeń.
Zajściem tym byłem bardzo zdenerwowany i powiedziałem coś, czego już dzisiaj nie pamiętam. Ojciec Kolbe zwrócił się wówczas do mnie ze słowami:
- Proszę nie denerwować się. Pan ma wiele własnych kłopotów. A to, co się stało, nie jest nic takiego, bo to wszystko dla Mateczki (Niepokalanej). Słowa te wyrzekł z takim spokojem, jakby rzeczywiście nic nie zaszło.
W czasie tego zajścia obecny był polski strażnik. Przyniósł on potem Ojcu Kolbemu ubranie więzienne.
Wkrótce potem rozłączono nas. Ojca Kolbego wzięto do szpitala, ponieważ chory był na płuca, a ja przeniesiony zostałem do innej celi na tym samym oddziale trzecim. Od tego czasu straciłem kontakt z Ojcem Kolbem. Dopiero w obozie koncentracyjnym w Dachau dowiedziałem się o jego bohaterskiej śmierci w Oświęcimiu. Poświęcenie Ojca Kolbego nie zdziwiło mnie, gdyż krótki nawet stosunkowo pobyt z nim w jednej celi więziennej na Pawiaku w Warszawie dał mi możność poznać, że do podobnych ofiar był zdolny.
tekst - Jerzy Chrzanowski

Wspomnienie Józefa Paczyńskiego
W naszym cyklu wspomnień więźniów KL Auschwitz, którzy zetknęli się z Ojcem Maksymilianem Kolbe w ostatnich miesiącach jego życia prezentujemy dziś wypowiedź Józefa Paczyńskiego, który przybył do oświęcimskiego piekła w pierwszym transporcie w czerwcu 1940 r. Był on szczególnym gościem tegorocznych uroczystości religijnych zorganizowanych 14 sierpnia br. na terenie byłego KL Auschwitz w 70. rocznicę męczeńskiej śmierci Ojca Kolbego. Uroczystej Mszy św. koncelebrowanej przez kardynałów, arcybiskupów i biskupów i zakonników z całego świata, w tym m.in. przez kard. Franciszka Macharskiego, abp. katowickiego Damiana Zimonia, ordynariusza bielsko-żywieckiego Tadeusza Rakoczego, generała zakonu franciszkańskiego o. Marco Tasca z Rzymu, abp. Ludwiga Schicka z Bambergu w Niemczech, przewodniczył kardynał Stanisław Dziwisz. W nabożeństwie rocznicowym spośród zduńskowolan uczestniczył m.in. senator Marek Trzciński, inicjator senackiej uchwały ustanawiającej rok bieżący Rokiem św. Maksymiliana Kolbego. Pan Józef Paczyński dotychczas nie spisał swojego wspomnienia na temat okoliczności skierowania na śmierć św. Maksymiliana, gdyż jak mówi, nie przepada za pisaniem. Nie spisała również wspomnień Pana Józefa jego córka i wnuk mieszkający od lat we Francji.
Józef Paczyński urodził się 29 stycznia 1920 r. w Łękawicy k. Wadowic. Brał udział w wojnie obronnej we wrześniu 1939 r. Dostał się do niewoli niemieckiej, lecz zdołał uciec. Postanowił przedostać się do Francji, by tam wstąpić do armii polskiej. Niestety, został zatrzymany na Słowacji i osadzony w areszcie w Tyliczu. W czasie przesłuchań był torturowany. Następnie przewieziony został do Muszyny. Kolejne etapy jego więziennej drogi to Nowy Sącz i Tarnów. Do KL Auschwitz trafił wraz z pierwszym transportem polskich więźniów 14 czerwca 1940 r. Otrzymał numer 121. Trafił do bloku 3 A. Przydzielony został do zakładu i sklepu fryzjerskiego dla SS-manów. Najpierw wykonywał prace pomocnicze np. sprzątanie. Z czasem nauczył się fachu fryzjerskiego i pozwolono mu strzyc niemieckich żołnierzy z obsługi obozu. W 1942 r. po raz pierwszy wezwany został do domu komendanta obozu Rudolfa Hössa. Od tej pory przez blisko 2 lata strzygł głównego oświęcimskiego oprawcę – nawet wówczas, gdy przestał on już być komendantem KL Auschwitz i przyjeżdżał tam tylko, by odwiedzić rodzinę, która nadal tam mieszkała. Józef Paczyński doczekał ewakuacji obozu w styczniu 1945 r. Przetrwał kilkudniowy marsz więźniów do Wodzisławia Śląskiego, zwany marszem śmierci. Stamtąd przewieziony został do obozu w Melk, będącego filią KL Mauthausen. Pracował przy budowie sztolni. Wyzwolenia doczekał w maju 1945 r. w obozie w Ebensee, który również był filią obozu w Mauthausen.
Po wojnie Józef Paczyński ukończył studia inżynierskie i pracował jako nauczyciel, a potem został dyrektorem w Technikum Mechaniczno-Elektrycznym w Brzesku. Funkcję tę pełnił w latach 1969-1976. Swymi bolesnymi wspomnieniami wielokrotnie dzielił się z młodzieżą polską i niemiecką m.in. w Międzynarodowym Domu Spotkań Młodzieży w Oświęcimiu, a także w polskich i niemieckich szkołach. Za swe zasługi dla pojednania polsko-niemieckiego w 2001 r. odznaczony został Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, a w roku bieżącym Krzyżem Zasługi na Wstędze Orderu Zasługi Republiki Federalnej Niemiec. Pan Józef od lat współpracuje również z niemiecką Fundacją im Maksymiliana Kolbego we Freiburgu. Jej stałym współpracownikiem jest również urodzony w 1925 r. w Zduńskiej Woli Jan Kieszniewski – więzień Auschwitz nr, krewny św. Maksymiliana, który podczas tegorocznych „Dni Zduńskiej Woli” wprowadzony został do muzealnej Galerii Niepospolitych Zduńskowolan.
Józef Paczyński widział i pamięta, jak hitlerowcy wyznaczali dziesięciu więźniów na śmierć głodową i widział jak za jednego z wyznaczonych zgłosił się Maksymilian Kolbe. Tak stwierdził w wypowiedzi udzielonej red. Jarosławowi Kusiowi z TVP 1 podczas tegorocznych uroczystości w 70. rocznicę męczeńskiej śmierci Ojca Maksymiliana Marii Kolbego na terenie byłego obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Przypomina też sobie, że Ojciec Kolbe występując z szeregu podczas karnego apelu, mówił do swego oprawcy: Jestem zakonnikiem, jestem samotnym, ja się zgłaszam za niego - to były słowa Maksymiliana Kolbego.
Tego samego dnia wiezień nr 121, wypowiadając się przed kamerą dla portalu oswiecimonline.pl red. Piotrowi Stulczykowi powiedział: Tamtego dnia uciekł jeden ze współwięźniów. W ramach odwetu podczas wieczornego apelu Niemcy wytypowali 10 więźniów do zamordowania. Już jest dziesiątka wybrana. Wtenczas z tego bloku występuje jeden więzień. Normalnie, odważnie wystąpił. Był szczupły, wysoki, w więziennym ubraniu, w okularach. Nic nie płakał, nikt nie wiedział, że to jest ksiądz. Lagerfuhrer Fritzsch pyta co on chce. Tłumacz, czyli dolmetscher- więzień – mówi – pyta się go- a on odpowiada, że jest zakonnikiem, że jest samotny i że on się zgłasza za tego i tego na śmierć.
Uratował Franciszka Gajowniczka. Jego czyn był rzeczywiście czynem heroicznym. Sam fakt, że nie bał się wystąpić z szeregu, co w normalnej sytuacji obozowej groziło od razu śmiercią. Stał się symbolem poświęcenia dla człowieka, symbolem Auschwitz.
Symboli Oświęcimia było dużo - mówił po latach Józef Paczyński, patrząc i szukając wzrokiem żelaznej szubienicy, na której powieszono dwunastu chłopców m.in. jego kolegów.
Przypomnijmy także co powiedział o Patronie Zduńskiej Woli Ojciec Święty Jan Paweł II: Maksymilian był człowiekiem, bez którego nie da się zrozumieć czasów XX wieku.
tekst - Jerzy Chrzanowski

Wspomnienie brata Władysława Święsa
Brat Władysław Święs pochodził z diecezji tarnowskiej. Urodził się 31 stycznia 1914 r. w miejscowości Strzelawki. Był synem Filipa i Katarzyny z d. Podwiga. Do Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego, czyli pallotynów, wstąpił 27 września 1932 r. Roczny postulat odbył w Wadowicach, a 24 września 1933 r. w Sucharach został obłóczony. Pierwszą profesję złożył 24 września 1935 r., a profesję wieczną w 1938 r. W swoim zgromadzeniu pracował jako krawiec. Zajmował się też kolportowaniem pallotyńskich czasopism. W dniu 16 maja 1941 r. został aresztowany przez gestapo w Ołtarzewie i przewieziony do więzienia na Pawiaku, a następnie 29 maja 1941 r. do Auschwitz. Stał się więźniem nr 16732. Z Auschwitz 5 czerwca 1942 r. został przewieziony do Dachau (więzień nr 30311). Przebywał tam aż do wyzwolenia obozu w dniu 29 kwietnia 1945 r. przez wojska amerykańskie. Po wojnie pracował we francuskiej regii, czyli podprowincji tego zgromadzenia pw. Miłosierdzia Bożego. Przebywał w domach w Chevilly i Osny pod Paryżem. Zmarł w Osny 15 marca 1971 r. i tam został pochowany. Wspomnienie cytowane poniżej zostało spisane 16 lutego 1947 r.:
Ja, Władysław Święs, brat ze Zgromadzenia Misyjnego Księży Pallotynów, zamieszkały obecnie w Chevilly, departament Loiret (Francja), świadomy ważności sprawy o jaką chodzi, zeznaję pod przysięgą co następuje:
Dnia 28 maja 1941 roku zabrali esesmani z warszawskiego więzienia, tzw. Pawiaka, 320 więźniów, załadowali nas do wagonów towarowych, ażeby nas przewieźć do obozu koncentracyjnego w Auschwitz (Oświęcim). Gdy nas esesmani stłoczyli w wagonach, wtedy zapanowało wśród nas ponure milczenie. Gdy pociąg ruszył, wtedy ku mojemu zdumieniu i ku mojej wielkiej radości, zaczął ktoś śpiewać pieśni religijne i narodowe, które wielu z nas podchwyciło i zaczęło na głos śpiewać. Zainteresowałem się inicjatorem owego śpiewu i dowiedziałem się, że jest nim Ojciec Maksymilian Kolbe, franciszkanin – założyciel Niepokalanowa. Ponieważ lubię śpiewać i pierwszy podjąłem jego śpiew, więc też zainteresował się moją osobą, a ja nim. Tłok i brak powietrza w wagonie spowodowały straszną duszność. Prócz tego, przeświadczenie, że wiozą nas do obozu koncentracyjnego, wpływało na nas przygnębiająco. Mimo to, pod wpływem śpiewu i opowiadań Ojca Maksymiliana, ożywiliśmy się po pewnym czasie, zapominając o naszej niedoli.
Po przybyciu do Auschwitz porozrzucano nas po rozmaitych blokach i z imieniem Ojca Maksymiliana spotkałem się dopiero w następujących okolicznościach:
Pod koniec lipca 1941 roku uciekł jakiś więzień z bloku, do którego należał Ojciec Kolbe -
o ile pamiętam. W tym dniu staliśmy aż do pierwszego „gongu”. Apel wieczorny się nie odbył i bez kolacji poszliśmy na spoczynek. Następnego dnia poszliśmy do pracy, a blok, na którym przebywał Ojciec Kolbe, musiał stać na placu aż do obiadu i po obiedzie aż do wieczora. Ponieważ zbiega nie uchwycono, więc według ówczesnego przepisu obozowego zostało wybranych 10 współwięźniów, którzy mieli zginąć śmiercią głodową w tak zwanym bunkrze, czyli bloku 11. Na scenę wybierania owych 10 skazańców przez Lagerfuhrera patrzyłem z odległości jakichś 15 metrów. Z powodu takiej odległości nie dosłyszałem, co tam mówiono, ale zauważyłem następującą scenę:
Gdy już wybrano owych 10 skazańców, wtedy wysunął się nagle z szeregu Ojciec Kolbe, podszedł do Lagerfuhrera, zdjął według przepisów swoją czapkę i zaczął coś mówić. Po jego słowach jeden ze skazańców wrócił do szeregów swojego bloku, a jego miejsce wśród pozostałych 9 zajął Ojciec Kolbe. Zanim rozeszliśmy się do bloków przemaszerowało owych 10 przed naszymi szeregami i wtedy zauważyłem, że słaniający się na nogach Ojciec Kolbe podtrzymywał słabszego od siebie skazańca, który nie mógł iść o własnych siłach.
tekst - Jerzy Chrzanowski

Wspomnienie Zygmunta Gorsona
W cyklu wspomnień świadków ostatnich miesięcy życia św. Maksymiliana Kolbego i jego męczeńskiej śmierci w obozie koncentracyjnym w Auschwitz przypominamy dziś świadectwo szczególne. Jego autorem jest Zygmunt Gorson, współwięzień Ojca Maksymiliana narodowości żydowskiej, który trafił do obozu jako kilkunastoletni chłopiec. Tam zetknął się z franciszkaninem ze Zduńskiej Woli i spotkanie to przywróciło mu nadzieję przeżycia i wiarę w Boga po stracie wszystkich najbliższych, mimo że ten niezwykły zakonnik, który stanął na obozowej drodze młodego Zygmunta był przecież przedstawicielem innej religii, wręcz innego świata. Zygmunt Gorson przeżył piekło obozu i po wojnie wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Zamieszkał w Wilmington w stanie Delaware, na wschodnim wybrzeżu. Był producentem telewizyjnym. Prowadził swój program w lokalnej telewizji. Jego świadectwo o Ojcu Kolbe zamieszczone zostało w książce Patrycji Treece pt „A Man for Others. Maximilian Kolbe Saint of Auschwitz in the words of those who knew him” („Człowiek dla innych. Maksymilian Kolbe, święty z Oświęcimia w wypowiedziach tych, którzy go znali”), która wydana została w San Francisco w 1982 r.
Pochodziłem z dobrego domu, gdzie miłość była słowem-kluczem. Moi rodzice byli dobrze sytuowani i wykształceni. Moje trzy siostry, bardzo ładne, moja mama, która była adwokatem, doktorantem uniwersytetu w Paryżu, mój ojciec i moi dziadkowie, wszyscy zmarli: jedynie ja przeżyłem. Być dzieckiem wychowanym w tak cudownym środowisku i znaleźć się potem niespodziewanie zupełnie sam, w wieku trzynastu lat, w piekle Auschwitz, posiada taki efekt, że inni mogą to zrozumieć z wielkim trudem. Wielu z nas, chłopców, straciło nadzieję, szczególnie wówczas, kiedy naziści pokazywali nam zdjęcia tego, co według nich było bombardowaniem Nowego Jorku. Bez nadziei nie było możliwym przeżyć i dlatego wielu chłopców w moim wieku rzucało się na druty wysokiego napięcia. Ja szukałem zawsze kogoś, kto miałby jakiś związek z moimi zamordowanymi rodzicami, jakiegoś przyjaciela mojego ojca, jakiegoś sąsiada lub kogokolwiek w całym tym tłumie ludzkim, który by ich znał. To dlatego, bym nie czuł się samotnym.
To było wtedy, kiedy błąkałem się - szukając kogokolwiek, z kim mógłbym podzielić się wspomnieniami - jak Kolbe mnie spotkał i rozmawiał ze mną. Był dla mnie jak anioł, i jak matka bierze swe pisklęta pod skrzydła, tak on mnie wziął w ramiona. Ocierał zawsze moje łzy. Od tego momentu wierzę o wiele bardziej w Boga, ponieważ od czasu, kiedy zmarli moi rodzice, pytałem siebie nieustannie: „Gdzie jest Bóg?" I straciłem wiarę. Kolbe mi ją przywrócił! On wiedział, że byłem żydem, lecz to nie stanowiło różnicy. Jego serce nie czyniło rozróżnienia między osobami i nie miało dla niego znaczenia to, czy są żydami, katolikami lub z jeszcze innych religii: on kochał wszystkich i dawał miłość, nic innego jak miłość. Na przykład rozdawał tak dużą część swoich znikomych porcji, że dla mnie było cudem to, iż pozostawał przy życiu. Teraz jest łatwo być uprzejmym, dobroczynnym, pokornym, dopóki panuje pokój i jest dostatek. Mogę jednak powiedzieć, że być takim jak Ojciec Kolbe, w tym czasie i w tym miejscu, to przekracza wszystko, co słowa mogą wyrazić.
Jestem żydem od pokoleń, ponieważ jestem synem matki żydówki, jestem wyznania mojżeszowego i jestem dumny z tego. Mimo to, że pokochałem bardzo mocno Maksymiliana Kolbego, kiedy byłem w Auschwitz, gdzie on okazał się moim przyjacielem, to kocham go także teraz i będę go kochał, aż do ostatniego momentu mojego życia.
tekst - Jerzy Chrzanowski

Dokument potwierdzający śmierć Ojca Maksymiliana Kolbego

Podczas uroczystości w dniu 15 października 1972 r. wieniec w bunkrze, gdzie zginął śmiercią męczeńską Ojciec Maksymilian Kolbe złożyli kardynałowie Jan Król i Karol Wojtyła
Slawek
Nie ma większego zła, jak skazać z nienawiści człowieka na śmierć głodową. Ale nie ma też większego dobra, jak oddać własne życie, po to, by drugi człowiek mógł żyć. Maksymalne dobro zwyciężyło.
Ja widzę w tym poświęceniu swojego życia, za drugiego człowieka, jeszcze inny wymiar, a mianowicie dalszą opiekę nad Franciszkiem Gajowniczkiem, ponieważ w takiej katordze jednak przeżył, a wystarczył …Więcej
Nie ma większego zła, jak skazać z nienawiści człowieka na śmierć głodową. Ale nie ma też większego dobra, jak oddać własne życie, po to, by drugi człowiek mógł żyć. Maksymalne dobro zwyciężyło.

Ja widzę w tym poświęceniu swojego życia, za drugiego człowieka, jeszcze inny wymiar, a mianowicie dalszą opiekę nad Franciszkiem Gajowniczkiem, ponieważ w takiej katordze jednak przeżył, a wystarczył jeden kaprys esesmana, żeby udowodnić innym więźniom, że ofiara była daremna. Myślę, że Ojciec Maksymilian Kolbe czuwał nad nim dalej.

👍 🤗
sąsiad od serca
Święty Maksymilianie patronie nasz i dzielny rycerzu Chrystusa Króla i Niepokalanej módl się za nami. Dziękuję Bogu, że wielu z Was na GloriiTv wspiera innych w trudach życia i powrocie do Pana Jezusa
🤗
malgorzata16
Ofiara ojca Maksymiliana wywarła na współwięźniach i Niemcach duże wrażenie. Jego bohaterska i święta śmierć rozniosła o nim sławę po całym obozie, w więźniów tchnęła nowe życie, a oprawcom zapowiadała rychły koniec. Nie zdołali zabić mocy duchowych człowieka.Czym było to bohaterstwo dla nas? Nie przesadzę jeżeli porównam je do potężnej eksplozji światła w ciężkiej, czarnej obozowej nocy. …Więcej
Ofiara ojca Maksymiliana wywarła na współwięźniach i Niemcach duże wrażenie. Jego bohaterska i święta śmierć rozniosła o nim sławę po całym obozie, w więźniów tchnęła nowe życie, a oprawcom zapowiadała rychły koniec. Nie zdołali zabić mocy duchowych człowieka.Czym było to bohaterstwo dla nas? Nie przesadzę jeżeli porównam je do potężnej eksplozji światła w ciężkiej, czarnej obozowej nocy. Światło to zalało Oświęcim i nieprędko przygasło...

Światło to świeci do dziś blaskiem nadprzyrodzonym,i ostrzegawczym,bo rządcy tego świata do podobnych praktyk zmierzają aby powstał jeden globalny obóz kontrolowany przez nich.Pomysł z piekła rodem,ale konsekwentnie wprowadzany w życie,jak to obserwujemy.Potrzeba dziś naszej ofiary do walki z tym Mrokiem spowijającym świat.
Radek33
Michał Micherdziński był jednym z ostatnich świadków słynnego apelu w obozie KL Auschwitz, na którym o. Maksymilian Kolbe zdeklarował się pójść na śmierć w zamian za współwięźnia. Prezentujemy rozmowę z Michałem Micherdzińskim, w której wspomina o. Maksymiliana i tamten apel 29 lipca 1941 roku. Na dwa lata przed śmiercią Michała Micherdzińskiego (1919-2006), rozmowę z nim przeprowadził o. …Więcej
Michał Micherdziński był jednym z ostatnich świadków słynnego apelu w obozie KL Auschwitz, na którym o. Maksymilian Kolbe zdeklarował się pójść na śmierć w zamian za współwięźnia. Prezentujemy rozmowę z Michałem Micherdzińskim, w której wspomina o. Maksymiliana i tamten apel 29 lipca 1941 roku. Na dwa lata przed śmiercią Michała Micherdzińskiego (1919-2006), rozmowę z nim przeprowadził o. Witold Pobiedziński.
- Przez pięć lat był pan więźniem obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Spotkał pan osobiście św. Maksymiliana Marię Kolbego. Jakie znaczenie miała dla pana i innych więźniów obecność tego zakonnika pośród was?Wszystkich więźniów przywożonych do obozu Auschwitz witano tymi samymi słowami: "Nie przybyliście do sanatorium, tyko do niemieckiego obozu koncentracyjnego, z którego nie ma innego wyjścia, jak tylko przez komin. Żydzi mogą żyć dwa tygodnie, księża miesiąc, a reszta trzy miesiące. Komu się to nie podoba, może zaraz iść na druty". Oznaczało to, że może ponieść śmierć, ponieważ w drutach okalających obóz płynął bez przerwy prąd wysokiego napięcia. Te słowa już na początku odbierały nadzieję.
W Auschwitz dostąpiłem ogromnej łaski, z o. Maksymilianem przebywałem w jednym bloku, stałem z nim w jednym szeregu w czasie selekcji na śmierć. Byłem naocznym świadkiem jego heroicznej ofiary, która mi i innym więźniom przywróciła nadzieję.
- Jakie były okoliczności tego wydarzenia, które do dzisiaj budzi tak wielkie i żywe zainteresowanie oraz inspiruje ludzi do postawienia pytania - dlaczego on to zrobił, w imię jakich wartości?
63 lata temu, we wtorek 29 lipca 1941 roku, około godziny 13.00, tuż po apelu południowym, zawyła syrena obozowa. Ponad 100 decybeli niosło się po obozie. W brygadach roboczych więźniowie w pocie czoła spełniali swoje obowiązki. Wycie syren oznaczało alarm, a z kolei alarm oznaczał, że w jednej z brygad zabrakło więźnia. Esesmani natychmiast przerwali pracę i zaczęło się konwojowanie więźniów do obozu na apel, aby sprawdzić stan liczbowy. Dla nas, którzy pracowaliśmy przy budowie pobliskiej fabryki gumy, oznaczało do siedmiokilometrowy marsz do obozu. Byliśmy popędzani, żeby iść prędzej.
Apel wykazał rzecz tragiczną: na naszym bloku 14a brakowało więźnia. Kiedy mówię "na naszym" bloku, mam na myśli o. Maksymiliana, Franciszka Gajowniczka, mnie i innych. Była to wiadomość przerażająca. Zwolniono wszystkich pozostałych więźniów, pozwolono im pójść na bloki, a nam ogłoszono karę - stanie na baczność bez czapek, dzień i noc, o głodzie. Noc była bardzo zimna. Kiedy esesmani mieli zmianę warty, kuliliśmy się do siebie metodą pszczoły: stojący na zewnątrz ogrzewali tych w środku, a potem była zmiana. Wielu starszych nie wytrzymało mordęgi stania w nocy i na zimnie. Oczekiwaliśmy, że choć trochę ogrzeje nas słońce. Ale spodziewaliśmy się także najgorszego. Rano oficer niemiecki wykrzyczał w naszym kierunku: "Ponieważ z waszego bloku uciekł więzień, a wy nie dopilnowaliście tego i nie przeszkodziliście temu, dlatego dziesięciu z was umrze śmiercią głodową, ażeby pozostali zapamiętali, że nawet najmniejsza próba ucieczki nie będzie tolerowana". Zaczął selekcję.
- Co dzieje się w człowieku, kiedy wie, że mogą to być ostatnie chwile jego życia? Jakie uczucia towarzyszyły więźniom, którzy mogli usłyszeć wyrok skazujący ich na śmierć?Wolałbym oszczędzić sobie przypominania szczegółów tej przerażającej sytuacji. Opowiem, jak wyglądała selekcja. Cała grupa poszła na początek pierwszego szeregu, na przedzie dwa kroki przed nami stał niemiecki kapitan. Patrzył w oczy jak sęp, mierzył każdego i co chwilę podnosił prawą rękę i mówił: "Du!", czyli "ty". To "du!" oznaczało, że to ty umrzesz śmiercią głodową. I szedł dalej. Esesmani wywlekali biedaka z szeregu, zapisywali numer i odstawiali pod strażą na boku. "Du!" brzmiało jak uderzenie młota w pustą skrzynię. Każdy bał się, że za chwilę palec może pokazać na niego. Przeglądnięty szereg szedł kilka kroków naprzód, tak że między szeregiem przeglądniętym a szeregiem do przeglądu powstało coś w rodzaju korytarzy, wolnych pasów o szerokości 3-4 metrów. W ten korytarz wchodzili esesmani i znowu padały słowa: "Du! du!". Serca waliły nam jak młotem. W głowie szum, krew pulsowała na skroniach, zdawało się nam, że krew wyskoczy nosami, uszami i oczami. Coś tragicznego.
- Jak zachowywał się św. Maksymilian podczas tej selekcji?
Ja i o. Maksymilian staliśmy w siódmym szeregu. On stał po mojej lewej ręce, dzieliło nas może dwóch albo trzech kolegów. Gdy szeregów przed nami ubywało, zaczął nas ogarniać coraz większy lęk. Muszę powiedzieć, że jakkolwiek człowiek byłby zdeterminowany i przestraszony, żadna filozofia nie jest mu wtedy potrzebna. Szczęśliwy jest ten, kto ma wiarę, kto ma możliwość do kogo się uciekać, kogoś prosić o łaskę. Modliłem się do Matki Bożej. Nigdy przedtem ani potem, muszę to uczciwie przyznać, już tak żarliwie się nie modliłem. Mimo, że dalej było słychać "du!", to jednak modlitwa wewnętrznie zmieniła mnie na tyle, że byłem spokojniejszy. Ludzie mający wiarę, nie byli już tak przerażeni. Byli gotowi przyjąć przeznaczenie ze spokojem, prawie jak bohaterzy. Jest to wielka sprawa.
Esesmani przeszli koło mnie, omiatając mnie wzrokiem, przeszli koło o. Maksymiliana. "Spodobał się" im stojący na końcu szeregu Franciszek Gajowniczek, 41-letni sierżant wojska polskiego. Gdy Niemiec powiedział "du!" i wskazał na niego, wyrwało się biedakowi z piersi: "Jezus, Maria! Moja żona, moje dzieci!" Oczywiście esesmani nie zwracali żadnej uwagi na słowa więźniów, tylko zapisali jego numer. Gajowniczek później nam przysięgał, że gdyby umarł w bunkrze głodowym, to nie wiedziałby, że taki lament, taka prośba błagalna wyrwała mu się z ust.
- Zapewne po skończonej selekcji pozostali więźniowie czuli ulgę i całe napięcie ich opuściło?
Skończyła się selekcja, dziesięciu więźniów zostało już wybranych. Dla nich był to ostatni apel. Myśleliśmy, że zakończy się ten koszmar stania: głowa bolała, jeść się chciało, nogi popuchły. A tu naraz zrobiło się jakieś poruszenie w moim szeregu. Staliśmy na długość drewniaka, aż tu nagle ktoś zaczął się przeciskał się między więźniami. Był to o. Maksymilian. Szedł krótkim krokiem, bo w drewniakach długim krokiem iść się nie dało, trzeba było je trzymać palcami nóg, żeby nie spadły. Szedł prosto ku grupie esesmanów, stojących w pobliżu pierwszego szeregu więźniów. Wszyscy drżeliśmy, ponieważ było to złamanie jednego z najostrzej i najbrutalniej przestrzeganych zakazów.Wyjście z szeregu oznaczało śmierć. Nowi więźniowie, którzy przyjechali do obozu, nie wiedząc o tym zakazie, za wyjście z szeregu byli bici, co powodowało niezdolność do pracy. A to z kolei równało się pójściu do komory gazowej. Byliśmy pewni, że o. Maksymiliana zabiją, zanim zdąży się przecisnąć. Ale stało się coś nadzwyczajnego, czego nie zanotowała historia 700 obozów koncentracyjnych, jakie zbudowała III Rzesza. Nigdy nie zdarzyło się, aby więzień obozu mógł bez poniesienia kary wyjść z szeregu. Było to dla Niemców coś tak niewyobrażalnego, że stali jak skamieniali. Patrzyli po sobie i nie wiedzieli, co się dzieje.
- Co wydarzyło się dalej?
O. Maksymilian szedł w więziennym pasiaku, z miską u boku, w drewniakach. Nie szedł jak żebrak, ani też jak bohater. Szedł jak człowiek świadomy wielkiej misji. Stanął spokojnie przed oficerami. Wreszcie opamiętał się kierownik obozu. Wściekły, zapytał swojego zastępcę: "Was will dieses polnische Schwein?" - "Co chce ta polska świnia?" Zaczęli szukać tłumacza, ale okazało się, że tłumacz jest zbędny. O. Maksymilian odpowiedział spokojnie: "Ich will sterben für ihn" - wskazując ręką na stojącego obok Gajowniczka - "Ja chcę umrzeć za niego".
Jeżeli wcześniej Niemcy stali jak oniemiali, to teraz pootwierali ze zdumienia usta. Dla nich, reprezentujących bezbożność laicką, było to coś niepojętego, że ktoś może chcieć umrzeć za innego człowieka. Patrzyli na o. Maksymiliana z pytaniem w oczach: czy on oszalał, czy może oni nie zrozumieli odpowiedzi. Wreszcie padło drugie pytanie: "Wer bist du?" - "Kto ty jesteś?" O. Maksymilian odpowiedział: "Ich bin ein polnischer katolischer Priester" - "Jestem polskim księdzem katolickim". Oto więzień wyznał, że jest Polakiem, pochodzi z narodu, który Niemcy nienawidzili, do tego przyznaje, że jest duchownym. Dla esesmanów ksiądz był wyrzutem sumienia.
Ciekawe, że w tym dialogu o. Maksymilian ani raz nie używa słowa "proszę". Jest tylko jego żądanie, którym złamał Niemca. Złamał sędziego, który uzurpował sobie prawo decydowania o życiu i śmierci, zmusił go do zmiany wyroku. Zachowuje się jak wytrawny dyplomata, choć za frak, wstęgę i ordery, służy mu pasiak, miska i drewniaki. Panowała wtedy cmentarna cisza, każda sekunda wydawała się trwać wieki. Wreszcie stało się coś, czego do dzisiaj nie mogą zrozumieć ani Niemcy, ani więźniowie. Kapitan SS zwrócił się do o. Maksymiliana per "pan": "Warum wollen Sie für ihn sterben?" - "Dlaczego pan chce umrzeć za niego?"
Upadły wszystkie kanony, które esesman wyznawał wcześniej. Przed chwilą nazwał go "polską świnią", a teraz zwraca się do niego per "pan". Stojący obok esesmani i podoficerowie nie byli pewni, czy dobrze słyszą. Tylko jeden raz w historii obozów koncentracyjnych zdarzyło się, aby wysoki oficer, który zamordował tysiące niewinnych ludzi, zwrócił się do więźnia w ten sposób.
O. Maksymilian odpowiedział: "Er hat eine Frau und Kinder" - "On ma żonę i dzieci". Oto cały katechizm w pigułce. On uczył wszystkich, co to znaczy ojcostwo, rodzina. On - człowiek mający dwa doktoraty obronione w Rzymie z najwyższą notą summa cum laude, redaktor, misjonarz, wykładowca dwóch wyższych uczelni w Krakowie i Nagasaki. On uważał, że jego życie jest mniej warte, niż życie ojca rodziny! Jakże to był wspaniały wykład katechizmu.
- Jak zareagował niemiecki oficer na słowa o. Maksymiliana?
Wszyscy czekali, co się dalej stanie. Esesman był przekonany, że to on jest panem życia i śmierci. Mógł kazać ciężko pobić go za złamanie najbardziej rygorystycznie przestrzeganego zakazu występowania z szeregu. A cóż dopiero, jeśli więzień pozwala sobie na wygłaszanie nauk?! Mógł ich dwóch skazać na śmierć przez zagłodzenie. Po upływie kilku sekund esesman powiedział: "Gut" - "Dobrze". Zgodził się z o. Maksymilianem, przyznał mu rację.
Oznaczało to, że dobro zwyciężyło zło, maksymalne zło. Nie ma większego zła, jak skazać z nienawiści człowieka na śmierć godową. Ale nie ma też większego dobra, jak oddać własne życie, po to, by drugi człowiek mógł żyć. Maksymalne dobro zwyciężyło.
Chcę zwrócić uwagę na odpowiedzi św. Maksymiliana: trzy razy jest pytany i trzy razy odpowiadając zwięźle i krótko, użył czterech wyrazów. Cyfra cztery w Biblii oznacza symbolicznie całego człowieka.
- Jakie znaczenie miało dla was, pozostałych więźniów to, czego byliście naocznymi świadkami?
Niemcy pozwolili Gajowniczkowi wrócić do szeregu, a o. Maksymilian zajął jego miejsce. Skazańcy musieli zdjąć drewniaki, były im już niepotrzebne. Drzwi bunkra głodowego otwierane były tylko po to, by wynieść zwłoki. O. Maksymilian szedł w ostatniej parze, pomagał jeszcze iść innemu więźniowi. W zasadzie był to ich własny pogrzeb, jeszcze przed śmiercią. Przed blokiem kazano im ściągnąć pasiaki i wtrącono od celi o powierzchni ośmiu metrów kwadratowych. Zimna, szorstka, mokra posadzka, czarne ściany, światło słoneczne sączyło się przez potrójne załamanie. Wydarzył się tam kolejny cud. O. Maksymilian, chociaż od 20 lat żył o jednym płucu, przeżył wszystkich. W komorze śmierci żył 386 godzin. Każdy lekarz uzna to za nieprawdopodobne.Po tym długim okresie umierania niemiecki kat w białym kitlu lekarskim zadał o. Maksymilianowi śmiertelny zastrzyk. A on znowu nie umarł... Musieli go dobić kolejnym zastrzykiem. Umarł w wigilię Wniebowzięcia NMP, jego Hetmanki. Przez całe życie pragnął pracować i umrzeć dla Niepokalanej. To było dla niego największe szczęście.
Długo można by mówić o działach, jakie zainspirowała ofiara św. Maksymiliana. On umocnił działalność obozowej grupy oporu - tajnej organizacji więźniarskiej, która od tego wydarzenia dzieliła czas na "przed" i "po" ofierze o. Maksymiliana. Wielu więźniów przeżyło obóz dzięki istnieniu i działalności tej organizacji. Ocalało nas niewielu, dwóch na stu. Ja dostąpiłem tej łaski, jestem jednym z tych dwóch. Franciszek Gajowniczek nie tylko, że ocalał, ale żył jeszcze 54 lata.
Nasz święty współwięzień przede wszystkim ocalił w nas człowieczeństwo. Był duchowym pasterzem w komorze głodowej, wspierał, prowadził modlitwy, rozgrzeszał i wyprowadzał umierających znakiem krzyża na drugi świat. W nas, ocalałych z selekcji, umocnił wiarę i nadzieję. Pośród tego zatracenia, terroru i zła, przywrócił nadzieję.
Inka
♥
Radek33
...Gdy pociąg ruszył, wtedy ku mojemu zdumieniu i ku mojej wielkiej radości, zaczął ktoś śpiewać pieśni religijne i narodowe, które wielu z nas podchwyciło i zaczęło na głos śpiewać. Zainteresowałem się inicjatorem owego śpiewu i dowiedziałem się, że jest nim Ojciec Maksymilian Kolbe, franciszkanin – założyciel Niepokalanowa. Ponieważ lubię śpiewać i pierwszy podjąłem jego śpiew, więc też …Więcej
...Gdy pociąg ruszył, wtedy ku mojemu zdumieniu i ku mojej wielkiej radości, zaczął ktoś śpiewać pieśni religijne i narodowe, które wielu z nas podchwyciło i zaczęło na głos śpiewać. Zainteresowałem się inicjatorem owego śpiewu i dowiedziałem się, że jest nim Ojciec Maksymilian Kolbe, franciszkanin – założyciel Niepokalanowa. Ponieważ lubię śpiewać i pierwszy podjąłem jego śpiew, więc też zainteresował się moją osobą, a ja nim. Tłok i brak powietrza w wagonie spowodowały straszną duszność. Prócz tego, przeświadczenie, że wiozą nas do obozu koncentracyjnego, wpływało na nas przygnębiająco. Mimo to, pod wpływem śpiewu i opowiadań Ojca Maksymiliana, ożywiliśmy się po pewnym czasie, zapominając o naszej niedoli...
Radek33
...Ojciec Kolbe miał ten dar, że umiał pocieszyć ludzi. Współwięźniowie narzekali i w rozpaczy krzyczeli i nawet przeklinali. Po słowach Ojca Maksymiliana Kolbe uspokoili się i pogodzili się z ich strasznym losem. Gdy miałem ciało Ojca Kolbe z celi wynieść i drzwi otworzyłem, podpadło mi, że Ojciec Kolbe siedział na posadzce oparty o ścianę i miał oczy otwarte. Jego ciało było czyściutkie i …Więcej
...Ojciec Kolbe miał ten dar, że umiał pocieszyć ludzi. Współwięźniowie narzekali i w rozpaczy krzyczeli i nawet przeklinali. Po słowach Ojca Maksymiliana Kolbe uspokoili się i pogodzili się z ich strasznym losem. Gdy miałem ciało Ojca Kolbe z celi wynieść i drzwi otworzyłem, podpadło mi, że Ojciec Kolbe siedział na posadzce oparty o ścianę i miał oczy otwarte. Jego ciało było czyściutkie i promieniowało. Każdemu podpadłaby ta pozycja i każdy sądziłby, że to jakiś święty. Jego twarz oblana była blaskiem pogody. Ciała innych więźniów zastałem leżące na posadzce, zbrudzone i o zrozpaczonych rysach. Wzrok Ojca Kolbe był zawsze dziwnie przenikliwy...