ona
2377

Ewa Błaszczyk: Chcieliśmy mieć lepsze i wystawne życie, a zabrakło zwyczajnego

Ewa Błaszczyk: Chcieliśmy mieć lepsze i wystawne życie, a zabrakło zwyczajnego [WYSOKIE OBCASY EXTRA]

Mariusz Jałoszewski

Ewa Błaszczyk (KAMIL PIKLIKIEWICZ / EAST NEWS)

Ciągle gonimy: skóra, fura i komóra. Wypasione restauracje zamiast zwykłej pizzerii

Dom z poddaszem, za nim podwórko i kolejny, nieduży, schowany w głębi. Za płotem zaczyna się Las Bielański, w którym skryty jest piękny kościół pokamedulski wzniesiony pod koniec XVII wieku. Cicho, zielono, niemiejsko, choć do centrum Warszawy jest stąd 20 minut samochodem.

Idę na spotkanie z Ewą Błaszczyk. Ci, którzy pamiętają końcówkę PRL-u, znają ją doskonale z roli Kasi Pióreckiej w "Zmiennikach", serialu wyreżyserowanym przez Stanisława Bareję. Wszyscy cytowali "O, przepraszam, wziąłem pana za kogoś wprost przeciwnego", a Ewa Błaszczyk natychmiast została ulubienicą narodu. Grała dużo, a talent pozwalał jej na wszechstronność - od komedii po dramaty, od Marka Koterskiego po Krzysztofa Kieślowskiego. Wyszła za mąż za Jacka Janczarskiego, satyryka, dramaturga i współautora scenariusza do "Zmienników". Urodziły się im córki bliźniaczki - Aleksandra i Marianna.

A potem przyszedł rok 2000. W lutym na skutek pęknięcia tętniaka aorty umarł Jacek Janczarski, a cztery miesiące później sześcioletnia Ola zakrztusiła się, połykając tabletkę. Napój zalał jej płuca, przestała oddychać. Zanim Ewa Błaszczyk zawiozła córkę do szpitala i lekarze rozpoczęli reanimację, minęło pięć minut. Ola do dziś jest w śpiączce. Śpi już prawie 15 lat, w śpiączce została dorosłą kobietą.

Myślę o tym wszystkim i pukam do drzwi domu, w którym Ola mieszka z matką. Otwiera mi Ewa Błaszczyk. Gdybym nie wiedział, że ma 60 lat, tobym nie uwierzył. Na pierwszy rzut oka wygląda tak samo jak w "Zmiennikach", ale to pozory. Po Kasi Pióreckiej nie ma śladu i coś mi podpowiada, że nie tylko dlatego, iż Ewa Błaszczyk to dobra aktorka.

Rozmawiamy długo - o niej, życiu, jej fundacji Akogo? i klinice Budzik, którą założyła, by pomagać dzieciom w śpiączce - nie popędza mnie, sama także nigdzie się nie spieszy, ale to trudna rozmowa. Czasami dłużej zbiera myśli, kiedy indziej kończy wypowiedź milczeniem, jakby była nieobecna. Błysk w oku pojawia się, gdy mówi o aktorstwie. Za rzadko, bym miał ochotę na żarty.

***

Gdyby mogła pani cofnąć czas, do jakiego momentu by pani wróciła?

Nie wierzę w takie fikołki. Pozamykałam stare rozdziały i staram się patrzeć jasno do przodu. Żyć tutaj. Myślę o tym, żeby nie chorować, żeby nie stało się coś, co jeszcze bardziej zdezorganizuje moje życie. Doszłam do kolejnego etapu - śpiączka jest już refundowana przez NFZ. Zrobione. Teraz, zamiast siedzenia w urzędach, będziemy mieć kontakt z nauką. Mamy przy fundacji Akogo? fantastyczną radę naukową i zastanawiamy się nad uruchomieniem eksperymentalnych w Polsce programów dla chorych na śpiączkę. Chcemy ściągać ze świata wiedzę i ludzi, którzy mają o tym coś do powiedzenia.

Czy zna pani każdego pacjenta kliniki? Ilu się wybudziło?

Czternaścioro. Ostatnio Filip i Ania. Dwunasty był 14-letni Mariusz - obudził się w październiku. Topił się w zbiorniku wodnym, był kilkanaście minut pod wodą i miał złe rokowania, ale wybudził się jak strzała. Przebywał u nas najkrócej, w miesiąc odzyskał świadomość. Jedenasta była Ola. W czerwcu przechodziła po pasach, już wchodziła na chodnik, gdy wjechał w nią zamyślony kierowca. Ola jest fajna, promienna, tęskniła do domu.

Bywa, że ktoś leży rok i potem dochodzi do siebie, ale tu nie ma reguł, zależy, które ośrodki mózgu są uszkodzone. Nigdy nie wiemy, czy ktoś się obudzi, czy nie, zawsze jest w tym tajemnica. Trzeba mieć pokorę i robić swoje, wierząc, że będzie lepiej.

Gdy ktoś się budzi, nie czuje pani żalu, że to nie pani Ola? Czeka pani już prawie 15 lat.

Nie myślę tak. Po wypadku Oli musiałam nadać wszystkiemu nowy sens. Zajęło mi to półtora roku. I teraz, gdy ktoś się budzi w Budziku, za każdym razem jest to jak podpis krwią - bo oto się dzieje. Dlatego staram się utrzymywać Olę w jak najlepszej formie, ale usiłuję nie myśleć życzeniowo, bo wiem, że to groźne. Jednak jestem otwarta na to, że coś się wydarzy. Może po spełnieniu jakiegoś zadania czy po iluś wybudzeniach coś na Olę skapnie.


Pomaga pani innym, by to dobro kiedyś wróciło? By córka się wybudziła?

Życie nauczyło mnie, że wszystko się może zdarzyć. Pstryk, i w zdrowej, normalnej rodzinie wszystko staje się kruche. Jeśli to się wydarzyło Oli, w moim życiu, to może jest w tym taki sens, że Ola ratuje inne dzieci? Bo ona jest sprawczynią tego, co robię.

Czym jest dla pani dobroczynność?

Dobroczynność to filozofia życia, prawdziwe dawanie i konsekwencja. To stosunek do innych i do świata.

A typowanie ludzi do wylania na siebie wody w światowej internetowej akcji "Ice Bucket Challenge" ma sens? Dzięki temu zebrano kilkadziesiąt milionów dolarów dla chorych na stwardnienie zanikowe boczne. To dobroczynność czy zabawa?

Jeśli ludzie wpłacają pieniądze na potrzebną akcję, to budzenie mody na nią ma sens. Można też budzić pozytywny snobizm, jeżeli to służy dobrej sprawie. Ale w dobroczynności chodzi o przeoranie duszy, które powoduje trwałą zmianę. Ludzie łatwiej do tego dochodzą, jeśli otarli się o nieszczęście.

Czym jest wrzucenie raz w roku pięciu złotych do puszki na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy?

Nie wierzę w długotrwały wolontariat, choć wiem, że taki również istnieje, i chylę czoło przed takimi wolontariuszami. Ludzie muszą zarabiać i jeżeli mają poświęcić dużo czasu na pomaganie, to nie będą zarabiać i trzeba będzie ich utrzymywać. Więc nawet jeśli to spontaniczna, jednorazowa akcja, to też jest dobrze. Nie przeora duszy, ale nas do czegoś przybliży.

Do czego?

Nie wiem. Też kiedyś tylko wrzucałam pieniądze do puszki. W Wiedniu spotkałam ludzi, którzy chcieli pomagać w Polsce, przywoziłam więc od nich pieniądze czy rzeczy do domu dziecka na Starym Mieście. Pośredniczyłam także w kontaktach między austriacką rodziną z dzieckiem z zespołem Downa i kimś z zespołem Downa u nas. To było łatwe.

A teraz jest Budzik. Ile kłód jest rzucanych pod nasze nogi, ile przeżyliśmy załamek, zdawało się, że dochodziliśmy do ściany... Zazwyczaj wtedy się wszystko rzuca, ale ja się nie poddaję, bo Budzik jest z miłości.

Podobny ośrodek jest w Wiedniu. Założył go ojciec młodej dziewczyny, która miała wypadek na skuterze.

Z kolei pan Włodarski z Jantaru pod Gdańskiem był właścicielem świetnie prosperującej firmy. Jego córka Ola jechała z mamą i miały wypadek samochodowy, w wyniku którego Ola doznała urazu mózgowo-czaszkowego i zapadła w śpiączkę. Po wypadku rodzina diametralnie zmieniła swoje życie i postanowiła zrobić coś dla innych. Dziś ma fundację pomocy dzieciom poszkodowanym w wypadkach, która organizuje ich rehabilitację, ma lekarzy różnych specjalizacji, konie, otwiera kolejne ośrodki. To, co robi, jest imponujące.

Często to, do czego w normalnym życiu nie mamy siły i motywacji, udaje się zrobić w trudnych chwilach. Impulsem jest związek emocjonalny z bliskim.

Przez lata widziała pani, jak pomagają Polacy. Potrafimy się dzielić?

Ludzie, jak się już uruchomią, to dają. Czasem myślimy o kimś, że jest mrukiem, wydaje się nam cyniczny, a potem się okazuje, że prawie mdleje, gdy widzi dzieci w śpiączce. Urzędnicy z Ministerstwa Zdrowia na co dzień są oficjalni, ale gdy wychodzą z ośrodka, nie są w stanie rozmawiać. Trzęsą się, a ich stosunek do nas zmienia się na lepszy. Kiedyś był u nas wiceminister zdrowia. Wcześniej oficjalny, teraz wyraźnie czuję, że jest z nami.

Ale czy Polacy potrafią się dzielić?

Często dostajemy listy, do których dołączone jest 10 zł. Kobieta mieszka w małej miejscowości, ma pięcioro dzieci i męża pijaka, który ją leje. Łzy kapią na ten list, ale w nim jest 10 zł.

Ludzie pomagają z różnych powodów. Niedawno rozmawiałam z młodą osobą, która chciała przyjść do Budzika. Powiedziała, że potrzebuje tego do rozwoju. Z kolei w ośrodku fundacji Światło w Toruniu, gdzie leżą osoby w długotrwałej śpiączce, spotkałam ludzi od lat przychodzących do dziewczynki, której rodzice zginęli w wypadku. Została sama na świecie. Prawie nie ma z nią kontaktu, ale z tymi ludźmi stali się jakby rodziną. Wiem też o znanych osobach, lekarzach, którzy chodzą do hospicjum i nie chcą o tym rozmawiać. Po prostu opiekują się ludźmi. To nie jest płytki obrazek, to jest głębokie i trwałe.

Z badań wynika, że 16 proc. młodych Polaków angażuje się w wolontariat, a pozostali nie mają czasu. W Holandii w wolontariacie działa blisko 40 proc. młodych obywateli.

U nas rowery muszą być odrzutowe, tam na ulicy stoją stare rowery do jeżdżenia - bo rower służy przede wszystkim do jeżdżenia. My chyba jeszcze ciągle gonimy: skóra, fura i komóra. Więcej i więcej. Najpierw była u nas bieda, a potem zalew kolorowych pism, reklamy pokazujące plastikowy, fałszywy świat. W latach 90. musieliśmy zacząć od wypasionych restauracji, wyłącznie dla najzamożniejszych i obcokrajowców, zamiast od zwykłej pizzerii. Natychmiast chcieliśmy mieć lepsze i wystawne życie, a zabrakło zwyczajnego. Nie było nic dla zwykłych ludzi. No i mieliśmy pic zrodzony z kompleksów. A czy np. Włosi mają domy po 1300 metrów? Komu tyle potrzeba? Dziś już okrzepliśmy i jest normalniej.

Ci, którzy mają, powinni się dzielić?

Ktoś nastawiony na mieć jest skąpy, bo mu mało. Ludzie się dzielą, ale jest jeszcze wielu nastawionych na siebie. Nie potrafią przewidzieć finału życia w tym dużym domu pod Warszawą. Dzieci się wyprowadzą, bo za daleko do miasta. Dużo metrów do ogrzania i do posprzątania, a jak dojdzie choroba, będzie niefajnie.

Potrzeba jeszcze dużo czasu, żeby Polacy poczuli się spełnieni. Jak gospodarka będzie się kręcić i ludzie poczują, że mogą mieć, wtedy zobaczą, że mieć nie jest aż takie wartościowe.

Kto daje więcej? Ten, kto daje datki w akcjach, czy ten, kto chodzi do hospicjum?

Nie chcę kogokolwiek oceniać. Czy można ocenić rodzica, który chore dziecko zostawia w hospicjum? Nienawidzę oceniać. No bo kim jesteśmy, żeby stopnie stawiać? Ludzie poznają się i sprawdzają, dopiero jak coś się wydarzy. Ktoś mówi: "Kocham cię", i w tym momencie święcie w to wierzy, ale to nie znaczy, że będzie mówił "Kocham cię" do partnera, gdy ten będzie ciężko chory i trzeba będzie się nim zaopiekować.

Kto powinien nas uczyć dzielenia się z innymi? Może w szkołach powinny być zajęcia w hospicjum?

Jestem za. Podczas kryzysu ludzie na Zachodzie dostali histerii, że świat się zawalił. Wpadli w stan zagrożenia, nieproporcjonalny do tego, co się stało. Bo runął bóg pieniądz! Jakby nie było innych wartości oprócz niego i młodości! O śmierci i cierpieniu się nie mówi. Wypieramy to, a przecież to integralna część życia. Róbmy więc wycieczki do hospicjum, domu dziecka, bo to głębsze doświadczenie niż zabawa z kubłem wody lub wrzucenie 5 zł do puszki. Może to przeora dusze.

W każdej gminie są ośrodki pomocy społecznej, parafie, sołtysi. Dlaczego jeśli komuś dzieje się krzywda, to lokalna społeczność nie zrzuci się na pomoc?

Nie ma łatwej odpowiedzi. Też tego nie rozumiem, choć wydaje się to proste. Czasem odwiedzam małe miejscowości, w których kiedyś zbankrutował zakład pracy, zostały tylko obrzydliwe bloki z płyty. Nic tam nie ma, nikt nie ma pracy, wszyscy się degradują. Młodzi i starzy stoją pod blokiem i piją. Wchodzą w strumień agresji, bo są sfrustrowani i mają pretensje do świata. I jak jest jeden, który nie pije i np. otworzy sklep, coś zrobi, to wszyscy huzia na niego. Bo mu się udało. Ale nikt się nie ruszy. A znowu ten, któremu się polepszyło, nie chce pomagać innym, bo widzi u sąsiadów nie biedę, tylko wybór. Bo oni przecież piją, a ja nie, i nie będę ich utrzymywał.

Jest ksiądz, który może ich pogodzić.

I są pewnie takie miejsca, gdzie ksiądz to robi. Są i inni. Kolegowałam się z szefem ojca z AK. Mój ojciec Jan był najmłodszym partyzantem na Kielecczyźnie. Później jeździłam do jego dowódcy doktora Hoffmana z Chochołowa. Chodził on po Chochołowie sprawdzać uszy dzieciom. Górale go uwielbiali. Tłumaczył im, że wieje halny, więc nie bij drugiego sztachetą, bo to przez wiatr jesteś rozdrażniony. A jak się napijesz, to zadźgasz Józka. Spełniał taką funkcję społeczną.

Brakuje nam liderów, którzy zarażają innych pozytywną energią i pociągną za sobą do przodu?

Doktor Hoffman nie miał rodziny. Niemiec, który spalił całą wioskę, lizał mu buty, błagał o życie, a on mu wpakował cały magazynek w głowę. Mówił, że po tym nie mógł już pokochać kobiety, nie mógł nic. Mówił: "Jestem sam, mogę tylko się zająć nauką i tym chodzeniem po domach".

Warto pomagać złym ludziom?

Wolę pomagać komuś, kto umie to przyjąć i z tego skorzysta, niż komuś, kto tę pomoc zniszczy.

Kto powinien pomagać? Prywatne osoby czy państwo?

Państwo nie powinno przeszkadzać ludziom z inicjatywą. Trzeba na nich chuchać i dmuchać, pomagać im. W Holandii taka instytucja jak nasza dostaje dotacje nawet na sprzęt biurowy, a rehabilitacja jest na najwyższym poziomie. W Polsce o wszystko trzeba walczyć. Urzędy wymagają, a dają mało. Były chwile, że myślałam, iż fundacja i Budzik runą, a ja wpadnę w problemy, bo trzeba będzie zwrócić dotację z UE.

W Holandii jest za to eutanazja. Boi się pani eutanazji?

Gdy byłam dzieckiem, czytałam "Młode lwy" Irwina Shawa. Wtedy myślałam, że ludzką sprawą jest skończyć cierpienie. Jednak prawne uregulowanie może dać efekt "hulaj dusza, piekła nie ma". Boję się tego. Decyzja o skróceniu czyjegoś życia staje się wtedy łatwa. To zniechęca też do empatii.

Boi się pani, że jeśli kiedyś Ola zostanie sama, to ktoś przyjdzie i zdecyduje za nią?

Wolałabym, żeby to było w mojej gestii albo kogoś, kogo kocham, a on mnie. Chciałabym, aby to wypływało z miłości, a nie z tego, że tak jest taniej lub wygodniej. Już żyjemy w świecie, w którym starzy ludzie stają się zbyteczni, a ja nie chcę takiego życia. Podobają mi się domy, w których są wnuki i dziadkowie, i wszyscy czują się potrzebni. Poza tym lubię twarze i oczy starych ludzi.

Myśli pani o tym, co będzie, jak pani zabraknie, a Ola się jeszcze nie wybudzi?

Nie doszłam do tego. Mam to gdzieś z tyłu głowy, ale nie myślę o tym, że np. obciążę Manię. Wierzę, że jeszcze coś się poukłada w moim życiu. Jest we mnie dużo jasności, nie czuję, że mam tyle lat, ile mam. Wydaje mi się, że mam jeszcze czas.

Gdzie teraz jest Ola?

Czasem mam wrażenie, że tutaj. Cieszy się. Ale są duże obszary, do których nie mam dostępu. Wtedy jest gdzieś. Nie wiem, czy w lepszym świecie. Okresy, kiedy cierpiała, były nie do wytrzymania. Ale jak widzę, że ma szczęśliwą buzię i się śmieje, to mnie nie boli. Pytam wtedy: "Olu, co tam jest? Gdzie ty jesteś?".

Wraca jeszcze obraz, jak Ola się krztusi, pani ją łapie i wynosi z domu?

Nie, odcięłam to. To rozdrapywanie, z którego nic nie wynika. Doszłam do takiego etapu, że najbliżsi mi lekarze, którzy chcieliby przychylić mi nieba, już nie wiedzą, co dalej. Chciałoby się spotkać kogoś, kto wie więcej.

Wierzy pani w przeznaczenie?

Przyjmuję, że życie jest dane i zadane [tak mówił papież Jan Paweł II i twierdził, że Bóg zna nasz los, bo jest on nam napisany, ale mając wolną wolę, możemy to zmienić, wybierając złą lub dobrą drogę, a Bóg będzie się nam przyglądał]. Wierzę też w Boga i naukę.

Pani w to wierzy, bo łatwiej wtedy zrozumieć świat i to, co panią spotkało?

Nie mam łaski wiary. Proszę o nią codziennie rano w modlitwie. Wolę świat z wiarą niż bez niej. Ale w to trzeba inwestować, nie mam tego danego na zawsze.

Bolesne doświadczenia zbliżają do Boga?

Moja babcia była bardzo wierząca. Modliła się, chodziła do kościoła, ale nie była dewotką. Przepełniała ją wiara. Czułam, że nią żyje. Była szalenie spontaniczna. Mnie uwielbiała, opowiadałam jej wszystko o sprawach sercowych. Babcia miała na imię Marianna, tak jak moja druga córka, siostra bliźniaczka Oli. Byłyśmy blisko i wiara zawsze we mnie była. Teraz się pogłębiła i bardziej się o nią staram.

Pyta pani: "Dlaczego mi to zrobiłeś?".

Nie, nawet po wypadku nie miałam fazy pretensji i buntu. Gdy Ola miała wypadek, byłam już w głębokiej żałobie po mężu.

Czego brakuje pani w życiu?

Pełnego domu. Zawsze miałam fioła na tym punkcie. Pamiętam, jak po śmierci Jacka uczyłam się otwierać drzwi do pustego domu, straszne to było. Nie obowiązki, samochody czy rachunki mnie przerastały, ale otwieranie drzwi do pustego domu. Wydawało mi się, że wieczór będzie trudniejszy, okazało się jednak, że ranek. Trzeba wyjść ze snu i wejść w rzeczywistość, której się nie akceptuje.

Teraz jestem zahartowana, ale brakuje mi domu.

Dom, czyli co?

Pochodzę z ciepłego domu, w którym więzy rodzinne były ważne. To ciepło jest moim emocjonalnym kapitałem życiowym. Często wśród bliskich zauważałam nutę zazdrości, bo oni chodzili z kluczem na szyi, a ja walczyłam jak lew o to, żeby po powrocie ze szkoły miał mi kto drzwi otworzyć. Mówiłam: "Nie będę otwierać drzwi do pustego domu".

W dzieciństwie jeździłam do Jastrzębia, wsi pod Radomiem. W czasie wojny moi dziadkowie z mamą wyprowadzili się tam, gdy na ich dom w Radomiu spadła bomba. Mój ojciec z rodzicami mieszkał w Warszawie na Starym Mieście i gdy jego ojca zabrali Niemcy, matka wzięła syna oraz biżuterię i pojechała wykupić męża. Jechała pociągiem i wysiadła z małym Jasiem na stacji kolejowej w Jastrzębiu. I tam już została. Wynajęła mieszkanie, żeby prowadzić pertraktacje w sprawie swojego męża. Niestety, nie udało się. Później mój ojciec poznał moją mamę.

Miałam zatem na wsi świetną rodzinę. Trzech braci mamy, a każdy z nich z dziećmi, więc była nas tam cała sfora. Na podwórku organizowano nam zabawy, były psy, koty, króliki. To podwórko to też mój kapitał.

Czego nauczył panią taki dom?

Dzięki rodzicom szanuję słowo "odpowiedzialność". Wychowywali mnie tak, bym wiedziała, że w rodzinie każdy za coś odpowiada i jeśli dobrze wykona swój kawałek, to w domu panuje harmonia. Ojciec mnie nauczył, że jeżeli potrafię sobie zorganizować życie i nie schodzę poniżej czwórek, to mam wolny czas, którym dysponuję sama.

Pamiętam, że kiedyś wróciłam załamana, bo tego dnia stanęłam przy tablicy, by rozwiązać zadanie z matematyki, i dopadła mnie nieśmiałość. Nauczyciel czekał, aż rozwiążę. Czekał, czekał, a na mojej twarzy czerwień. Nie mogłam mówić, wszystko zapomniałam, no i lufa. W domu tata wziął mnie na kolana i powiedział, że to jest nieważne. Przerobił to na śmiech. Nie pozwalał mi się zagłębiać w takie porażki, aby nie nadawać im wielkiego wymiaru.

Czemu dziewczyna, która cierpi na nieśmiałość, postanawia zostać aktorką?

To bardzo częste w naszym środowisku. Poza tym pomyślałam, że wskoczę do wody na główkę. Nie chciałam ciągle żyć z purpurą na twarzy i kołataniem serca przy tablicy. Sądziłam, że szkoła teatralna pomoże mi się przez to przebić, bo zorientowałam się, że w aktorstwie mogę analizować swoje emocje, psychiczne meandry. I zdałam na PWST w Warszawie. Trochę ze ślizgu, bo się interesowałam psychiatrią i myślałam, że raczej wyląduję na medycynie, psychiatrii czy psychologii. Zajmowali mnie ludzie, emocje, ich analiza. U doktora Hoffmana z Chochołowa poznałam profesora Kazimierza Dąbrowskiego z Krakowa, twórcę teorii dezintegracji pozytywnej. Zostałam honorowym członkiem Towarzystwa Higieny Psychicznej w Zakopanem.

I ta nieśmiała dziewczyna zrobiła karierę aktorską. A potem Ola się zakrztusiła i pani życie się rozpadło.

Nie wiedziałam, jak się nazywam, nie miałam życia. Siedziałam przy niej. Na szczęście miałam przyjaciół i znajomych, którzy montowali mi za plecami normalne życie i wciągali mnie w nie jak kukiełkę. Dopiero później zaczęło do mnie docierać, że ten etap życia będzie trwał długo, nie odwróci się. Pomyślałam, że nie ma środka w takiej sytuacji - albo jest destrukcja i załamanie, albo trzeba żyć. Pytałam siebie: "Chcę żyć czy umrzeć na skróty?". I odpowiedziałam: "Żyć!". "No to do roboty".

I tak co dzień rano: "Żyć!"?

Tego już nie ma, dawno to sobie załatwiłam. Po prostu spotkało mnie to, co spotkało. Z faktami potrafię się godzić. Buntuję się, gdy coś nie działa przez zaniechanie lub dlatego, że ktoś ma złą wolę czy mu się nie chce. Nie wytrzymuję wtedy. Nie radzę sobie, jak ktoś mnie wsadza w bezradność.

Gdy Ola zapadła w śpiączkę i leżała w szpitalu, brakowało miejsca, w którym mogłyby przebywać takie dzieci, bo szpitale nie chcą ich trzymać w nieskończoność. Olę konsultował profesor, który jest w niemal każdej stopce redakcyjnej książek o śpiączce, ojciec wielkiego ośrodka w Innsbrucku. Przyleciał specjalnie na konsultacje. Na początku, kiedy była nadzieja, powiedział: "Proszę się zająć zdrowym dzieckiem, bo 99 proc. ludzi popełnia błąd, skupiając się na chorym, i później to zdrowe jest kaleką emocjonalną". Powiedział też, że Olą zajmą się lekarze, a skoro ja jestem osobą publiczną, to mogę w Polsce zrobić coś dla innych.

Rozmawiałam z innymi rodzicami, którzy mówili o tym, co sama przeżyłam: są niechciani. Nie było jednostki chorobowej "śpiączka", więc szpitale nie miały refundowanego leczenia przez NFZ. Nie było też specjalistów od śpiączki ani programu leczenia. Nie wiedzieliśmy, co dalej z dziećmi, a w szpitalach mówili: "Proszę zwolnić miejsce". Ale dokąd mamy iść? "Do hospicjum" - usłyszałam. To był impuls do zamienienia tego wszystkiego w coś dobrego.

I do opieki nad córką w domu dołożyła pani sobie zakładanie fundacji.

Człowiek zamknięty z chorym w domu, bez żadnych kontaktów i pomocy, wariuje. Nie chciałam powielać tej drogi. Był i drugi powód. Koledzy zorganizowali w Sali Kongresowej koncert charytatywny na rehabilitację Oli. Sala była pełna, artyści walili na scenę, koncert trwał już z pięć godzin i ciągle ktoś dojeżdżał, i mnie wyrwało się na scenie: "My to z Olą jakoś zwrócimy, jeszcze nie wiem jak". I wtedy nagle spotkały się ze sobą różne nitki - ból osamotnionych rodziców, słowa profesora, to, co usłyszałam w szpitalu.

Sama wpadła pani na pomysł założenia fundacji?

Zapytałam księdza Wojtka Drozdowicza, czy nie założyłby jej ze mną. Poznałam go wcześniej, w 2000 roku, już po wypadku Oli. W wakacje zawiozłam Manię do Jastrzębia i podszedł tam do mnie stary ksiądz, który wiedział, co się stało. Powiedział, żebym poszła tam, gdzie dziewczynki były ochrzczone. Miały chrzest w parafii w Lesie Bielańskim w Warszawie. Znałam ten kościół pokamedulski, jeździliśmy tam z Jackiem na rowerach. Poszłam tam z mamą Jacka i tak poznałam proboszcza, księdza Wojtka Drozdowicza. Zaprzyjaźniliśmy się.

Na kazania księdza Drozdowicza co niedziela ciągną tłumy warszawiaków.

Ma nieprawdopodobny kontakt z ludźmi i optymizm. Jak jest bardzo trudno, to powie: "No co? Żyjemy. Jeszcze jeden dzień darowany". W tym jest spokojna siła, pewność, że nawet gdy jest bardzo źle, on tonącego statku nie opuszcza. Nigdy.

Myślę, że to zrządzenie losu i niebieskiej reżyserii, że został mi podstawiony. Jak w fundacji jesteśmy w opałach, to nagle pstryk i coś takiego się dzieje, jakbyśmy byli chronionym projektem. Nagle znowu zaczyna się układać.

Co ksiądz myśli o sytuacji Oli?

W filmie Aliny Mrowińskiej "Obudzić Olę" mówi: "Oczywiście trzeba robić swoje, wierząc w to, ale czy to jest lepsze dla Oli? Skąd my to możemy wiedzieć? A czy tu jest lepiej?".

Czyli nie pomagać?

Pomagać. Nie ma wątpliwości wobec Oli, tylko z pozycji wiary i filozofii. Japończycy od 25 lat wszczepiają stymulatory w pień mózgu, ale to spora ingerencja w organizm. Ja nie jestem wolna od pytań: "Czy Ola by tego chciała?". Nie uciekam więc od pytań, ale analizuję wszystko, co się stało. Ola przeżyła sepsę, przeżyła bardzo ciężką operację kręgosłupa, okropnie cierpiała przy wysokiej spastyce [zabieg rozciągania mięśni]. Uporaliśmy się z tym, teraz jest stabilna, dużo się śmieje, ma pogodną buzię. Widać, że nie cierpi. W swoim stanie nie powinna mieć fazy marzeń sennych. A ma. Miała robioną diagnostykę snu. Po tym, co przeszła, ma nieprawdopodobną wolę życia. To sygnały, że walczy, że chce żyć.

Ona się normalnie rozwija. W tej chorobie nie powinno tak być. Zdrowi ludzie nie przeżywają sepsy, a ona - tak. Ma nieprawdopodobną wolę życia, i to jest dla mnie czytelne od 14 lat. Jej organizm cały czas się broni. Więc nie uprawiam spekulacji myślowych. Nie wiem, co się stanie jutro, za dwa lata. Przyjmuję, że może się stać wszystko.

Co pamiętają pacjenci, którzy obudzili się ze śpiączki?

Kiedyś z psychoterapeutą Wojciechem Eichelbergerem nagrywaliśmy film o wybudzonych. Wypowiadał się w nim dojrzały mężczyzna, który znał malarstwo i literaturę, długo żył, więc miał bogaty background do skojarzeń. Twierdził, że w trakcie śpiączki był w niebie. Opowiadał o miejscu, w którym jest miłość, nie ma płci ani języków, jest tylko wymiana świadomości. Powrócił tu z niechęcią, ciało jawiło mu się jako coś brudnego, uszkodzonego, co wiąże się z bólem. Nie wiem, jak ocenić jego opowieść, bo jest bardzo wierzący.

Mieliśmy też motocyklistę po wypadku. Opowiadał, że podczas śpiączki był w czyśćcu. Miał świadomość, że ma dom, ale musi mieszkać na dworcu w kasie biletowej. Tak jakby musiał czekać na jakiś pociąg. Jeden mężczyzna opowiadał, że słyszał głosy z zewnątrz, ale nie mógł na nie zareagować. Wiedział, że jego dziewczyna Matylda trzymała go za rękę. W swojej świadomości zbudował belkę, której się trzymał, i ta belka mówiła mu: "Musisz, bo Matylda". To go mobilizowało w powrocie do rzeczywistości. Pomogło mu jedno zdanie, które miał w świadomości: "Musisz, bo Matylda".

Jak się wraca?

Niektórzy opowiadają, że zaczyna się przecierać obraz, widzą i słyszą mocniej. Ale to jest tak indywidualne przeżycie, że nie ma żadnych reguł. Czasem ktoś mówi, że był w czarnej dziurze i nic nie wie, nie pamięta. Budzi się ze świadomością, jakby nic się nie wydarzyło.

Co pamiętają dzieci po obudzeniu?

Jak się budzą, poznają głosy, które ich otaczały, mówią o bajce, którą im czytano podczas śpiączki. Słuch w czasie śpiączki jest ważnym zmysłem, jest dużo przebić słuchowych. W późniejszym etapie śpiączki, gdy już fiksuje wzrok, widzi się światło, nakładają się obrazy. I to się pamięta.

Często nam się wydaje, że powrót ze śpiączki będzie wzniosły, a jedna z naszych wybudzonych dziewczynek najpierw miała wymianę uczuć z matką, a zaraz potem powiedziała: "Chcę kiełbasy".

Dlaczego zdecydowała się pani mieć Olę w domu? Obawiała się pani, że będą mówić, że dla niej wybudowała pani klinikę?

Budzik wykonuje program medyczny wybudzania dzieci ze śpiączki. Pacjent może tam przebywać do 15 miesięcy od urazu. To czas, kiedy jest największa szansa medyczna na wybudzenie. To nie jest miejsce dla Oli, która miała uraz prawie 15 lat temu.

Wiele pani robi dla innych. A co robi pani dla siebie? Spełnia pani swoje marzenia?

Staram się dbać o siebie, żeby być w formie, i tyle, żeby móc jeszcze dużo zrobić. Jest we mnie wiele nadziei i marzeń. Staram się to utrzymywać. Gdybym została sama z Olą, to już by mnie nie było. Dlatego karmię się w kinie, na estradzie, dbam o inne życiowe podniety. Mam kontakt z ludźmi. Jak się naładuję w aktorstwie, mam energię dla fundacji i Oli. Opowiadam jej o tym, co robiłam, przytulam ją i ciągle jest to świeże. Nie chcę dopuścić w naszych relacjach do wypalenia.

Ma pani chwile zwątpienia? Pojawia się pytanie: "Ile wytrzymam"?

Obniżona odporność psychiczna przekłada się na mój niepokój, zwątpienie, i jak mną rzuci o ściankę, to wiem, że muszę odpocząć. Wtedy się skupiam na sobie, wszystko robię wolno, powoli oddycham. Chodzę na basen - kiedyś trenowałam pływanie. Skracam sen o pół godziny i rano robię pięć ćwiczeń z klasztorów tybetańskich. Są w nich elementy jogi. W niedzielę rano - medytacja. Zamykam się w bańce ciszy. Czasem jest tam muzyka przestrzenna, w trudne poranki "Misja" Ennia Morriconego.

Jak nie pomaga i czuję, że krzyczę, dochodzę do ściany, to wyjeżdżam w inną kulturę, pejzaż, żeby odmienić rzeczywistość. Ostatnio byłam na Bali. Wyjeżdżam, kiedy mogę, a rzadko mogę. Tylko wtedy, gdy wokół Oli wszystko jest zabezpieczone i mam pewność, że lekarze są na miejscu.

Dzięki Budzikowi czuje się pani lepsza?

Lepsza? Nie, biorę łopatę i kopię rów. Mam robotę do wykonania.

Powiedziała pani "robota". To sposób na ucieczkę od pytań?

Tak, pracą można się zabić. Nie lubię stop-klatki, np. świąt, kiedy każdy zamyka się z rodziną. Męczę się, bo moja rodzina jest niepełna. Ściągam wtedy do domu rodziców, są Ola, Mania, czasem chłopiec Mani.

Nie lubię długich weekendów, bo wtedy kraj jest nieczynny. Większość lekarzy jest w domu lub wyjeżdża. Ja muszę być przy córce, to dla mnie ostry dyżur, bo Ola lubi coś zrobić np. 1 stycznia, jak Polska ma kaca. Kiedyś wychodziłam już na scenę w teatrze i nagle telefon, że natychmiast muszę dojść do faksu i wysłać zgodę. Bo Ola jest właśnie w szpitalu i bez mojej pisemnej zgody na zabieg nic nie mogą zrobić. Przedstawienie było opóźnione, ale niewiele.

Jak radzi sobie Marianna, bliźniaczka Oli?

Zdała maturę, dostała się na studia. Studiowała na uniwersytecie, ale to nie było to. Zmieniła uczelnię, dostała się do Akademii Teatralnej i teraz przynajmniej Mania jest zadowolona. Choć na jednym odcinku jest OK.

Mogła mieć siostrę, która też studiuje. Oli ucieka życie.

Kiedyś doganiały mnie takie myśli. Jak chodziłam na rozpoczęcie czy zakończenie roku w podstawówce i widziałam Manię w tłumie, było trudno. Studniówkę i bal maturalny umiałam przeżyć. Dzięki temu, że Ola jest z nami w domu, jest mi łatwiej.

Co w życiu jest najważniejsze?

Wystarczy tak je poukładać, aby wszystko miało w miarę harmonijny przebieg. Dla mnie życie jest przygodą. Nie lubię, jak jedzenie jest tylko fizjologiczną czynnością, bo wtedy mi nie smakuje. Lubię gadać, patrzeć w czyjeś oczy, podzielić się czymś. Wtedy to życie żyje. Najciekawsze jest to, co się robi i przeżywa razem. Ważny jest człowiek i więź z nim.

Co pani powie ludziom, którzy mają szczęśliwie życie, pełne rodziny, jeżdżą na wakacje i nie muszą się o nikogo martwić?

Żeby żyli tak jak najdłużej. Niech się tym cieszą, bo zazwyczaj nie doceniamy tego, co mamy.

Tekst pochodzi z magazynu "Wysokie Obcasy Extra" nr 2, wydanie z dnia 22/01/2015
ona
Nie wiedziałam, jak się nazywam, nie miałam życia. Siedziałam przy niej. Na szczęście miałam przyjaciół i znajomych, którzy montowali mi za plecami normalne życie i wciągali mnie w nie jak kukiełkę. Dopiero później zaczęło do mnie docierać, że ten etap życia będzie trwał długo, nie odwróci się. Pomyślałam, że nie ma środka w takiej sytuacji - albo jest destrukcja i załamanie, albo trzeba …Więcej
Nie wiedziałam, jak się nazywam, nie miałam życia. Siedziałam przy niej. Na szczęście miałam przyjaciół i znajomych, którzy montowali mi za plecami normalne życie i wciągali mnie w nie jak kukiełkę. Dopiero później zaczęło do mnie docierać, że ten etap życia będzie trwał długo, nie odwróci się. Pomyślałam, że nie ma środka w takiej sytuacji - albo jest destrukcja i załamanie, albo trzeba żyć. Pytałam siebie: "Chcę żyć czy umrzeć na skróty?". I odpowiedziałam: "Żyć!". "No to do roboty".
ona
Moja babcia była bardzo wierząca. Modliła się, chodziła do kościoła, ale nie była dewotką. Przepełniała ją wiara. Czułam, że nią żyje. Była szalenie spontaniczna. Mnie uwielbiała, opowiadałam jej wszystko o sprawach sercowych. Babcia miała na imię Marianna, tak jak moja druga córka, siostra bliźniaczka Oli. Byłyśmy blisko i wiara zawsze we mnie była. Teraz się pogłębiła i bardziej się o …Więcej
Moja babcia była bardzo wierząca. Modliła się, chodziła do kościoła, ale nie była dewotką. Przepełniała ją wiara. Czułam, że nią żyje. Była szalenie spontaniczna. Mnie uwielbiała, opowiadałam jej wszystko o sprawach sercowych. Babcia miała na imię Marianna, tak jak moja druga córka, siostra bliźniaczka Oli. Byłyśmy blisko i wiara zawsze we mnie była. Teraz się pogłębiła i bardziej się o nią staram.