04:46
Rabbuni, żebym przejrzał - uzdrowienie Bartymeusza. Jezusie, Synu Dawida - Wspólnota Miłości UkrzyżowanejWięcej
Rabbuni, żebym przejrzał - uzdrowienie Bartymeusza.
Jezusie, Synu Dawida - Wspólnota Miłości Ukrzyżowanej
oczy_szeroko_otwarte
Kiedy zbliżał się do Jerycha, jakiś niewidomy siedział przy drodze i żebrał. Gdy usłyszał, że tłum przeciąga, dowiadywał się, co się dzieje. Powiedzieli mu, że Jezus z Nazaretu przechodzi. Wtedy zaczął wołać: "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!" Ci, co szli na przedzie, nastawali na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!" Jezus …Więcej
Kiedy zbliżał się do Jerycha, jakiś niewidomy siedział przy drodze i żebrał. Gdy usłyszał, że tłum przeciąga, dowiadywał się, co się dzieje. Powiedzieli mu, że Jezus z Nazaretu przechodzi. Wtedy zaczął wołać: "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!" Ci, co szli na przedzie, nastawali na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!" Jezus przystanął i kazał przyprowadzić go do siebie. A gdy się zbliżył, zapytał go: "Co chcesz, abym ci uczynił?" Odpowiedział: "Panie, żebym przejrzał". Jezus mu odrzekł: "Przejrzyj, twoja wiara cię uzdrowiła". Natychmiast przejrzał i szedł za Nim, wielbiąc Boga. Także cały lud, który to widział, oddał chwałę Bogu.

Ludzie ze wszystkich stron mówili o tym, że Jezus nadchodzi. Bartymeusz usłyszał Jego głos. Jego przeżycia z ostatnich lat, doświadczone biedy, a przede wszystkim ślepota sprawiły, że skupił się na tym jednym głosie. To była szansa dla niego. Chciał skończyć z użalaniem się nad sobą. Traktowanie przez innych z litością i pobłażaniem, uwierało jego dumę. Usłyszenie Jezusa było jak otwarcie drzwi do nowego, radosnego życia. Poczuł w sobie pokój przenikający całe ciało, duszę, umysł, a przede wszystkim oczy. Przecież nic nie widział.

Dobrze mu było ze słowem, które dotarło do niego. Poczuł w nim ciepło i przyjaźń. Jezus przechodził coraz bliżej, cały czas mówiąc. Te słowa wchodziły miękko w jego doświadczenia, w lęki i niepokoje, poczucie winy i wstydu, w chciwość i gniew, w marzenia i wyobrażenia. Miał przyjaciół i wrogów. Odniósł wrażenie, że Jezus mówił tylko do niego znając jego życie. Usiłował ukryć się z częścią tego wszystkiego, co nie było na pokaz, również dla Boga. Był niepogodzony z własną przeszłością. Słowa Jezusa bolały go, ale i niosły pocieszenie, jakiego usilnie potrzebował. Nigdy jeszcze nikt do niego w ten sposób nie mówił. Miał wrażenie, że Jezus go zna. Przenikał jego życie, delikatnie dotykając swoim słowem poszczególne wydarzenia, a przede wszystkim bolesne miejsca w nim samym. Bartymeusz odczuwał światło i ciepło. Była też ciemność stawiająca opór napływającemu światłu. Dojrzewał do decyzji. Wszystko zaczęło w nim wirować w oszałamiającym tempie.

Słyszał słowa, które przez lata były przewodnikiem: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie na siebie moje jarzmo i uczcie się ode mnie, bo jestem cichy i pokornego serca, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem moje jarzmo jest słodkie, a moje brzemię lekkie” (Mt 11,28-30). Słuchał głosu, który dobrze o nim mówił. Nie wiedział, że można o nim tak dobrze myśleć. Odczuł, że ogarnia go błogosławiąca moc. Wstał i zaczął krzyczeć: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!”. Były to słowa bólu i radości. Przechodzący w pobliżu myśleli, że Bartymeuszowi pomieszało się w głowie. Nareszcie zrozumiał, że potrzebuje współczucia Boga. Przez tyle lat ludzkie współczucie niczego nie zmieniło w jego życiu. Stał się bardzie zgorzkniały i sfrustrowany. Może Jezus, który czyni cuda, przez swoje współczucie ożywi jego życie będące w stagnacji?

Bartymeusza częściej można było spotkać u wejścia do świątyni, niż w samej świątyni. Był wierzącym Żydem, ale uznanym za niezdolnego do uczestniczenia w obrzędach religijnych, ze względu na swoje kalectwo. Dawid ogłosił, że: „ślepiec i kulawy nie wejdą do wnętrza domu” (2 Sm 5,8). Traktowano go jako człowieka niżej ocenianego pod względem moralnym. Gdy pewnego razu grupa niewidomych i chromych przyszła do świątyni, by spotkać się z Jezusem i prosić o uzdrowienie, Bartymeusz nie wszedł razem z nimi, lecz został na zewnątrz. Brzmiały w jego uszach słowa „Żaden człowiek, który ma skazę, nie może się zbliżać do Pana” (Kpł 21,18). Najczęściej można było go spotkać przy jednej z bram prowadzących do świątyni i przy schodach, po których wchodzono na modlitwę. Był traktowany jako nieczysty. Uważano, że świętość człowieka, nie jest jedynie sprawą moralną. Ludzie chromi, niedorozwinięci umysłowo, okaleczeni i niewidomi są wyraźny sposób pozbawiony pełni. Święty (doskonały) Bóg domaga się, by również tych, którzy do niego przystępują, cechowała świętość, doskonałość. Jezus tę sytuację zmienił w sposób radykalny. Jak podaje Ewangelista Mateusz „W świątyni podeszli do Niego niewidomi i chromi, i uzdrowił ich” (21,14).

Wspomnienia pozwoliły mu nasilić wołanie: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!” Pierwszą reakcją była negacja ze strony tłumu. Najbliżsi Jezusowi, wyciszali wołającego Bartymeusza. Nie wczuli się w jego potrzeby, w to, że tyle lat czekał na takie spotkanie. Nie mógł na nich liczyć. Najbliżsi nam, bywają największą przeszkodą w „dostaniu się” do Jezusa. Próbowali zapanować nad człowiekiem, który po raz pierwszy tak zdecydowanie wyrażał swoje oczekiwania wobec Boga. Usiłowali narzucić mu swój sposób rozumienia sytuacji, skłaniając, aby wycofał się tego, co nie ma realnej szansy na powodzenie. Jedno z tłumaczeń przedstawia to wydarzenie bardzo dosadnie: „Łajali go, chcąc, aby zamilkł”. Nie słuchali jego argumentacji, nie interesowało ich to, co miał do powiedzenia Jezusowi. Decydowali za niego.

Bartymeusz wiedział, czego naprawdę chce. Długo dojrzewał do mówienia. W swojej ciemności wyczuwał przewodnika. Nic nie miał do stracenia, a tak wiele do zyskania. Wyczuwał, że Jezus jest po jego stronie. Po ludzku nie da się nic zrobić. Skuteczne okazują się jedynie metody, które proponuje Bóg. Trzeba zaakceptować w sobie strach, myśli o przegranej, bezradność, poczucie winy. Nie usiłować wyciągać się na siłę z tego, co nas osacza, więzi, ściąga w dół. Rozmawiać z tymi uczuciami, nie oceniając ich. Z bezradności nie trzeba się tłumaczyć.

Jeśli zachowamy spokój, kontrolujemy uczucia na tyle, na ile jest to możliwe. Nie należy żądać od siebie natychmiastowych, wyjątkowych rozwiązań. Niekiedy trzeba pozwolić sprowadzić się aż „na dno”. Chcemy tej rzeczywistości zaradzić, przeciwstawiając się i próbując nie dopuścić do tego, żeby spotkały nas przykre konsekwencje. Porażki, smutek, bezradność również mają swoją funkcję chronienia nas przed czymś dramatycznym, zgubnym dla więzi z Bogiem.

Idący za Jezusem udzielają Bartymeuszowi rady, aby trzymał się od Niego „z daleka”. On nie może ci pomóc. Przeczekaj trudne chwile. Twój los i tak nie zmieni się na lepsze. Wielu próbowało. W tym zdeterminowaniu niewidomego dostrzegamy niezwykłe przyciąganie go przez Nauczyciela. On nie krzyczy swoją mocą. W jego rozdzierającym wołaniu jest wyznanie wiary. W naszym byciu ślepcami, zachowując troskę o wrażliwość serca, o łzy, o codzienną dobroć dojrzewamy do wyznania pełnego bólu i nadziei: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!”

Bartymeusz przestał słuchać ludzi otaczających Pana. Tym, co utrudnia, a nawet uniemożliwia przyjście do Jezusa, są ludzkie głosy, które studzą nasz zapał i nasze dążenia. Nie możemy postrzegać wszystkie te osoby, jako naszych przeciwników. Oni są tymi, którzy doprowadzają do większej determinacji, spotęgowanej świadomości tego, co w określonej chwili naprawdę jest ważne. Bartymeusz zrozumiał, że ma prawo zachować się inaczej, wbrew temu, co słyszy wokół siebie. Głos Jezusa dociera bezpośrednio do niego. To jest wołanie, któremu nie może się oprzeć. To jest powołanie, z którym przedziera się przez tłum niechętnych i nierozumiejących go ludzi. W tym wołaniu nie idzie własną mocą. Jest „niesiony” mocą słowa Pańskiego. Zrozumiał, że ma prawo do swojej inności. Ci, którzy zdążają za Jezusem mają inną drogę niż on. Nie lepszą, ani gorszą, lecz inną. Konieczna jest odwaga do myślenia inaczej.

Owo myślenie winno mieć swój początek w medytacji nad słowem Bożym. Konieczne jest podanie ścieżki” naszych rozważań rozeznaniu Kościoła, w osobie spowiednika czy kierownika duchowego. Dojrzałość religijna, duchowa, dojrzałość osoby wyraża się, między innymi tym, że pozwalam drugiej osobie mieć własne poglądy, życzenia, pozwalam innym realizować ich piękne, szlachetne pragnienia, które nie muszą być moimi. Powinniśmy zachować wolność od obrażania się, gdy bliskie nam osoby wyrażają życzenia, plany, które kłócą się z naszymi dążeniami, z naszą osobistą perspektywą rozwoju. Gdy czujemy się zobowiązani do realizacji pragnień innych osób wchodzimy w doświadczenie lęku, smutku i agresji. Wyjście z kręgu osaczenia przez namiętności dokonuje się wówczas, gdy zdobędziemy się na odwagę wyrażenia swoich życzeń, swoich myśli i odczuć, prezentowania naszych postaw, które, z czym należy się zgodzić, mogą doprowadzić do ostrego sprzeciwu osób nam bliskich. Bartymeusz ujawniając swoje pragnienia oczekuje od tłumu potraktowania go, jak partnera. Szukamy partnerstwa dla realizacji naszych pragnień i oczekiwań.

Osoby idące za Jezusem nie mając związku z Nim. Zamykają się na potrzebującego. Starają się go powstrzymać w dążeniu. Nie ułatwiają realizacji decyzji podjętej z wielkim trudem. Żywa więź z Bogiem powoduje w człowieku otwarcie na potrzebujących Jego uzdrowienia. Wydaje się, jakoby ta więź była budowana na sensacji, atrakcyjności osoby Jezusa, ciekawości tego, co będzie dalej, nie zaś na autentycznym przeżyciu religijnym. Największym problemem człowieka jest strata Boga. Można być blisko Niego fizycznie, a bardzo daleko swoim duchem, stylem myślenia, wrażliwością na to, na co On jest wrażliwy.

Jeśli nie przeżyjemy tego, co straciliśmy, nie rozumiemy siebie. Nie jesteśmy zdolni rozumieć przeżywających boleśnie straty i pragnących zachować swoją godność i więź z Bogiem. Często nasze straty są dla budowania więzi z Jezusem. Nie po to one mają miejsce w nasze codzienności, aby oddalać od Boga, lecz po to, aby być blisko Niego. Tłum ludzi mógł zatrzymać niewidomego. Oni chcieli być Jego wzrokiem, słuchem, dotykiem. Określili, że nie czas na jego uzdrowienie. Ocenili po swojemu sytuację. Nie interesował ich punkt widzenia Bartymeusza. Dramatem jest spotkanie kogoś, kto wie lepiej od nas tego, czego potrzebujemy. Równocześnie przeraża fakt, że „idący za Nauczycielem” nie pytają Go o zdanie. Nie wsłuchują się w gesty, reakcje malujące się na twarzy. Oni wiedzą, co Nauczyciel powinien w tej chwili zrobić. Przecież bronią Go przed natrętnym niewidomym.

Niezwykła postawa Bartymeusza. Żąda umożliwienia mu dojścia do Jezusa. Na wyraźny sprzeciw ludzi reaguje głośniejszym od dotychczasowego wołaniem. Jest „jak dziecko”. Przeszedł drogę rozczarowań, niezadowolenia, smutku, depresji. Przechodzi w tej chwili od użalania się do dziecięctwa. Postawa dziecięctwa wobec Boga jest piękna i konieczna. Nosimy w sobie głód Boga. Bez Niego wszystko, co jest na ziemi, nie daje radości. Gdy zanurzamy się w Nim, odzyskujemy właściwe spojrzenie i ocenę tego, co jest na ziemi, tego, co łączy nas z nią, co łączy nas z ludźmi.

Był czas, w którym stronił od tłumu. Drwina, popychanie, odtrącanie, aby przez niego nie stać się nieczystym, głęboko osłabiły jego delikatną wrażliwość. Nie chciał już uciekać przed ludźmi, jak przed pokusą wprowadzającą w udręczenie. Postanowił ich nie oceniać, co dotychczas czynił bardzo często. Chciał przytulić się do Jezusa, Jemu powiedzieć wszystko. W swojej słabości, kalectwie i wielkiej biedzie odczuł narastającą moc. Zapragnął wszystko oddać. Również to, czego został przez innych pozbawiony – godności, honoru, szacunku. Zapragnął oddać to, co już się wydarzyło, całą swoją poranioną przeszłość. Cierpiał i nad tym, czego nie posiadał: wzroku, własnej rodziny, szacunku od innych, domu. Największe straty można przemienić w oddanie. Wszystko, co zamierzał prowadziło do mądrego „zagospodarowania” głębokich zranień.

Niezwykłe w życiu Bartymeusza jest to, że wychodząc od życia w lęku, upokorzeniach, w agresji i smutku – spotkał Boga. Odważył się wejść w ciemność. Nagromadzone wydarzenia owocowały bólem, który przeobraził się w silne pragnienie Boga. Nie chciał, aby o jego życiu decydowały uczucia i emocje. Postanowił, aby ujrzały światło dzienne. Swoje wewnętrzne ciemności wyprowadził w stronę światła. Ono je ogarnęło. Przez ciemność, w której żył odkrył znaczenie światła. Poczuł jego ciepło i leczące dotknięcie. Zrozumiał, że potrzebne było przejście przez ciemność. Zrozumiał też, że nigdy nie był sam. Również w ciemności był ogarnięty przez światło. Wiele stracił, ale więcej zobaczył, odczuł, zrozumiał, usłyszał. Stracił to, co było przeznaczone na straty. Dotarła do niego prawda, że nie jest panem samego siebie. Wszystko jest darem Boga. Bóg daje, zabiera i znowu daje. Prawo przechodzenia do bardziej dojrzałego etapu życia, prawo dorastania, wychodzenia z ciemności w światłość, prawo świętości. Stał się odważnym, a przez to otwartym człowiekiem.

pierzchalski.ecclesia.org.pl/index.php
oczy_szeroko_otwarte
Jezus otwiera nam oczy
„Pan moim światłem i zbawieniem moim” – tak śpiewamy dziś w psalmie responsoryjnym.
Zgromadzeni przed wschodem słońca – zewnętrzne ciemności są zewnętrznym znakiem naszej sytuacji wewnętrznej, duchowej. Bo wszyscy jesteśmy podobni do owych dwóch niewidomych, którym Chrystus przywrócił wzrok.
Uzdrowienie cielesnego kalectwa jest znakiem uleczenia duchowego. Problem …Więcej
Jezus otwiera nam oczy

„Pan moim światłem i zbawieniem moim” – tak śpiewamy dziś w psalmie responsoryjnym.
Zgromadzeni przed wschodem słońca – zewnętrzne ciemności są zewnętrznym znakiem naszej sytuacji wewnętrznej, duchowej. Bo wszyscy jesteśmy podobni do owych dwóch niewidomych, którym Chrystus przywrócił wzrok.
Uzdrowienie cielesnego kalectwa jest znakiem uleczenia duchowego. Problem człowieka jest jeden: nie potrafi kochać i nie doświadcza miłości. I ci dwaj ślepi doświadczają zbawienia, w swoim cierpieniu.

Dzisiaj Słowo nas zaprasza, abyśmy utożsamili się z tymi dwom ślepcami. Jest to znak, że każdy z nas jest niewidomy, w sensie duchowym, w relacji z drugim człowiekiem. Często towarzyszymy drugiej osobie i oboje jesteśmy niewidomi, nie widzimy w drugim obecności Boga, chwały Boga.

Dzisiaj Chrystus przychodzi, aby nas uleczyć, aby nam przywrócić wzrok, byśmy zobaczyli w drugim człowieku brata, swoje odbicie, Jezusa Chrystusa. Dlatego Bóg stał się Człowiekiem, byśmy mogli poznać Boga.

Maryja pierwsza oczekiwała przyjścia Chrystusa. Ten znak zapalonej świecy o tym mówi, byśmy my tak samo czekali, mieli tę postawę wyczekiwania.

Obietnica przyjścia Chrystusa wypełniła się, gdy historycznie narodził się w Betlejem, w żłóbku. O tym zapowiada Prorok Izajasz. I gdy słuchamy Słowa Bożego, przychodzi Chrystus do nas, przychodzi, by otworzyć nam oczy, żebyśmy zobaczyli, że nie jesteśmy sami, że jesteśmy z drugim człowiekiem, i jest obecny Jezus Chrystus, w swoim Duchu św. I On może nas uzdolnić do tego, żebyśmy zobaczyli w drugim obecność Boga.

Zauważmy, że w sytuacji, gdy dwóch niewidomych, a wielu niewidomych pojawia się na Kartach Ewangelii, wobec tych dwóch Chrystus mówi, aby nie rozgłaszali tego, czego doświadczyli, że otworzyły im się oczy. Chrystus dlatego daje takie polecenie, ponieważ On przychodzi w Imię Ojca. Pan Jezus nie chce reklamy uzdrawiacza, bo nie przyszedł, aby odbierać chwałę; przyszedł, aby objawić nam chwałę Boga. A ta chwała Boga objawia się w tym fakcie, że człowiek jest uzdrowiony, wyrwany ze śmierci, ciemności grzechu.

Wiara jest tą siła i mocą, która pozwala człowiekowi przeżyć nawet najtrudniejsze chwile; nie tylko nie zmarnuje swojego cierpienia, ale przede wszystkim razem z Chrystusem, który ekonomię zbawienia podjął przez krzyż, człowiek będzie przyczyniał się do zbawienia świata.

Ale na tej drodze każdy potrzebuje umocnienia; potrzeba nam ludzi, którzy zbudują dom swojego szczęścia na Chrystusie, na Tej Skale, która pozwoli tak ukształtować nasze człowieczeństwo, że kiedy człowiek odnajdzie Boga, Tym Bogiem dzieli się z innymi, bo „gdzie miłość wzajemna i dobroć, tam znajdziesz Boga żywego”.

Tak to uczynił patron dzisiejszego dnia, św. Mikołaj. On miał otwarte oczy na każdego, a zwłaszcza potrzebującego pomocy. My wiemy, że pójście za Chrystusem wymaga wyrzeczenia i ofiary, bo „nie może być uczeń nad Mistrza”, a Jezus – mogąc wybrać radość – wybrał cierpienie i krzyż. Św. Mikołaj, naśladując Chrystusa, „przeszedł, wszystkim dobrze czyniąc”: najpierw wyrzekł się całego majątku, który jako jedynak otrzymał po swoich rodzicach, a następnie, kiedy został kapłanem, biskupem, starał się bezinteresownie służyć bliźnim – najpierw, aby umocnić ich wiarę, bo „bez Boga, ani do proga” – jak mówi staropolskie. Dlatego tak bardzo bronił prawdziwej wiary, jako Ojciec Soboru, jaki w 325 roku w Nicei się odbył, po to, żeby prawda Chrystusowa nie została skażona.
Dobrze rozumiejąc, czego Chrystus chce, wiedział, że „nie ten, kto mówi Bogu «Panie, Panie»” do Boga należy, ale ten, kto pełni Jego wolę, a Chrystus powiedział: „miłujcie się wzajemnie, jak Ja was umiłowałem”, służył ludowi Bożemu tam w Mirze, gdzie był biskupem, i służył wspaniale. Jako biskup, nie wahał się ratować rozbitków z okrętów, aby ratować to ich życie doczesne, a to – o czym wszyscy wiemy – że, aby zabezpieczyć ludzi przed ruiną moralną, zwłaszcza dziewczęta, to on potrafił potajemnie pomagać im, dając posag. Bronił też ludzi swoimi słowami. Kiedy trzej oficerowie zostali oskarżeni o zdradę i nie potrafili udowodnić swojej niewinności, on wstawia się do cesarza, aby jeszcze raz zbadano sprawę, i dzięki jego wstawiennictwu oni zachowali swoje życie. Dlatego nie dziwimy się, że z taką miłością, po tylu wiekach, każdy św. Mikołaja wspomina, a my sami od najmłodszych lat wiemy, że to był ten święty, którego najbardziej żeśmy kochali.

Czy czeka cię droga bliska, czy daleka, świat jest tak wielki, jak serce człowieka. Popatrzmy na św. Mikołaja i prośmy go, byśmy zrozumieli, że droga naszego życia, dom naszego szczęścia, to znalezienie tutaj, na ziemi Boga i dzielenie się Tym Bogiem przez miłość. Czas Adwentu, jaki teraz przeżywamy, to jest czas, w którym to najważniejsze zadanie naszego życia – budowanie domu życia na skale, jaką jest Chrystusa – ma się dokonać. Czasem mówimy, że Adwent jest Adwentem człowieka, i mówimy: tyle tych adwentów było, że my szukamy Boga, ale to Bóg też szuka człowieka. I w tym Adwencie już może wydeptał przez tyle adwentów naszego życia, do naszego serca, dlatego usłyszmy to wołanie Boga w tym Adwencie, byśmy Go umiłowali, i byśmy – poznawszy Boga – starali się dotrzeć do drugiego człowieka, by mu radość sprawić. AMEN.
2 więcej komentarzy od oczy_szeroko_otwarte
oczy_szeroko_otwarte
Kilka słów o Słowie 18 XI 2013
Chwała Tobie Słowo Boże
**************************************************************
(a O. Pelanowski modli się tak: "niech Słowa Świętej Ewangelii zgładzą nasze grzechy")
+++Więcej
Kilka słów o Słowie 18 XI 2013
Chwała Tobie Słowo Boże

**************************************************************

(a O. Pelanowski modli się tak: "niech Słowa Świętej Ewangelii zgładzą nasze grzechy")
+++
oczy_szeroko_otwarte
Bartymeusz - ślepiec potrzebujący przebaczenia
Historia Ewangelicznego Bartymeusza opowiada o każdym z nas. W Ewangelii Św. Jana spotykamy wypowiedź Jezusa, który na zarzut faryzeuszy, za to że w szabat uzdrowił niewidomego odpowie: ,,Gdybyście byli niewidomi, nie mielibyście grzechu, ale ponieważ mówicie ,,widzimy”, wasz grzech trwa nadal”.
Spróbujmy przez kilka chwil zastanowić się nad danym …Więcej
Bartymeusz - ślepiec potrzebujący przebaczenia

Historia Ewangelicznego Bartymeusza opowiada o każdym z nas. W Ewangelii Św. Jana spotykamy wypowiedź Jezusa, który na zarzut faryzeuszy, za to że w szabat uzdrowił niewidomego odpowie: ,,Gdybyście byli niewidomi, nie mielibyście grzechu, ale ponieważ mówicie ,,widzimy”, wasz grzech trwa nadal”.

Spróbujmy przez kilka chwil zastanowić się nad danym fragmentem i wybrać się w podróż poznania własnej ślepoty.

Ewangelia Świętego Marka ukazuje Jezusa przychodzącego do Jerycha, gdzie na drodze spotyka niewidomego żebraka Bartymeusza. Nazwę tej miejscowości z języka hebrajskiego można przetłumaczyć jako ,,Jego księżyc”. Jest to więc miasto cienia, miasto pozbawione światła dziennego, którym jest Jezus, słońce sprawiedliwości. Jezus wchodzi tam gdzie jest najciemniej, tam gdzie po ludzku umiera już wszelka nadzieja. Wchodzi do naszego Jerycha, naszej ciemnej strony życia, którą tak często ukrywamy (nie tyle przed Bogiem), co samym sobą. Taka była sytuacja Bartymeusza, niewidomego żebraka siedzącego przy drodze.

Siedzenie jest obrazem rezygnacji z życia, z podejmowania jakichkolwiek działań, zdania się na litość innych, aby ktoś obok mnie przejął odpowiedzialność za moje życie, chorobę czy złe samopoczucie. W języku greckim siedzenie ma jeszcze inne znaczenie (przebywać na stałe w jednym miejscu, zasiedzenie, lub siedzenie bezczynne). Tak więc owo ,,siedzenie” mogło sprawić, iż przestał już wierzyć, że w jego życiu może się jeszcze cokolwiek zmienić. Stawiając się w sytuacji Bartymeusza, mogę zadać sobie pytanie; jaka żądza, pragnienie czy też głód zaślepia mnie w życiu do tego stopnia, iż zaczynam żebrać o kromkę miłości czy zauważenia. Pierwszym krokiem potrzebnym w uzdrowieniu jest wiara, wiara zaś rodzi się z tego co się słyszy, tym zaś co się słyszy, jest Słowo Boże. Bartymeusz usłyszał przechodzącego Jezusa. Nie widział Go, ale słyszał, to dużo mówi. Słyszeć, to początek wiary. Umieć słuchać Słowa Bożego ale i słuchać tego jak inni idą za Jezusem. Jezus często mawiał ,,Kto ma uszy, niechaj słucha”. Przychodzący Jezus stał się dla niego ostatnią szansą ratunku, nadzieją na zmianę swojego życia, nadzieją na wyjście z ciemności do światła. Bartymeusz, choć nie widział Jezusa zaczął do Niego wołać; ,,Jezusie Synu Dawida, ulituj się nade mną!”. Sytuacja ta odzwierciedla stan życia duchowego który mu towarzyszył. Mogą być bowiem takie chwile, kiedy nie widzę już Boga w swoim życiu, nie widzę sensu swego istnienia, a każdy nowy dzień jest doświadczenie swojej niemocy i słabości, by móc samemu cokolwiek w nim zmienić. W Biblii nie ma przypadków, przypadkowych miejsc, fragmentów czy słów. Nie jest kwestią przypadku że Jezus przechodził właśnie tą drogą na której siedział Bartymeusz. Przez samo to wydarzenie pokazuje, iż żaden los człowieka nie jest Mu obojętny, tym bardziej mój. Czytamy dalej ,,zaczął więc wołać”. Wołał tak długo, że Jezus nie mógł przejść obojętnie wobec niego. Wołanie ślepca jest obrazem modlitwy, ona jest sprawdzianem mojej wiary, pokazuje często, na ile zależy mi w życiu aby zatrzymać przy sobie Jezusa. Medytując dany fragment Ewangelii, Duch Święty zwrócił moją uwagę na zdanie: ,,Wielu nastawało na niego aby umilkł”. Słowo ,,wielu” odesłało mnie do piątego rozdziału Ewangelii świętego Marka w której czytamy: ,,Jezus zapytał; jak ci na imię. Na imię mi Legion bo nas jest wielu”. Być może jest to dość idąca alegoria ale za to doskonale pokazuje pewien stan rzeczy. Demon zrobi wszystko, abym tylko zwątpił w miłość Boga do mnie, w to że On mnie słucha, wynajdzie wiele spraw, problemów, zajmowania się samym sobą, abym tylko przestał się modlić, abym tylko jak czytamy ,,umilkł” tzn. przestał rozmawiać z Bogiem, przestał prosić Go o tę konkretną łaskę. Każde przywołanie imienia Jezusa, już jest żywym uobecnieniem Jego obecności wśród nas. Imię Jezus, to nie jakieś zwykłe imię, to imię Mesjasza, Księcia Pokoju, na które jak czytamy zgina się każde kolano istot niebieskich, ziemskich i podziemnych. Czytamy dalej w Ewangelii, że Jezus przystanął i kazał przyprowadzić go do siebie. Bóg zawsze odpowiada na wołanie człowieka, jeśli nie robi tego bezpośrednio, to na pewno robi to przez innych. Po tych wydarzeniach Bartymeusz zrzuca z siebie płaszcz. Płaszcz w Biblii był utożsamiany z daną osobą, jej charakterem a przede wszystkim z ducha, którego posiadała (innymi słowy charyzmatem osobowości). To czego oczekuje ode mnie Jezus, to zerwania ze starym sposobem życia, człowieka uzależnionego od innych, człowieka litującego się nad sobą, swoją słabością, nieakceptowaniem siebie i porównywaniem się z innymi na zasadzie lepszych czy gorszych stron charakteru, czy uzdolnień. Zrzucenia z siebie płaszcza maski, starego człowieka, pod którym ukrywałem swoje prawdziwe "ja". Bartymeusz przychodzi do Jezusa taki jaki był, ślepy, nie ukrywający swojej choroby. Zadziwia mnie fakt, że Słowo Jezusa ma moc przyprowadzenia mnie do Niego, po mimo tego, iż Go nie widzę i nie widzę drogi którą mam kroczyć! Bóg jednak wszystko już wcześniej przewidział.

Iz 42:16 ,,Sprawię, że niewidomi pójdą po nieznanej drodze, powiodę ich ścieżkami, których nie znają, ciemności zmienię przed nimi w światło, a wyboiste miejsca w równinę. Oto są rzeczy, których dokonam i nie zaniecham”.

Często wobec życia i siebie stajemy jak ślepcy, nie widząc ludzi wokół siebie, nie widząc sensu życia, pracy, własnych grzechów, które przysłaniają nam jasny obraz Boga a nadto nie pozwalają nam zobaczyć siebie w prawdzie. Słabości i grzechy potrafią związać nas niczym ciężkie kajdany nie pozwalające swobodnie chodzić i cieszyć się życiem. ,,A gdy się zbliżył zapytał go ,,co chcesz abym ci uczynił”? Pytanie które zadaje Jezus Bartymeuszowi wydaje się z pozoru dziwne i nie na miejscu. Czyżby Jezus nie widział jego ślepoty? Bartymeusz prosi Jezusa aby mógł przejrzeć. Zaistniała rozmowa wyjaśnia powód jego ślepoty. Bartymeusz był daleko od Jezusa, trzeba się zbliżyć aby móc przejrzeć. Można przypuszczać, iż jego ślepota wzięła się również z samotności, czasem jest ona wynikiem pogardzania innymi i Bogiem. Można być również zaślepionym jakąś żądzą albo nienawiścią, do tego stopnia, iż nie chce widzieć w życiu nikogo z ludzi a nawet Boga. W konsekwencji widział tylko siebie, swoją ciemność - oto skutek życia tylko dla siebie. Pytanie Jezusa, co chcesz abym ci uczynił, było pytaniem umyślnie tak sprecyzowanym, aby Bartymeusz sam sobie odpowiedział na pytanie, czego tak naprawdę oczekuje od Boga. W taki sposób Jezus chce mu pomóc, przyznać się do prawdy. Teraz Jezus chce zobaczyć, czy ślepy widzi, tzn. czy widzi swoją ślepotę swoją ciemność, swój gniew, swoje zniewolenia i czy potrafi się do tego przyznać. Jezus przywraca mu wzrok. W końcu może on widzieć prawidłowo, mógł widzieć rzeczywistość taka jaka jest, a nie taką jaka mu się wydawała. ,,Przejrzał na oczy” – zdanie to można sparafrazować, że w końcu zrozumiał o co tak naprawdę w życiu chodzi, zrozumiał swoją ślepotę, tego iż nie potrafił dostrzec innych, widział tylko siebie, czyli-nic! Prawdziwą ślepotą było zapatrzenie się w siebie do tego stopnia, iż inni przestali się dla niego liczyć. ,,I szedł za Nim wielbiąc Boga”. Widocznie dotąd nie chciał iść za Bogiem, nie wielbił Go, wszytko do czego ograniczało się jego życie to bezczynne siedzenie, rodzaj duchowej śmierci z której sam nie mógł się podnieść. Bartymeusz miał to szczęście, iż pierwszą osobą którą zobaczył, to osoba Jezusa, mógł wreszcie zobaczyć swego Boga. Choć nie widział Go wcześniej, miał szczęście słuchania Go. Tak słuchać Słowa, aby móc Tego który je wypowiada - zobaczyć. Gdyby nie umiał słuchać, nie przejrzał by na oczy, w jego życiu nadal by się nic nie zmieniło.

Pwtp 28. ,, Jeśli nie usłuchasz głosu Boga swego(…) w południe będziesz szedł po omacku jak niewidomi…”

Z taką samą miłością i łaską posyła Bóg dziś i każdego dnia swoje słowo - Jezusa Chrystusa, na drogi naszego życia, aby dokonywał w naszym życiu cudu przemiany i uzdrowienia. Jedynej rzeczy, której od nas wymaga to wiara, która staje się otwarta bramą na działanie Boga w naszym życiu.

Panie, staję przed Tobą jak ślepiec potrzebujący przejrzenia. Naucz mnie widzieć rzeczywistość taką, jaką Ty ją widzisz, naucz mnie widzieć siebie w prawdzie, bo tylko ona wyzwala do życia w wolności. Staje przed Tobą jak żebrak, który wszystkiego chce oczekiwać od Ciebie, nie chce po swojemu troszczyć się o siebie. Ty jesteś moim Bogiem, Bogiem który troszczy się o każdy kwiat na polu więc o ile bardziej o moją nędzę. Ty możesz uczynić nieskończenie więcej niż to, o co proszę czy oczekuję od Ciebie, spraw abym przejrzał, abym mógł widzieć Cię takiego jakim jesteś. Ty który jesteś światłością świata, prowadź mnie światłem swego słowa po krętych i ciemnych ścieżkach mego życia, prowadź mnie drogami które Ty sam dla mnie wybrałeś.
br. Piotr
Slawek
BARTYMEUSZ: CZŁOWIEK, KTÓRY NIE DOCENIAŁ SIEBIE ✍️ 👍
🤗 🙏 😇
wojciechowskikrzysztof
👏 😇 🤗 👍 🙏
mkatana
👍 😇 🤗 🙏 👏
czciciel
🧐 ✍️ 🧐 ✍️ 🧐 ✍️ 🧐 ✍️ 🧐 ✍️ 🧐 ✍️ 🧐 ✍️ 🙂
oczy_szeroko_otwarte
BARTYMEUSZ: CZŁOWIEK, KTÓRY NIE DOCENIAŁ SIEBIE
1. Wprowadzenie: samoocena i stłumione uczucia
Ja przyszedłem po to, aby owce miały życie i miały je w obfitości (J 10,10).
Istnieje dość powszechne przekonanie, że zbytnie zaufanie i wiara w siebie jest zamachem na naszą wiarę w Boga. Bierze się to z pewnej fałszywej w swym założeniu idei: wierzymy, że Bóg mieszka w najwyższych niebiosach, a my …Więcej
BARTYMEUSZ: CZŁOWIEK, KTÓRY NIE DOCENIAŁ SIEBIE

1. Wprowadzenie: samoocena i stłumione uczucia

Ja przyszedłem po to, aby owce miały życie i miały je w obfitości (J 10,10).

Istnieje dość powszechne przekonanie, że zbytnie zaufanie i wiara w siebie jest zamachem na naszą wiarę w Boga. Bierze się to z pewnej fałszywej w swym założeniu idei: wierzymy, że Bóg mieszka w najwyższych niebiosach, a my na ziemi, zanurzeni w morzu problemów.
W rzeczywistości, On nie tylko jest z nami (por. Mt 1,23) i pośród nas (por. Mt 18,19), ale wręcz w nas (por. J 14,23). Wierzyć w siebie samych, oznacza więc uznać, że obecność Boga ogarnia i wypełnia całe nasze istnienie – jak dusza w naszej duszy.
Dlatego wierzyć w Boga i nie wierzyć w siebie byłoby największą ze sprzeczności, ponieważ zostaliśmy stworzeni na Jego obraz i podobieństwo.
Opowieść o Bartymeuszu siedzącym na skraju drogi prowadzącej do Jerycha ukazuje pedagogię Jezusa, który pomaga nam rozwinąć skrzydła odwagi i napełnia nadzieją, aby wzrosła nasza samoocena, abyśmy czuli się kochani i mogli kochać innych.

„Tak przyszli do Jerycha. Gdy wraz z uczniami i sporym tłumem wychodził z Jerycha, niewidomy żebrak, Bartymeusz, syn Tymeusza siedział przy drodze. A słysząc, że to jest Jezus z Nazaretu, zaczął wołać:
„Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!
Wielu nastawało na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał:
„ Synu Dawida, ulituj się nade mną!” Jezus przystanął i rzekł: „Zawołajcie go”.
I przywołali niewidomego, mówiąc mu: „Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię”. On zrzucił z siebie płaszcz, zerwał się i przyszedł do Jezusa. A Jezus przemówił do niego:
„Co chcesz, abym ci uczynił?” Powiedział Mu niewidomy: „Rabbuni, żebym przejrzał”.
Jezus mu rzekł: „Idź, twoja wiara cię uzdrowiła”. Natychmiast przejrzał i szedł za Nim drogą”
(Mk 10,46-52).

2. Orędzie Ewangelii: metodologia Jezusa dla wzrostu samooceny Bartymeusza

A. Izolacja Bartymeusza

Izolacja lub wykluczenie ze społeczności ma zwykle miejsce w dwóch przypadkach: gdy czynią to inni lub gdy my sami oddzielamy się od innych. Bartymeusz doświadczył obydwu rodzajów cierpienia, chociaż bez wątpienia ten drugi jest gorszy.
Ślepota w czasach Jezusa była uznawana za jedno z największych nieszczęść, ponieważ ślepiec był wykluczony ze wspólnoty Izraela: byt kimś, kto został naznaczony znamieniem potępienia w sposób nieodwracalny przez społeczność, która uważała go za grzesznika. Biada temu, kto ośmieliłby się razem z nim jeść lub pić! Ten również zostałby uznany w równym stopniu winnym. Z tego właśnie powodu ślepiec żył w wielkim osamotnieniu, bez żadnego prawa zarówno społecznego, jak i religijnego.
Bartymeusz, syn Tymeusza, był jedną z owych nieszczęsnych osób, bytujących na marginesie społeczności. Nie było dla niego miejsca wewnątrz starożytnych murów Jerycha, nie miał również wstępu do synagogi. Tak stał się wygnańcem, który znalazł schronienie na brzegu surowej pustyni, gdzie błąkały się młode lwy w poszukiwaniu żeru i gdzie żyły liczne skorpiony i węże.
Nie wiemy, czy jego choroba była dziedziczna, czy też była wynikiem wypadku, ale wiemy bez wątpienia, że nie rozróżniał kolorów i kształtów.
Nie mógł kontemplować śladu mrówek, które podążały jedna za drugą, pełnych blasku oczu dziecka ani pięknej kobiety w świetle zachodzącego słońca. Znalazł więc wiele ważnych powodów, aby usiąść na ziemi przy drodze.

a. Ślepiec z przypadku, ale żebrak z wyboru

Bartymeusz nie tylko posiadał ograniczenia o charakterze zdrowotnym, ale uczynił również wszystko, aby ograniczyć zakres swoich zdolności. Natura uczyniła go niewidomym, on jednak i tylko on uczynił siebie żebrakiem. Jedynie do Bartymeusza należała decyzja, aby prosić o jałmużnę na przedmieściach handlowego miasta Jerycho.
Nie ma bowiem koniecznej zależności między ślepotą i żebraniem. On miał problem z oczami, ale przecież posiadał również wszystkie inne zdolności. Bartymeusz natomiast wycofał się i schował za swoją ślepotą, by nie wysilać się podwójnie. Zdecydował się na wybór tego, co łatwiejsze, nawet jeśli czyniąc tak, zmuszony był poświęcić własną godność i szacunek do samego siebie. Tak stał się żebrakiem, który eksponował wobec innych własną biedę. Wolał przyciągać uwagę innych swoimi brakami i słabościami, zamiast zaletami i zdolnościami. Co więcej, nie było koniecznym to, aby ludzie nim pogardzali, ponieważ on sam już nie szanował siebie.

b. Siedzący i zmęczony byciem zmęczonym

W końcu nieszczęśliwy żebrak zdecydował się usiąść na poboczu drogi. To prawda, był ślepcem, niemniej ten fakt stał się dla niego skuteczną wymówką, aby przekonać siebie, że nie może uczestniczyć w marszu życia. Jak każdy człowiek posiadał zalety i ograniczenia, siłę i słabości. Użalając się nad sobą i siadając na skraju chodnika, zatrzasnął drzwi przyszłości. Rzeczywiście, posiadał on pewną niezdolność, ale zdecydował się żyć nieporuszony obok przechodzących karawan kupców i pielgrzymów. On sam uznał się za pokonanego. Przywiązany do swojej choroby, przekonywał ludzi do siebie jako ubogiego żebraka, który pozostanie takim przez resztę swoich dni.
Tymczasem brak wzroku nie zamykał mu automatycznie drogi do godnej egzystencji, do życia z podniesionym czołem. Przeciwnie, dawał mu okazję, by wypłynąć w innych dziedzinach wiedzy czy sztuki. Homer (VII—VI w. przed Chr.), autor „Iliady” i „Odysei”, który wyniósł poezję epicką na najwyższe szczyty, był niewidomy. Hellen Keller (1880—1968) przezwyciężyła swój brak wzroku i słuchu, stając się adwokatem, pisarką i międzynarodowym mówcą. Andrea Bocelli, mimo tego, że jest niewidomy, jako znany piosenkarz uszczęśliwia miliony ludzi na całym świecie swoim pięknym głosem. Bartymeusz jednak nie chciał nawet chodzić. On i tylko on zdecydował, by usiąść w pyle drogi, ponieważ szacunek, jaki miał do siebie, dosłownie już leżał na ziemi. Problem polegał na tym, że Bartymeusz nie wierzył w siebie i wzbudzając współczucie, starał się przekonać wszystkich, że wystarczy mu tylko kawałek chleba do przeżycia. Nie doceniał własnej osoby, nie mając motywacji ani planów życiowych.
Uznał, że najlepiej usiąść przy drodze, zwracając swe oczekiwania ku tym, którzy tworzą historię.
Przechodzący przez to skrzyżowanie dróg byli już przyzwyczajeni do widoku ślepca, który wyciągał do nich rękę po kromkę chleba. Jerycho leżało w urzekającej części doliny Jordanu, w głębokiej depresji – prawie czterysta metrów poniżej poziomu morza — lecz to życie Bartymeusza znajdowało się w najniższym punkcie jego osobistej geografii, własnych dziejów. Najgorszym nie było to, że ludzie go odizolowali, lecz że on sam skazał się na separację i samotność, fizycznie i w przenośni okrywając się ciężkim płaszczem. Nawet jeśli inni nie uwierzyliby w niego, niewidomy mógł wierzyć w siebie i udowodnić własne możliwości. Nikt jednak nie mógł dać mu tego, czego on sam nie chciał. W istocie rzeczy, Bartymeusz nie tylko nie cenił siebie, ale był również przekonany, że nikt nie zaakceptuje go takim, jakim jest.

c. Zamyka się w sobie samym

Święty Mateusz opowiada w swej Ewangelii (por. 20,29-34) historię dwóch niewidomych, którzy dzielą razem swój los i ból: solidarni w samotności i cierpieniach, towarzyszą jeden drugiemu.
Bartymeusz natomiast był całkowicie sam: palma, kij i wytarty płaszcz – to miał za swoich jedynych towarzyszy.
Jego nieprzywykłe do przyjaznego głosu uszy zadowalały się świstem wiatru, gdy ten rozgniewany pokonywał urwiska. Jego ręce były spękane bardziej niż wyschła ziemia w tym regionie, ponieważ nigdy nikogo nie przytulały i nie pieściły. Jego zmęczone stopy nie znały drogi przyjaźni. Jego usta nie wymawiały słów: „kocham cię”, „pragnę cię”, „potrzebuję cię” ze wszystkimi ich synonimami. Jego oczy, dwie wygasłe gwiazdy, nigdy nie spotkały spojrzenia Jezusa, który pragnął otworzyć drzwi jego serca, aby wejść i zamieszkać w nim.
Bartymeusz nie posiadał żadnej stałej i trwałej relacji miłości. Przechodnie zwykle mijali pośpiesznie ślepca. Niektórzy co prawda zatrzymywali się przy nim na chwilę odpoczynku, ale gdy zapadał zmierzch, cień jego samotności stawał się wielki.
Kupcy i przypadkowi pielgrzymi przechodzili obok palmy, na której zawieszał swoją laskę, obojętnie, zupełnie nie interesując się jej właścicielem, nie poświęcając mu swej uwagi, myśli ani tym bardziej uczuć. Niestety, to sam Bartymeusz odłączył się od innych. Ze swoim tylko „daj mi jałmużnę”, nadał swemu życiu kolor szary i ciemny, zamiast spróbować rozświetlić go różnorodnymi odcieniami tęczy pełnego człowieczeństwa.

d. Zablokowana wrażliwość i uczucia

Przyczyna i skutek tak wielkiej samotności zależały właśnie od niego, od tego człowieka okrytego płaszczem, który nie wyrażał swoich uczuć i miłości, nie szukał kontaktu z bliźnimi, gdyż nie doceniał siebie. Być może nie miał nikogo, kto by go potrzebował. Ale też nie robił nic w tym celu, żeby to zmienić. Jedynym nieśmiałym wyrazem jego uczuć było podziękowanie wypowiadane w pustkę, ponieważ nie mógł zobaczyć oblicza osoby, która wsuwała mu jakiś pieniążek w dłoń. Nie czyniono tego z miłości, ale z litości. Kochać nie znaczy bowiem dać jałmużnę, ale „dać siebie, aż po cierpienie z innym” (Matka Teresa z Kalkuty). Poza tym, ten kto otrzymuje tylko kilka groszy, nie czuje się ani kochany, ani też pobudzony do odwzajemnienia się z miłością czynną i czułą. Problem w swej głębi jest następujący: Bartymeusz nie chciał otrzymywać i przyjmować miłości. Być może fakt, że został oddzielony od swojej rodziny, sprawił, że czuł się niegodny, by być kochanym i pozbawił go prawa do tego, by być szczęśliwym.
Nie miał nikogo, komu mógłby okazać swoją przyjaźń i dlatego postanowił stłumić swoje uczucia, zamykając je w sobie jak w więzieniu. Nie okazywał czułości, ponieważ otrzymywał tylko jałmużnę.
Nie chcąc dopuścić, aby ciepło uczuć, które mimo wszystko przenikały jego wnętrze, wydostało się na zewnątrz, okrywał się zawsze ciężkim płaszczem, z którego uczynił swoją zbroję. To była jego tarcza ochronna przed cierpieniem, ale też przeszkoda w wyrażaniu radości: nie dosięgały go strzały nieprzyjaciół, a z drugiej strony nikt nie mógł posłuchać uderzeń jego serca. Bartymeusz stłumił swoje uczucia, ukrywając je pod żebraczą opończą.
Ile razy bronimy się i ukrywamy w jakiejś skorupie, tylko po to, aby nie być kochanym? Zakładamy „zbroję”, nie chcąc przyjmować miłości, ponieważ nie wierzymy, że istnieje miłość wierna, bezinteresowna i bezwarunkowa. Kto tak myśli, czyni to, gdyż jego miłość nie posiada tych cech; dlatego odrzuca miłość drugiej osoby i nie pozwala, aby przeniknęły go jakiekolwiek uczucia, sentymenty czy emocje.
Bartymeusz zablokował swoje uczucia, uważając, że lepiej nie odczuwać, niż się narażać. Jego wybór był taki: nie ryzykować, aby nie cierpieć. Wolał jakoś tam egzystować, poświęcając prawdziwe życie.
Ukrył się za ciężkim płaszczem. Sądził, że okazać wrażliwość to okazać słabość i uważał osoby wrażliwe za słabe i kruche niczym płatki kwiatu, nie rozumiejąc, że woń pochodzi właśnie z tych kwiatów, na których odpoczywają motyle i skąd pszczoły biorą nektar, aby wyrabiać wspaniały miód, który osładza życie. Ślepota nie zabraniała mu przecież używać wyobraźni, ale on nie chciał wejść w krainę fantazji, nie chcąc zostać zawiedzionym i rozczarowanym.
Dlatego stracił zdolność odkrywania nowych horyzontów czy przywłaszczenia sobie jakiejś gwiazdy, którą mógłby nazwać swoją. Słowem, Bartymeusz potrafił tylko brać, nie mając zamiaru otworzyć skarbca, w którym były zamknięte jego uczucia, ponieważ obawiał się, że jest niezdolny do dzielenia ich z kimkolwiek. Zwykle usprawiedliwiał swoją postawę, mówiąc, że nie ma sensu obierać daktyla, którego nikt potem nie zje. Dlaczego wstawać i ruszać w drogę, skoro się nie wie, dokąd iść i z kim dzielić drogę. W długich momentach samotności i ciszy doszedł do wniosku, że nie warto rozpoczynać czegokolwiek, czego się nie skończy. Opuszczał więc głowę, powoli zasypiając, ale nie śnił. Jego nogi i… serce stawało się z dnia na dzień coraz bardziej ociężałe. Nikogo nie interesowało to, co czuł, dlaczego cierpiał, w czym pokładał nadzieję. Nie ma nic bardziej przygnębiającego od widoku człowieka siedzącego przy drodze, którą nie chce iść. Osoba drzemiąca na poboczu drogi, którą podążają modlący się pielgrzymi i kupcy, biegną sportowcy, spotykają się przyjaciele, to coś dziwnego i niezrozumiałego.
Żyjemy w społeczeństwie, w którym okazywanie uczuć jest uznawane za słabość. Dlatego boimy się wejść z nimi w kontakt lub je okazać. Na przykład jeśli jest mowa o zdradzie przyjaciela, nie ujawniamy uczuć gniewu, zawodu bądź smutku, których z pewnością doświadczamy. Chcąc okazać współmałżonkowi obojętność, patrzymy mu głęboko w oczy z wewnętrznym chłodem, który już zamroził tętnice serca. Dławimy nasze uczucia, zaprzeczając im lub odrzucając, ponieważ sądzimy, że nie należy ujawniać gniewu, radości lub samotności. Zaciskając zęby, powstrzymujemy nasze łzy. Przy czym zapominamy, że można także płakać z radości. Tak powoli mijają tygodnie, miesiące i lata człowiekowi, który uwierzył, że nie sprosta wymaganiom życia i aby nie cierpieć, uczynił siebie niewrażliwym posągiem, niezdolnym do wyrażania swoich uczuć do chwili, aż się zmęczy swoim zmęczeniem.

B. Jezus przechodzi drogą Bartymeusza ostatni raz

Pewnego dnia podobnego do wielu innych, Jezus otoczony tłumem przechodził drogą, gdzie wyciągnięta ręka Bartymeusza oczekującego na jałmużnę stanowiła już tylko część krajobrazu. Dla Mistrza z Nazaretu była to wyjątkowa okazja, aby ukazać w praktyce swoją naukę i nie być porównanym do faryzeuszy i uczonych w Piśmie, którzy mówili innym, co mają robić, a sami nie chcieli kiwnąć nawet palcem. Syn Człowieczy uczył o konieczności dawania jałmużny, a oto tutaj siedział biedak. Jednak Pan nie dał mu jałmużny. Dlaczego nie uczynił tego, o czym wcześniej nauczał? Wolał go ominąć, jakby byt niewrażliwy na widok człowieka w potrzebie. Zdecydował się go nie dostrzec, mimo że to mogło zrodzić zgorszenie u niektórych, a przede wszystkim u nieszczęsnego ślepca, którego ktoś po raz kolejny zignorował… Najgorsze w tej sytuacji było jednak to, że Ten, który przed chwilą przeszedł i teraz się oddala, pozostawiając po sobie gorzki smak zawodu i obojętności, jest właśnie Tym, który został namaszczony Duchem Świętym, aby „otworzyć oczy niewidomym i uwolnić uciśnionych” (por. Łk4,18-19).
Ale właśnie ten wyraźny brak zainteresowania ze strony Jezusa, sprowokował reakcję żebraka, który miał duszę nieszczęśnika i strój nędzarza.

C. Krzyk Bartymeusza zatrzymuje Jezusa

Bartymeusz nagle krzyknął: Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną! Ten krzyk byt niczym uchylenie drzwi. Ślepiec zapragnął opuścić samotnię, w której dobrowolnie się zamknął. Po raz pierwszy od wielu lat ujawnił i wyraził na zewnątrz swoje najgłębsze pragnienia i potrzeby. Był już zmęczony rutyną swojego życia i pustynią swojego wnętrza. Dłużej nie chciał tak egzystować i powziął decyzję wyjścia ze swojej depresji.
Kiedy Jezus przeszedł tuż obok niego i zaczął się oddalać, Bartymeusz nagle zrozumiał, że ucieka mu ostatnia szansa, aby wyjść ze stanu poniżenia.
Dłużej nie mógł i nie chciał tak żyć, bez motywacji i celu, bez oczekiwań i marzeń. Negowanie potrzeby miłości, którą miał jak każdy człowiek, było bezsensownym powstrzymywaniem wybuchu wulkanu jego serca. On sam dotknął już dna, dlatego szybkie kroki Nauczyciela, który się nie zatrzymał, wywołały wewnętrzny wybuch, który sprawił, że rzeczy głęboko ukryte wypłynęły na zewnątrz jak potok lawy.
Nie podnosząc się z ziemi z obawy, że nie będzie w stanie tego uczynić, krzyknął. Nigdy dotąd ten niewidomy nie krzyczał z taką siłą. Zawsze bowiem cicho prosił o jałmużnę, próbując swoim słabym i pokornym głosem wzbudzić współczucie i litość u innych.
Wszyscy uważali go za człowieka pozbawionego uczuć i niezdolnego do reakcji: tymczasem wydaje się, jakby wszystkie swoje siły zachował właśnie na tę chwilę. Ten leżący na ziemi żebrak zmienił swoją postawę: porzucił etykietkę ofiary, na którą nikt nie zwracał uwagi i pozwolił ponieść się pragnieniu serca, aby wykorzystać tę jedyną okazję dla zmiany życia. Uwierzył, że to jest możliwe.
Są osoby, które tak bardzo przyzwyczaiły się do swojego stanu, że w nic innego nie wierzą i nie mają żadnej nadziei na zmianę. To tak jak umieścić żabę w garnku z gotującą się wodą: jeżeli włożymy ją wprost do wrzątku, zareaguje instynktownie i błyskawicznie wyskoczy, ale gdy włożymy ją do zimnej wody, którą zaczniemy stopniowo podgrzewać, początkowo będzie się rozkoszować letnią temperaturą… aż w końcu będziemy mieć rosół z żaby, która z niczego nie zdawała sobie sprawy. Żaba się przyzwyczaiła. Tak się zdarza.
Życie zaczyna się prawdziwie zmieniać tyko wtedy, jeśli w to uwierzymy i zapragniemy, by tak się stało.
Pragnienie latania było siłą napędową, która popchnęła Brazylijczyka Alberto Santos-Dumonta (1873-1932) do podjęcia pierwszego lotu. Uwierzył, że jest to możliwe, choć należało rzucić wyzwanie prawu grawitacji. Dlatego zaryzykował lot, mimo powszechnego sprzeciwu i stał się pionierem lotnictwa.
Nikt nie był wstanie go powstrzymać. Jezus wzbudził przede wszystkim pragnienie w sercu Bartymeusza. Z tego powodu zapytał go: Co chcesz, abym ci uczynił?
On zaspokajał oczekiwania, lecz Jego dar był tym większy, im bardziej był upragniony.

Żebrak krzyknął:

a. Jezusie


Bartymeusz jest jedną z trzech postaci ewangelicznych, które zwróciły się do Mistrza po imieniu: Jezusie. Żebrak zwracał się do sławnego Nauczyciela z Nazaretu z wolnością i zaufaniem, jakby byli starymi znajomymi lub łączyła ich więź przyjaźni. Uczucia stłumione i ukrywane od dawna, teraz wyzwoliły się w sposób niebywały.

b. Synu Dawida

Bartymeusz był bardzo uczulony na relacje rodzinne do tego stopnia, że jego samego historia zapamiętała jako syna Tymeusza. Gdy Głosiciel Dobrej Nowiny przechodził obok, ślepiec otrzymał jakieś wewnętrzne światło i rozpoznał Go jako „Syna Dawida”. Tytuł ten posiada głębokie znaczenie mesjańskie: Bartymeusz rozpoznał w Jezusie potomka Dawida, który miał zasiąść wiecznie na tronie Izraela. Prorok Izajasz przepowiedział;

Wtedy przejrzą oczy niewidomych
i uszy głuchych się otworzą.
Wtedy chromy wyskoczy jak jeleń
i język niemych wesoło wykrzyknie.
Bo trysną zdroje wód na pustyni
i strumienie na stepie;
spieczona ziemia zmieni się w pojezierze,
spragniony kraj w krynice wód
(Iz 35,5-7).

Bartymeusz był bardzo przebiegły. Nazywając Jezusa Synem Dawida, wiedział, że Ten powinien odpowiedzieć. Jeśliby Jezus tego nie uczynił, potwierdziłby tym samym, że nie jest Namaszczonym Duchem Świętym, który przyszedł, aby rozpocząć czasy mesjańskie. Krótko mówiąc, przebiegły ślepiec sprowokował oczekiwanego Mesjasza, zmuszając Go do odpowiedzi.

c. Ulituj się nade mną!

Bartymeusz, zadowalający się dotąd zwykle skromnym datkiem, dokonał skoku jakościowego. Pierwszy raz nie prosił o jałmużnę, ale o współczucie, o współudział w cierpieniu, bólu i w tym, co czuł. Po wielu długich latach spędzonych w szkole samotności, ten ubogi żebrak zrozumiał, że jego serce było zbyt wielkie, aby poprzestać na jałmużnie. Mogło je zaspokoić tylko drugie serce.
Uświadomił sobie, że jest osobą, która zasługuje na uwagę, dlatego odważnie zawołał Jezusa, mimo iż był On otoczony tłumem i śpieszył się do Jerozolimy, gdzie dokonał najważniejszego dzieła w historii: zbawienia świata.
Ośmielił się usilnie prosić. Oczywiście, liczył się z tym, że się zawiedzie lub zostanie ośmieszony wobec wszystkich, jeśli jego prośba nie zostanie wysłuchana. Uczynił to jednak, ponieważ nie miał nic do stracenia. Wiedział, że jeśli nie podejmie tego wyzwania, już nigdy więcej nie będzie miał możliwości, aby coś osiągnąć. Zaryzykował wszystkim dla wszystkiego. Ewangelista opowiada, że wiele osób nalegało, aby go uciszyć, ponieważ jego krzyk wprowadzał dysonans w harmonię tej porannej procesji. Ludzie chcieli go nakłonić do milczenia i wymusić na nim powrót do pasywnej postawy. Niektórzy z gniewem, inni zaś szorstko przywoływali go do porządku i prosili, aby się opanował i stosownie zachowywał. Logicznie rzecz biorąc, zakompleksiony żebrak powinien byt ulec.
Bartymeusz natomiast tym razem nie ustąpił, tak jak zwykle to czynił. Przeciwnie, ten kto był zdolny do krzyku, miał także odwagę przerwać milczenie mimo presji osób, które go otaczały. Im bardziej nalegały, aby umilkł, tym głośniej krzyczał. Ślepiec nie poddawał się również wobec milczenia Syna Dawida. Przeciwnie, podwoił swój krzyk, ponieważ wiedział, że od tego zależy jego przyszłość. W ten sposób wygrał drugą bitwę.
W końcu Bartymeusz zaczął sam podejmować decyzje, wolny od opinii innych. Zerwał ze starymi schematami, idąc ku nieznanej przyszłości z nieprzewidywalnymi konsekwencjami. Ten człowiek, który był przyzwyczajony do życia pełnego rutyny, nieoczekiwanie odzyskał zdolność reakcji i przeciwstawienia się swoim przeciwnikom. Wystarczyło zwykłe przejście Jezusa, aby otworzyć mu usta i serce, by odzyskał siłę ducha i nie poddawał się więcej narzucającej się woli środowiska.
Czasami „cnota” milczenia była tak akcentowana, że umniejszano wartość prorockiego wołania, gdy okoliczności tego wymagały. Zwykle o wiele bardziej boli obojętne milczenie niż słowa i krzyki, dlatego uważamy, że milczenie nie posiada wartości samo w sobie. Cnota polega na tym, aby krzyczeć, gdy potrzeba i milczeć, gdy cisza mówi głośniej niż słowa. Wypada zauważyć, że z siedmiu słów wypowiedzianych przez Pana na krzyżu, trzy były donośnym wołaniem. Przyjście Jezusa Chrystusa na nasz świat przemienia nas w głos, który woła na pustyni świata na podobieństwo Jana Chrzciciela.
Ewangelia uczy nas zarówno podnoszenia głosu, jak i zachowywania milczenia, by na przykład nie odpowiedzieć Herodowi czy Piłatowi, którzy chcą zawłaszczyć naszą indywidualność. Osobiście uderza mnie to, że ewangelista Jan nadaje Jezusowi tytuł „Słowo Boga”, a nie „Milczenie Boga”.

D. Jezus wierzy w Bartymeusza, aby on uwierzył w siebie
Jezus usłyszał głośne wołanie człowieka siedzącego w cieniu palmy, ale nie odpowiedział tak, jak tego oczekiwał żebrak. Działał, przekraczając schematy, zgodnie z którymi postrzegamy osobę dobrą i miłosierną. Zamiast zatrzymać się i zawrócić, by wspomóc potrzebującego, który był otępiały z powodu swej pasywności i któremu ślepota uniemożliwiała chodzenie, Jezus go zawołał, aby wstał i sam przyszedł do Niego. Byłoby rzeczą o wiele prostszą, gdyby to właśnie Jezus, niezmordowany Pielgrzym, który odwiedzał miasta i wioski, zademonstrował swoją caritas, zawrócił i przyszedł do miejsca, gdzie leżał ubogi żebrak.
Mistrz zastosował jednak własną strategię: przywołując żebraka, jednocześnie dawał mu do zrozumienia: „Potrzebujesz czegoś? Przyjdź tutaj. Ja nie zawrócę, Bartymeuszu… teraz twoja kolej: wstań i podejdź do Mnie”.
Jezus nie ułatwiał mu niczego, chciał bowiem, aby Bartymeusz porzucił swoją pasywność. Jest to jedno z najbardziej zaskakujących i wspaniałych pouczeń Ewangelii: Syn Dawida nie użala się nad człowiekiem, który jest całkowicie pochłonięty swoim dramatem, ponieważ oznaczałoby to wyolbrzymienie jego problemu. Bartymeusz nie doceniał siebie i użalał się sam nad sobą, gdy mu dawano lub odmawiano jałmużny. W scenariuszu jego życia było zapisane, że inni mają się wzruszać jego chorobą, którą eksponował, aby osiągnąć jak najlepszy interes. Jezus nie podjął gry, która przez lata wzbudzała litość innych. To żebrak musiał porzucić dotychczasowe wzorce i zmienić życiowe nawyki.
Syn Tymeusza przyzwyczaił się, że pielgrzymi i kupcy podchodzili do niego, aby dać jałmużnę.
Jego przetrwanie zależało od tego, czy wciągnie innych w swoje schematy i na swoje terytorium. Potrafił wykorzystać własne zdolności tak, aby inni zeszli z obranej drogi, podchodząc do niego. Ta taktyka, mimo że nie przynosiła wielkich rezultatów, była najłatwiejsza aż do dnia, w którym Bartymeusz poczuł, że jest zmęczony tym, że jest zmęczony.
Jezus wyciągnął go poza pole jego działania, a tym samym otworzył przed nim nowy horyzont, fascynujący i zarazem nieznany: „Stać cię na to, aby powstać i przyjść do miejsca, gdzie Ja jestem”. Wołając go, Pan dał mu jasno i zdecydowanie do zrozumienia: „Bartymeuszu, Ja nie zmienię kierunku swej drogi, by przyjść do ciebie. To ty powinieneś ruszyć w drogę, ponieważ możesz uczynić to i wiele innych rzeczy. Moc twojego krzyku i decyzja, żeby dłużej nie milczeć, upewniają Mnie w tym, że możesz zrobić znacznie więcej, niż myślisz. Jeśli Ja bym zawrócił, ty pozostałbyś nadal nieporuszony na poboczu drogi; mój plan jest inny: chcę, abyś ruszył w drogę i abyś poszedł ze Mną. Bartymeuszu, jestem przekonany, że posiadasz w sobie dość siły, by wstać. Wierzę w ciebie, ale teraz ty również musisz uwierzyć w siebie”.
Jezus wierzył w ślepca, aby również on mógł uwierzyć w siebie. Zaufanie, jakim go obdarzył, staje się impulsem do działania. Mistrz otworzył przed Bartymeuszem granice krainy marzeń, o której ten nawet nie śnił. Teraz musiał zdecydować: pozostać nieporuszonym, czy jednak powstać. Wyjść na zewnątrz, czy też ukrywać się nadal za swoim starym płaszczem. Zaufać bezpieczeństwu, które wiąże mu skrzydła, czy raczej wybrać wolność swobodnego szybowania w przestworzach, odrzucając ciężki płaszcz żebraka, który stał się już częścią jego osoby.

a. Skok Bartymeusza

On zrzucił z siebie płaszcz, zerwał się na nogi i przyszedł do Jezusa (Mk 10,50).

Ślepiec, gdy tylko został zawołany, natychmiast powstał. Wydawało się, że jego nogi były już bardzo zniecierpliwione tym ciągłym siedzeniem. On sam sądził, że jest niezdolny, by stanąć, a tym bardziej, aby chodzić; nieoczekiwanie, dzięki Słowu, które go wzywa i dzięki zaufaniu, jakim go darzy, odkrył w sobie siłę, której się nie domyślał i nigdy przedtem nie doświadczył. Bartymeusz był tym oszołomiony: mógł też skakać. Odkrył w sobie o wiele więcej możliwości, niż się tego spodziewał. Gdy ktoś wierzy w siebie i to okazuje, budzi w sobie śpiącego olbrzyma.
Bartymeusz musiał uwierzyć w siebie, aby wyjść ze stanu poniżenia. Ślepiec nie musi być żebrakiem. Jezus dał temu zmęczonemu i poniżonemu człowiekowi o wiele więcej niż jałmużnę: przywrócił mu wiarę w siebie, by mógł powstać i przestać być żebrzącym nędzarzem.
Problemem podstawowym Bartymeusza było to, że nie doceniał samego siebie. Nie wiedział, że może krzyczeć i skakać. Myślał, że jego udziałem jest tylko siedzieć na poboczu drogi i wyciągać rękę po to, co zbywało innym. Jezus przywracając mu pewność siebie, pragnął, aby syn Tymeusza, zdał sobie sprawę z własnej wartości oraz z tego, że mimo swojej ślepoty może chodzić i niekoniecznie musi zawsze siedzieć. Pomógł mu uwierzyć, że może i powinien stanąć na nogach. Jezus uzdrowił go najpierw z poczucia niskiej wartości własnej, na którą żebrak cierpiał do tego stopnia, że się wyizolował ze społeczności, zadowalając się jałmużną na peryferiach miasta.
Bartymeusz pobudzony i umotywowany zaufaniem Tego, który go wołał, nie tylko wstał, ale wręcz skoczył na równe nogi, czyniąc to lepiej niż niejedna osoba zdrowa. Posiadał w sobie o wiele więcej siły i zdolności, niż mniemał i okazywał innym.
Ten poranek przyniósł różne niespodzianki: Bartymeusz po raz pierwszy wydobył z siebie potężny głos, którego nikt się po nim nie spodziewał, zdecydował się nie ulegać presji tych, którzy chcieli, aby zamilkł, ponadto wykonał skok, pobijając rekord wszelkich oczekiwań.
Dobra Nowina przyniesiona przez Jezusa pozwala zrozumieć, że mamy moc ukrytą w nas samych. Wszyscy ci, którzy są poniżeni i zmęczeni proszeniem o jałmużnę cichym głosem wzbudzającym współczucie, mogą teraz krzyczeć, aby wyrazić swoje potrzeby.

b. Moc słowa Jezusa

Gdzie jest zapalnik, który uruchomił w Bartymeuszu tę niesłychaną siłę?
W słowie Jezusa, który go zawołał. Zaufanie, które On pokłada w każdym człowieku, staje się dźwignią, która może podnieść nasz świat. Pozwala nam uwierzyć w siebie do tego stopnia, że nie tylko wiemy, co chcemy osiągnąć, ale również możemy się wznieść wysoko, aby to osiągnąć. Chodzi o słowo Boże, które jest stwórcze i skuteczne samo w sobie: to nie pranie mózgu czy autosugestia uruchamiają zdolności i możliwości, które drzemią w nas, lecz wiara w słowo Boże.

Gdybyśmy znali moc, jaką Bóg złożył w słowach…
One mogą dodać odwagi wątpiącym i przywrócić nadzieję zdesperowanym. Słowami możemy pomóc przyjacielowi rozwinąć skrzydła i uwierzyć, że spełnią się marzenia, które wydają się być nieosiągalne. Z drugiej strony także słowa mogą podciąć skrzydła orła, który dopiero uczy się latać.
Dzięki skutecznemu słowu Jezusa rozpoczął się nieodwracalny proces uzdrowienia żebraka, którego problemem głównym nie była ślepota, ale to, że uwierzył, iż jedynym przeznaczeniem jego życia było „siedzieć przy drodze”, zadowalając się jałmużną.

c. Bartymeusz zrzuca płaszcz

Ewangelista odkrywa przed nami trampolinę, która ułatwiła żebrakowi podobny skok: oto Bartymeusz pozbywa się ciężkiego płaszcza – rekwizytu stanowiącego część jego osoby i historii. To tak, jakby ta żebracza opończa nie pozwalała mu odkryć jego sił i możliwości.
Nie wystarczy chcieć. Nie wystarczy wierzyć. Trzeba się jeszcze pozbyć balastu, który nas przygniata i nie pozwala powstać. Wszyscy osłaniamy się jakimś „płaszczem”, który z czasem staje się pancerzem i chociaż z jednej strony nas chroni, to z drugiej nie pozwala rozwinąć skrzydeł wolności. Trzeba wybrać między obroną a wolnością.
Bartymeusz zdecydował się stracić, by zyskać. Odrzucił swoje ciężary i łańcuchy, które nie pozwalały mu powstać i latać. Umarł dla tego, co nie pozwalało mu żyć. Mistrz dopiął swego. Wzbudził pragnienie wolności w tym, który był niewolnikiem samego siebie. Jego ślepota nie była już wymówką, która usprawiedliwiała to, że nie chciał chodzić, ponieważ teraz jego życie miało sens.
Gdy Dobry Pasterz zawołał żebraka, tym samym już zaproponował cel temu nieszczęśnikowi. Mistrz nie przychodzi, aby dać nam to, co my uważamy za konieczne dla nas, ale by nam pomóc odkryć to, co już mamy i co możemy udoskonalić. Najlepsze wsparcie, jakie również my możemy udzielić innym, polega na tym, aby ich zachęcić i pomóc określić cel życia. Po to by mogli powstać i po niego sięgnąć, bez względu na cenę, jaką trzeba zapłacić dla zdobycia owej gwiazdy.
Bartymeusz ze swej strony musiał podjąć wyzwanie: porzucić żebraczą opończę, pozostawiając ją w cieniu palmy. Oczywiście Jezus go do tego nie zmusił. Zmotywował go, wierząc w niego. To sprawiło, że ślepiec zrzucił z siebie ochronny płaszcz i bez przeszkód ruszył natychmiast w drogę ku Temu, który go oczekiwał. Warto zapłacić taką cenę.
Strategia Syna Dawida wobec Bartymeusza polegała na tym, aby go pobudzić, tak by ślepiec odzyskał swoją utraconą godność, i ukazać mu, że jest ktoś, kto się nim interesuje. Dlatego ten człowiek poczuł się niepowtarzalny, wyróżniony i jedyny pośród tłumu.
Kiedy tak właśnie się czujemy lub dajemy to odczuć innej osobie, stajemy się zdolni do wielkich rzeczy.

Chrystus powiedział nam: Królestwo niebieskie doznaje gwałtu, a zdobywają je ludzie gwałtowni (Mt 11,12).

Tymi, którzy otrzymują Królestwo nie są więc ludzie leniwi lub zrezygnowani. Żaden z tych, którzy umyślnie żyją na poboczu drogi, nie jest w stanie przywłaszczyć sobie Królestwa. Gwałtownicy to ludzie zdecydowani, którzy angażują wszystkie swoje siły, aby iść do przodu, którzy potrafią krzyczeć, kiedy jest to konieczne i nie uznają, że ciągłe poniżenie jest cnotą chrześcijańską. Gwałtownicy podejmują decyzje, biorąc na siebie ich konsekwencje.
Królestwa Bożego nie zdobywa ten, kto zatrzymał się na poboczu drogi, ale ten, który potrafi wykorzystać nadarzającą się okazję na swojej drodze, by wypłynęło na zewnątrz każde stłumione w nim źródło. Gwałtownicy to osoby mające cel i życiową misję, dla której warto się zmagać z każdą przeciwnością.
Lecz nie wystarczy być tylko silnym i zdecydowanym. Obok tych cech, Ewangelia wymaga od nas miłosierdzia i łagodności. Ci, którzy wprowadzają pokój budują królestwo Boże, a miłosierni ożywiają je. Ideałem życia chrześcijańskiego, który proponuje Dobry Pasterz, jest to, abyśmy byli miłosierni, jak Bóg jest miłosierny (por. Łk 6,36).
Bóg chce, byśmy odznaczali się zdecydowaniem wobec przeciwności życia i równocześnie wrażliwością, kiedy zachodzi taka konieczność. Trzeba być zdolnym chwycić bicz przeciwko profanującym świątynię, a także zapłakać z powodu śmierci przyjaciela. Gdy jakaś osoba absolutyzuje jedną z tych postaw, zamienia się w robota bez uczuć lub w wieczną Marię Magdalenę. Kiedy jednak obydwie postawy łączą się z sobą w harmonii, stajemy przed postaciami Jana Pawia II, Joanny d’Arc, Szymona Piotra, Franciszka z Asyżu czy Mahatmy Gandhiego.
Sprawiedliwość i miłosierdzie nie są w opozycji wobec siebie, ale się uzupełniają. Władza i łagodność to dwie strony tego samego medalu.
Izrael doświadczył zarówno mocy Boga, jak i Jego czułości. Bóg był jego goel, czyli najbliższym krewnym, który brał na siebie obowiązek obrony bezbronnego. Był mocny i miłosierny, czuły i potężny. Biblia podsumowuje to dwoma hebrajskimi słowami: hemet i hesed. Hemet wyraża miłość mocną, ciągłą i stałą. Hesed wskazuje na miłość czułą i współczującą, pełną troski. Z tego powodu psalmista modli się:

On moim wiernym sprzymierzeńcem i warownią moją… (por. Ps 144,2n).

Wiele razy wobec problemu lub przegranej wycofujemy się z obranej trasy. Opuszczamy głowę i zniżamy głos, zamieniając drogę w postój. Mata trudność przekreśla całe nasze życie i sprawia, że zaczynamy wierzyć, iż zależy ono tylko od jałmużny innych. W ten sposób usprawiedliwiamy naszą przegraną, akcentując bardziej nie to, do czego jesteśmy zdolni, ale to, czego nie możemy uczynić. Przy czym najgorsze, że jedno ograniczenie usprawiedliwia inne postawy, które nie mają z nim nic wspólnego.
Jezus przywraca nam zaufanie poprzez swoje Słowo, gdy nas wzywa. On wierzy w nas, abyśmy uwierzyli w siebie. Gdy tylko to się stanie, zdamy sobie sprawę z posiadania zdolności o wiele większych, niż się spodziewaliśmy. Bóg w nas wierzy, ale trzeba uczynić „skok” w Jego kierunku. Sposób, w jaki postępuje Bóg wobec swoich współpracowników, polega na tym, że wierzy w możliwości mężczyzn i kobiet, aby i oni odzyskali pewność siebie.
To jednak nie wystarcza, trzeba również wyjść ze starych schematów.
Bóg sprawił, że Abraham zaczął marzyć, licząc gwiazdy… Ale patriarcha musiał opuścić ojczyznę i rodzinę.
Mojżesz został ogarnięty ogniem krzewu i mimo że byt osiemdziesięcioletnim starcem, pozostawił swoje wygodne życie, do którego przywykł pod namiotem w ziemi Madian.
Jeremiasz, choć bardzo młody, został powołany i jako prorok musiał głosić słowo Boże pośród przeciwności najbardziej krytycznych w historii Izraela.
Na Amosie Bóg wymógł, by „zaryczał” jak lew, i wieśniak z Tekoa pokonał granice rasowe i religijne, aby głosić Pana w sanktuarium w Betel.
Dziesięciu trędowatym Jezus nie przywrócił zdrowia natychmiast, ale ich postał w długą drogę aż do Jerozolimy i zostali uzdrowieni podczas marszu.
Swojej Matce, która stała u stóp krzyża, umierający Jezus powierzył kolejne zadanie, które miało się rozpocząć tego samego dnia: ponieważ Ona wypełniła doskonale pierwszą misję, którą Ojciec Jej powierzył, teraz miała się zaopiekować ze wzajemnością umiłowanym uczniem.
Taka jest właśnie pedagogia Mistrza: pozwala, aby wypłynęło z naszego wnętrza to, czego się nawet nie domyślaliśmy, że istnieje. Pozwala nam odkryć, że posiadamy w sobie niewykorzystany potencjał, nieużywaną moc i zdolności, o które się nie podejrzewaliśmy. Zaufanie, jakim Jezus nas obdarza sprawia, że dokonuje się ten cud: oto wydobywa się ukryte bogactwo, które złożył w nas Bóg.
Poczucie własnej wartości nie wzrasta wtedy, gdy tylko myślimy, że jesteśmy do czegoś zdolni — lecz gdy szukamy tego, w co wierzymy, nie tylko mając pewność, że to osiągniemy, ale wierząc, że już to osiągnęliśmy (por. Mk 11,24).

E. Już nie żebrak

Kiedy Bartymeusz ruszył w kierunku Tego, który jest Światłem świata, idąc pośród tłumu ludzi, miał wyjątkową okazję, aby wyciągnąć obydwie ręce i prosić o jałmużnę, jako że wszyscy w tym momencie z uwagą na niego patrzyli. Ale tego nie uczynił. Dlaczego nie wykorzystał takiej sposobności zebrania datków? Ponieważ przestała go interesować jałmużna. Już nie był żebrakiem, choć nadal był niewidomy. Jezus przemienił jego duszę i umysł żebraka.
Pozostał ślepcem, ale od tego momentu nie czuł się bezradnym żebrakiem. Jego oczy pozostały zamknięte nie dlatego, aby wzbudzać litość, lecz by pokazać, że mimo tego można chodzić i skakać. Pozostawił na zawsze styl życia w ciągłym poniżeniu.

Gdy Bartymeusz stanął przed Jezusem, Mistrz zadał mu pytanie, które wydawało się w tej sytuacji zbędne: Co chcesz, abym ci uczynił?

Na początku Bartymeusz zadowolił się ogólnikową prośbą ulituj się nade mną. Ale to nie wystarczyło, to było zbyt mało dla hojności Mesjasza, który oferował mu możliwość rozszerzenia perspektyw. Syn Boży nie stawiał żadnych ograniczeń. To od Bartymeusza zależało, czego tak naprawdę pragnął i o co w związku z tym poprosi. Miał możliwość, aby marzyć o rzeczach niewyobrażalnych, wręcz niemożliwych. Zbawiciel świata otworzył ślepcowi najpierw oczy nadziei, która pozwala aż tak wysoko sięgać.
Jezus daje bez limitu, ale potrzeba naczynia, które ma te same wymiary, co hojność Pana: On spełnia oczekiwania, które zależą od każdego z nas.
Odpowiedź tego jeszcze ślepca była wspaniała: Rabbuni, żebym przejrzał. Dla naszych rozważań zwrócimy uwagę na pierwszą część: „Rabbuni”, pozostawiając drugą tradycyjnym komentarzom dotyczącym leczenia ślepoty.

Co chcesz, abym ci uczynił?

Rabbuni po aramejsku znaczy nie tylko „mistrzu”, ale „mój mistrzu”, „mój jedyny mistrzu”. „Rabbuni” znaczy nie tylko „mój Mistrzu” ale przede wszystkim jest to deklaracja miłości i uczucia a zatem „mój kochany, mój najukochańszy, mój drogi Mistrzu”. To forma najbardziej czuła i delikatna, by zwrócić się do życiowego przewodnika.
Bartymeusz otwarcie wyznał swoją miłość do Jezusa i wobec wszystkich ludzi udało mu się odblokować własne uczucia. Wydostał się z tej skorupy, która przeszkadzała mu w przyjmowaniu i wyrażaniu uczuć. Już wcześniej odzyskał zdolność otwartego okazywania swoich potrzeb, teraz jednak pozbył się wstydu przed publicznym wyznaniem miłości i tego, co czuł w głębi obudzonego nagle serca.
Uzdrowienie Bartymeusza osiągnęło nowy poziom: teraz był wolny w wyrażaniu swoich uczuć. Jeśli wcześniej był wolny, aby krzyczeć i okazać słabości, teraz śmiało deklarował także uczucia, które więził w sobie.
Wiele osób żyje, nie okazując nigdy swych uczuć innym. To ludzie surowi, którzy nieustannie kontrolują własne reakcje i emocje. Mają zablokowane w sobie te przestrzenie osobowości. Myślą, że ujawnić uczucie to oznaka słabości, a oni nie są gotowi, aby odsłonić się od „gorszej strony”. Co jest łatwiej lub trudniej uczynić? Okazać słabość, a może otwarcie wyrazić miłość i czułość wobec drugiej osoby? Dla jednych to pierwsze, a dla innych drugie.
Bartymeusz wyraził swoją miłość jak nigdy dotąd. Dlaczego uczynił to teraz, będąc jeszcze ślepcem? Ponieważ nawet jeśli Jezus nie zapalił jeszcze światła w jego oczach, nie usunął jeszcze katarakty, która zaciemniała jego wzrok, to jednak już zdarzył się w jego życiu cud o wiele większy: kochał
Tego, który go pobudził do krzyku. Szanował Tego, który uwierzył, że jest on w stanie powstać ze swego poniżenia. Zachwycił się Tym, który dał mu siłę, aby nie ustąpić wobec presji społeczeństwa, które nalegało, by zamilkł. Ponadto Bartymeusz wyzwolił się z blokady swego serca. Rozbił „skorupę”, która więziła jego uczucia. On je zawsze miał, tylko stłumił i ukrył w niewoli, zakrywając żebraczym płaszczem.
Bartymeusz zerwał również ze wstydem, ujawniając swoje potrzeby oraz miłość do Chrystusa. Jak widzimy, Jezus dokonał podwójnego cudu w życiu ślepca z Jerycha: po pierwsze dał mu moc, aby powstał i równocześnie odwagę, aby nie ustąpił wobec tych wszystkich, którzy sprzeciwiali się jego głośnemu wołaniu; po drugie otworzył mu serce, chcąc uwolnić zamknięte w nim uczucia.
Tak więc syn Tymeusza był teraz silny i kochający, zdecydowany i czuły: stał się jednym z „gwałtowników”, którzy zdobywają królestwo niebieskie i jednym z tych „wrażliwych”, którzy nim żyją.
Dzięki przejściu Jezusa Nazarejczyka drogą Bartymeusza, ten człowiek okazał się zdolny do okazania swojej siły i nieodwołalnej decyzji publicznego wyznania swej miłości wobec Mistrza.
Całkowite wyzwolenie, którego dokonuje Jezus, polega na tym, że jesteśmy równocześnie mocni i wrażliwi. Mocni, by decydować i działać, wrażliwi, aby kochać. Zdecydowani, aby powstać i krzyczeć, gdy jest to konieczne, ale również zdolni do tego, aby okazać czułość i miłość – publicznie i otwarcie.
W harmonii tych dwóch aspektów wyraża się dojrzałość osoby. Jeśli ktoś jest tylko silny, mamy przed sobą robota albo pomnik. Jeśli jest tylko wrażliwy, mamy przed sobą chorągiewkę poruszaną na wietrze. To, co się liczy naprawdę, to dopełnianie się wspomnianych aspektów.
Jezus czule obejmował dzieci, z wrażliwością kontemplował polne kwiaty i śpiewał hymny Wielkiego Hallelu. Ale równocześnie był silny i zdecydowany, gdy chwycił bicz, aby oczyścić Świątynię Jerozolimską lub sprzeciwić się legalizmowi faryzeuszy. Płakał nad grobem przyjaciela, ale zarazem nazywał grobami pobielanymi hipokrytów i faryzeuszy. Był zdecydowany odsunąć od siebie swego przyjaciela Piotra, gdy ten nie pozwalał Mu iść do Jerozolimy, ale równocześnie trzy razy pytał go: czy Mnie kochasz?.
Gdzie się znajduje punkt równowagi między siłą i wrażliwością, między głową i sercem? Nie istnieje, ponieważ chodzi o integrację i zharmonizowanie obydwu aspektów, które się uzupełniają, jak dwóch melodii, które zjednoczone stwarzają stereofoniczną symfonię szczęścia. A zatem, ideałem naszego życia jest nie tylko zgodne współbrzmienie owych aspektów ludzkiej natury, lecz to, abyśmy używając ich do budowania własnej osobowości i tworzenia możliwie najlepszej z egzystencji, osiągnęli szczęście, do którego jesteśmy powołani.

3. Konkluzja: i szedł za Nim drogą

Na zmianę życia syna Tymeusza miały wpływ różne czynniki; zapalnikiem, który wywołał całą reakcję, było zaufanie, jakim Jezus go obdarzył. To jednak by nie wystarczyło, gdyby Bartymeusz nie uwierzył w siebie. Syn Dawida otworzył mu horyzont marzeń i pragnień, aby w końcu ten ślepiec i żebrak również otworzył się i zaczął przyjmować życie bez ograniczeń.

Sposób postępowania Jezusa wobec Bartymeusza jest bardzo znaczący, bo jest tym samym, jaki pragnie On zastosować wobec nas:

• Przede wszystkim nie dał mu żadnej jałmużny, ponieważ Jego zamiarem było to, aby ślepiec przestał być żebrakiem, który jest przekonany, że takie jest jego przeznaczenie.

• Sprawił, że niewidomy zaczął głośno wołać, chcąc wreszcie wyrazić swoje podstawowe potrzeby, a przy tym krzyczał tak długo i w taki sposób, że nie zamilkł nawet wtedy, gdy inni chcieli zagłuszyć jego głos.

• Następnie wezwał go swoim Słowem, aby pomóc mu zrozumieć, że on sam jest zdolny do rzeczy o wiele większych, niż sądził. Krótko mówiąc, Jezus wierzył w niego, by Bartymeusz również uwierzył w siebie, powstał i podskoczył.

• Ze swej strony syn Tymeusza musiał zdecydować, czy chce pozostać dalej skulony i okryty płaszczem, który go chronił, czy też go odrzucić, aby rozwinąć skrzydła i szybować w kierunku „nowych niebios”.

• Bartymeusz zerwał się na równe nogi, odkrywając, że posiada w sobie wiele ukrytych zdolności. Podążył drogą w kierunku Nauczyciela i w końcu znalazł się przed Tym, który mógł go wyzwolić całkowicie.

• Gdy Jezus zapytał Bartymeusza: Co chcesz, abym ci uczynił?, okazał mu tym samym bezwarunkową miłość. Tym gestem sprawił, że ślepiec czując się kochanym jak nigdy dotąd, pozwolił zajaśnieć światłu, które ukrywał: okazał własną czułość. Syn Tymeusza zdołał w końcu zharmonizować swoją siłę i zdecydowanie ze zdolnością miłości i czułości.

• W końcu ten człowiek, który dzięki pomocy Jezusa sam odkrył swoją wartość, był gotów naśladować Mistrza na drodze, która prowadziła do Jerozolimy, na krzyż, gotów ofiarować siebie dla innych.

Ten, który żebrał o wsparcie, teraz był gotów poświęcić swoje życie: życie, które miało wielką wartość, ponieważ posiadało sens, cel i motywację.

Bartymeusz przebiegł drogę prowadzące do szczęścia, godząc w sobie dwa aspekty: siłę swej woli zdolnej podejmować decyzje oraz uczucia pełnego wrażliwości wobec bliźnich.

Jezus podarował mu więc trzy rzeczy: umotywował go do wiary w siebie samego; zniszczył schematy jego małostkowych oczekiwań; sprawił, że Bartymeusz zaczął śnić o gwieździe, która świeciła poza chmurami jego ślepoty.

4. Medytacja Tymeusza

„Mój synu, przed chwilą otrzymałem wiadomość i nie mogę jeszcze w to uwierzyć. Zostałeś uzdrowiony z twojej upokarzającej ślepoty, która uderzała nie tylko w ciebie, ale również w całą naszą rodzinę.

Sądziłem, że pierwszą rzeczą, jaką uczynisz, będzie przekroczenie wspaniałej bramy miasta i powrót do domu, z którego wyszedłeś wiele lat temu, pomagając sobie laską. Ale tak się nie stało. Nieoczekiwanie zmieniłeś plany i pokonując strome zbocza, poszedłeś do Jerozolimy. Zawsze byłeś taki. Nie dziwią mnie twoje reakcje.

Mimo to, mój synu, pozostała mi gorycz w sercu. Wstydziłem się ciebie za każdym razem, gdy nazywano cię Bar-Timeo, ponieważ zniesławiano moje imię, moją pozycję i mój honor, ponieważ wielu łączyło twoją chorobę z jakimś grzechem z mojej przeszłości.

Z tego powodu byłem zmuszony zostawić cię samego z twoim losem. Zerwałem tym samym wszelkie relacje z tobą, a ty opuściłeś mury Jerycha, żebrząc przy drogach i ścieżkach. Pytałem się siebie: dlaczego odszedłeś z domu, aby schronić się w cieniu palmy, na peryferiach miasta? Może dlatego, że nigdy nie dałem ci poznać, że możesz na mnie liczyć, a to, co ci ofiarowałem znaczyło o wiele mniej niż jałmużna innych.

Dzisiaj odszedłeś na zawsze. Wiemy, że idziesz do Jerozolimy i że nigdy nie wrócisz do Jerycha, ponieważ nie masz żadnego ważnego powodu, aby zawrócić.

A ja, który nie bytem zdolny do tego, by cierpieć z tobą, teraz nie potrafię cieszyć się z tobą. Ja, który nie zaakceptowałem razem z tobą krzyża poniżenia, teraz nie mogę dzielić z tobą twojej radości nowego życia. Drogi synu, teraz jest już za późno, aby żałować, że nie byłem dla ciebie wsparciem, ucieczką, obroną.

Dzisiaj doświadczam nieuleczalnego bólu, że nie pokazałem ci słowem i czynami, że ty byłeś moim synem, po prostu moim synem.

Od dziś już dłużej nie będziesz znany jako syn Tymeusza, ale jako uczeń Jezusa, podczas gdy ja będę znany jako ojciec człowieka, uzdrowionego przez Syna Dawida, który poszedł za Nim aż do Jerozolimy”.

Twój ojciec, Tymeusz

/fragment książki: „Effatà! Otwórz się!”- José H. Prado Flores, Ângela M. Chineze/