V.R.S.
111.6K

Mordy na Kapłanach w powiecie Kopyczyńce

"Kociubińce, wieś sołecka, siedziba parafii i gminy. W 1921 r. wieś miała 513 zagród i 2460 mieszkańców, w tym: 1659 Rusinów, 739 Polaków, 61 Żydów i 1 osoba innej narodowości. W 1931 r. liczba zagród wzrosła do 576, a mieszkańców do 2735 osób. 7 lutego 1945 roku zostali zamordowani:
1. ks. Walniczek Jan, lat około 45, wyświęcony w 1912 roku. Był torturowany przez pięć godzin, zdzierano mu skórę, rany zalewano atramentem, oblewano wrzącą wodą, wreszcie przywiązano go do ściany i rzucano w niego nożami.
2. Łobocki Albin ur. w 1902 roku, organista, zamordowany razem z księdzem. (...)"

(por. Siekierka S. i inni w: Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie tarnopolskim)

z pisma ks. Stanisława Tenerowicza [do roku 1945 proboszcza parafii Kopyczyńce] do Kurii Lwowskiej w Lubaczowie z 16.10.1947 r.
"(...) Ks. Walniczek był administratorem parafii Kociubińce, pow. Kopyczyńce. Kiedy w lasach sąsiednich przebywały bandy ukraińskie ks. Walniczek mieszkał w Kopyczyńcach i stąd od czasu do czasu administrował parafię. Kiedy otrzymał pismo z Kurii że może wyjechać, radziłem mu aby wyjechał, ponieważ przypuszczałem, że pobyt jego jest niebezpieczny. Zwlekał z wyjazdem, czekał aż ja wyjadę i z innych drobnych powodów. (...) Pamiętam, dnia 12 II 1945 r. pojechał do Kociubiniec i w nocy otoczyli plebanię, dostali się do wewnątrz - zastrzelili organistę, który nocował u niego. Ks. Walniczkowi kazali usiąść w kuchni, posmarowali go pastą czarną i rzucali w niego kuchenne naczynia i co mieli pod ręką przez dwie godziny, potem biciem zmuszali go by tańczył. Kiedy już czuł że zbliża się godzina śmierci, zsunął się na kolana, mówiąc confiteor wtedy strzałem w usta położyli ukraińcy kres jego życiu. Opowiedziała to jego gospodyni, która była w sąsiednim pokoju i słyszała wszystko. Zwłoki jego były tak pokaleczone, świadczy to, że oficer sowiecki, który na drugi dzień przyszedł na śledztwo, nie mógł patrzeć na niego i wyszedł z mieszkania. Również zwłoki jego udało się sprowadzić przez wojsko sowieckie do Kopyczyniec, gdzie odbył się pogrzeb godny kapłana (...)"
(ten i kolejne cytaty z listów kapłańskich za: Ks. J. Wołczański – Eksterminacja Narodu Polskiego i Kościoła Rzymskokatolickiego przez ukraińskich nacjonalistów w Małopolsce Wschodniej w latach 1939-1945)

Był to kolejny w ciągu kilkunastu dni pogrzeb Kapłana zamordowanego przez Ukraińców jaki ks. Tenerowicz odbył w Kopyczyńcach. 27 stycznia 1945 roku pisał do Kurii we Lwowie:
"(...) Donoszę że ks. Wojciech Rogowski zmarł tragiczną śmiercią 27 I 1945 r. w Majdanie. Zwłoki sprowadzono do Kopyczyniec, ponieważ wieś spalona i ludności nie ma; częścią zginęła, częścią rozbiegła się. Kościół wewnątrz zdemolowany częściowo (...)"

Późniejsza relacja ks. Tenerowicza (z 17.10.1947 r.) odnośnie tego mordu brzmiała następująco: "(...) Parafia Majdan otoczona lasem, gdzie przebywały bandy ukraińskie. Kiedy było niebezpieczeństwo większe ks. Rogowski zamieszkał u mnie w Kopyczyńcach 4-ry miesiące i stąd administrował parafię. W tym czasie podpalili wieś ukraińcy w nocy i pomordowali kilkadziesiąt osób. Kiedy się trochę uspokoiło, wrócił ks. Rogowski do Majdanu. Pewnego wieczoru, zdaje mi się 23 I 1945 r. przychodzi do mnie nieznana kobieta i mówi, aby napisał do Ks. Rogowskiego, ażeby zaraz wyjechał z Majdanu. Napisałem list, aby koniecznie wyjechał do mnie. Dowiedziałem się później, że list otrzymał, ale powiedział, że w niedzielę spożyje Najśw. Sakrament i wyjedzie do mnie do Kopyczyniec. To było we wtorek, a z czwartku na piątek w nocy otoczyli ukraińcy całą wieś - podpalili resztę domów. Ludzie schronili się do kościoła razem z księdzem. Dostal się bandyci do kościoła, ludzie uciekli na chór i ks. Rogowski. Bandyci rzucili granaty na chór, mówiąc że ktoś strzelił z chóru. Kiedy trupy zatarasowały wyjście z chóru, ksiądz jeszcze żył. Na kocach żyjący ludzie spuścili go z chóru na kościół a ukraińcy kazali mu iść na plebanię zapewniając go, że nic mu nie zrobią. Po pewnym czasie urządzili rzeź na plebanii z ludzi. Księdzu kazali wyjść z plebanii. Ks. Rogowski wziął małego bratanka na ręce, który przypadkowo był u niego i poszedł koło kościoła i tam został zastrzelony razem z tym dzieckiem (...) Ks. Rogowskiego poznałem jako wzór kapłana pod każdym względem, więc wielka szkoda dla kościoła. O okolicznościach zgonu ks. Rogowskiego opowiedziała jego bratowa ukrainka, która przypadkowo będąc u niego, była świadkiem wszystkiego."

Nie była to pierwsza fala mordów w okolicy. Rok wcześniej, w samo święto Matki Bożej Gromnicznej (2 lutego 1944 r.) ukraińska banda dokonała napadu na parafię Horodnica.

z pisma ks. Jana Gorczycy do Kurii Lwowskiej z 05.02.1944 r.
"(...) Dnia 2 II 1944 o godzinie 23 w Horodnicy (...) zaszedł na tamtejszym probostwie rzym-kat następujący wypadek. Banda ukraińców, złożona z około 40 osób zaatakowała probostwo, chcąc wtargnąć do wnętrza plebanii. Proboszcz [ks. Mateusz Franków, ur. 1895], przebudziwszy się, zobaczył w swym oknie kilku drapieżnych osobników, którzy zaczęli wybijać szyby. Uprzedzając ich wtargnięcie do wnętrza pokoju, rzucił w okno ciężką marmurową popielniczkę, tłukąc resztki szyb i uderzając najprawdopodobniej jednego z bandytów (...) Na tę niespodziewaną obronę bandyci odskoczyli od okna a proboszcz korzystając z zamieszania wśród nich, miał możność zaalarmować całą służbę śpiącą na plebanii i uciec z nią na strych w bieliźnie. Strych zatarasowano skrzynią z mąką a bandyci ukraińscy przypuścili doń atak, po czym rakietami i naftą zapalili wejście strychowe, a nie mogąc go sforsować ani otworzyć, otoczyli cały budynek probostwa i przez dach pokryty dachówką zaczęli strzelać do proboszcza i schowanej na strychu służby. Od odprysków pobitych dachówek broniący się zostali pokaleczeni a pożar, który w tym czasie objął już całe probostwo i przerzucił się na strych, poparzył dotkliwie zamkniętych tam obrońców. Na alarm ustny wszczęty w pierwszej zaraz chwili przez proboszcza, który wołał swoich najbliższych sąsiadów Polaków po imieniu, zaczęli wołani sąsiedzi zwoływać się by przyjść swemu proboszczowi na pomoc. Postępkiem tym tchórzliwi bandyci zaniepokoili się mimo pokaźnej ilości, około 40 ludzi oraz karabinów i rakiet, nafty i benzyny, w które byli uzbrojeni, odstąpili od plebanii, która już cała była w ogniu i na odchodnym podpalając stożek zboża stojący na podwórzu. Wówczas proboszcz, widząc odstępujących morderców, sam cały okaleczony na głowie i ciele oraz poparzony od płonącej na nim bielizny, wylazł przez wybitą dziurę na dach i po rynnie spuścił się na podwórze oraz miał jeszcze na tyle siły i przytomności, iż przystawił 2 żerdzie do dachu, po których kazał się spuścić służbie z płonącego strychu (...) Tej samej nocy w Horodnicy ta sama banda zamordowała 6 Polaków, w czym jedną 65-letnią staruszkę oraz 2 dzieci. (...)"

Ks. Franków przeżył, obok utraty zdrowia również wyczerpanie nerwowe i dopiero w piśmie z 23 marca 1944 roku był w stanie opisać Kurii we Lwowie okoliczności napadu:
"(...) Dnia 2 II 1944 o godz. 11 w nocy zbudził mnie odgłos szybkich kroków i bieganina kilkunastu ludzi dookoła plebanii. Zerwałem się ze snu i usłyszałem równocześnie gwałtowne dobijanie się do drzwi i wszystkich okien zamieszkałego przeze mnie skrzydła. W sekundzie jedyne okno nie zaopatrzone w okiennice wylatuje i ukazuje się karabin i sylwetka napastnika. Odruchowo chwyciłem ze stołu ciężki marmurowy przycisk i rzuciłem nim z całej siły w stronę napastnika (krew na ścianie świadczyła, że rzut nie chybił). Napastnicy gwałtownie odskoczyli od okna i zaczęli nerwowo wołać: otwory - otwory! a jeden czysto po polsku: otwórz prędko! Zyskałem tyle czasu, że błyskawicznie przebiegłem obok zaatakowanego okna ze służbą i zabarykadowałem się na strychu. Z okienka na strychu wezwałem ze wszystkich sił swych parafian na pomoc: Jezus Maria - chłopcy do mnie i głos mój mimo burzy parafianie usłyszeli (...) Pociski rozbiły w wielu miejscach dachówkę, której odłamkami byłem pokaleczony w wielu miejscach (byłem boso, bez czapki i w pyjamie tylko) (...) Po 25 minutach oblężenia bandyci podpalili wszystkie zabudowania na probostwie, a następnie oblewając benzyną ganek drewniany od kuchni i wrzucając do wnętrza flaszki z naftą podpalili plebanię. Pożar błyskawicznie objął podpaloną część plebanii a proboszcz wraz ze służbą zaczął się dusić od dymu na strychu. Tymczasem, o dziwo! Cud Matki Boskiej Gromnicznej! Wóz, który zajechał na podwórze po nasze ciała w pośpiechu wyjeżdża, bandyci gwizdkiem i trąbką dali sygnał do odwrotu. Proboszcz resztą sił ostatnich rozwala dachówkę na dachu, wychodzi na dach, zjeżdża po rynnie na ziemię, siekierą odbija okno i ratuje część swych szat. Natychmiast po odejściu bandytów parafianie i pomogli mi w wyratowaniu umeblowania. (...) O świcie, gdy wyczerpany, osmolony, pokaleczony proboszcz upadł na ręce swych parafian i zaniesiony do domu jednego z sąsiadów, tu dopiero dowiedział się o strasznych scenach rozegranych w ciągu tej fatalnej nocy w domach kilku parafian i był w kilka godzin później świadkiem strasznych skutków masakry w mieszkaniu 1) Karola Polowego, 2) Marii Gajda, 3) Antoniego Kaczana oraz 4) Piotra Cirki (...) Polowy raniony śmiertelnie 5 strzałami, zaczął się słaniać i oparty na kuchni odmawiał modlitwę za konających (...) Syn Karola Polowego - Michał (21 lat), córka Olga (20 lat), widząc dom otoczony i niemożność ucieczki, schronili się do tajemnej skrytki między piecem a ścianą źle osłoniętem papierem, nie zostali odkryci i byli świadkami strasznej śmierci rodziców. Karola Polowego dobito strzałem rewolwerowym, następnie pastwiono się nad [nim] siekierą - rozłupano czaszkę, tak że 1/2 mózgu była na ścianie a 1/2 na ziemi pod łóżkiem. Żonę jego Barbarę zamordowano siekierą, odrąbano zupełnie głowę; mózg i czaszka w drobnych kawałkach rozprysły się po całej izbie. Herszt zbitów powiedział, że szkoda dla niej kuli (...)" [dalej następują kolejne drastyczne opisy mordów w następnych domach]

Kilka dni po tym napadzie na Horodnicę, 6 lutego 1944 roku proboszcz oddalonych od Kopyczyniec o 10 km Żabińców, na które trzykrotnie napadano, ks. Antoni Przybylski pisał do Kurii we Lwowie: "(...) Czasy tu nastały takie, o których nawet człowiek nigdy nie pomyślał. Dochodzi do tego, że nawet na drodze zaczynają legitymować i gdy się okaże, że Polak to zabijają (...) Stąd do miasta Kopyczyniec jest 10 kilometrów a druga fatalna, gdybym chciał się tam przenieść, to znowu nikt nie chce po księdza jechać na niedzielę, bo droga jest koło lasu i na drodze można zginąć, bo legitymują i zabijają (...) Jak my tu żyjemy teraz jak Łazarze, bez spania, bez pożywienia a nerwy odmawiają posłuszeństwa. Co to dalej będzie, niech Bóg broni (...) Ludzi nie można tak samych zostawić, chyba trzeba razem z nimi zginąć."

Ks. Przybylski przeżył ludobójstwo w Małopolsce Wschodniej - zmarł w roku 1962 w Myjomicach, na terenie Archidiecezji Poznańskiej.

Kościół w Kopyczyńcach około roku 1910
V.R.S. shares this
11.1K
Czasy tu nastały takie, o których nawet człowiek nigdy nie pomyślał. Dochodzi do tego, że nawet na drodze zaczynają legitymować i gdy się okaże, że Polak to zabijają.
sługa Boży
Niewyciągnięte wnioski i niepodjęte konkretne w tym kierunku działania,
spowodowały, że znaleźliśmy się na progu zatoczenia historii koła i możliwości powtórki, choć wielu to ze swych głów wypiera.