Wstydzić się Kościoła.
To nowa forma duchowej strategii: człowieka wierzącego nie trzeba już przekonywać, że Boga nie ma. Wystarczy, by uznał, że mówienie o Nim publicznie jest „nie na miejscu”. Że wiara to sprawa prywatna, intymna, najlepiej zamknięta w czterech ścianach. Wtedy świat osiąga cel: chrześcijaństwo bez świadectwa, Kościół bez głosu.
To uderza mnie coraz bardziej. Widzę ludzi, którzy jeszcze niedawno z dumą klękali w ławce, dziś spuszczają głowę, gdy temat religii pojawia się przy stole. Widzę młodych, którzy wstydzą się przeżegnać w restauracji, księży, którzy boją się mówić o grzechu, żeby nie „zrazić”. Widzę wierzących, którzy czują się winni nie dlatego, że zdradzili Boga, lecz dlatego, że Go wyznają. To coś więcej niż kryzys wiary. To kryzys tożsamości.
Świat nauczył się wykorzystywać nasz własny wstyd przeciwko nam. Pokazuje błędy, zgorszenia, przestępstwa. I żeby było jasne, ma rację, gdy domaga się sprawiedliwości. Ale potem wykonuje ruch, którego nie widać: zamienia odpowiedzialność za grzech konkretnych ludzi w poczucie winy całej wspólnoty. I w ten sposób zaszczepia w nas coś niebezpiecznego: poczucie, że przynależność do Kościoła sama w sobie jest kompromitująca.
To działa, bo wstyd jest emocją głębszą niż gniew. Nie rodzi buntu, ale paraliż. Człowiek zawstydzony nie walczy, tylko się cofa. A im bardziej się cofa, tym bardziej zaczyna wierzyć, że jego miejsce rzeczywiście jest w cieniu. Tak rodzi się Kościół, który przeprasza za swoje istnienie.
A przecież Kościół, którego się wstydzimy, to ten sam Kościół, który przyniósł światu miłosierdzie, edukację, szpitale, kulturę, poezję, piękno. Ten sam Kościół, w którym codziennie dokonują się tysiące cichych aktów dobra: pojednań, przebaczeń, nawróceń, które nie trafią do mediów. Ten sam Kościół, który przez wieki uczył ludzi modlitwy, uczciwości i nadziei. Ten sam Kościół, który wychował rzesze świętych, pokazujących najpiękniejsze oblicze człowieczeństwa. Czy naprawdę mamy się tego wstydzić?
Kiedy świat mówi: „Wstydź się Kościoła”, odpowiadam w sercu: „Wstydzę się raczej tego, jak łatwo zapomnieliśmy, czym Kościół naprawdę jest.” Bo Kościół to nie instytucja, której trzeba bronić. To Ciało Chrystusa. To miejsce, gdzie grzesznik staje się świętym. To przestrzeń, w której człowiek może upaść i zostać podniesiony. Gdy klękam przy Ołtarzu, wiem, że nie jestem lepszy od nikogo. Wiem, że sam potrzebuję łaski. Ale wiem też, że właśnie w tym miejscu ta łaska się objawia. I dlatego nie mogę się go wstydzić.
Kocham Kościół nie dlatego, że jest bez skazy, ale dlatego, że w jego ranach rozpoznaję Rany Chrystusa. Kocham go za to, że przetrwał wszystkie ludzkie zdrady, słabości i głupoty. Kocham go, bo jest wierny mimo naszej niewierności. Kocham go, bo w nim wciąż bije serce Boga. Cicho, niezauważalnie, ale nieustannie.
Dotychczas, w moim jeszcze krótkim dziewięcioletnim kapłańskim życiu, widziałem w Kościele rzeczy, których wielu nigdy nie zrozumie. Widziałem ludzi, którzy płakali z wdzięczności po spowiedzi. Widziałem umierających, którzy z pokojem w oczach przyjmowali ostatnie namaszczenie. Widziałem małżonków, którzy po latach zdrad odnajdywali w sobie siłę do przebaczenia. Widziałem dzieci z pierwszą Komunią, których oczy mówiły więcej o Bogu niż niejedna teologiczna księga. Tego się nie da wyjaśnić. To się tylko widzi, gdy się kocha.
Nie wstydzę się Kościoła. Wstydziłbym się raczej, gdybym pozwolił, by świat zabił we mnie miłość do niego.
Wstydziłbym się, gdybym milczał, gdy plują na to, co święte. Wstydziłbym się, gdybym przestał wierzyć, że pośród wszystkich słabości, grzechów i pomyłek, Bóg wciąż przychodzi, działa, przemienia i zbawia.
Świat lubi mówić, że Kościół się kończy. Ale ja wiem, że to nieprawda. Wiem, bo codziennie widzę ludzi, którzy mimo wszystko wciąż przychodzą. Widzę tych, którzy klękają, spowiadają się, modlą, dziękują. Widzę, że w najciemniejszych czasach wiara nie znika, tylko dojrzewa. Bo może właśnie teraz, gdy wstyd jest największy, Bóg oczyszcza swój Kościół, by na nowo był Jego, a nie nasz.
Może właśnie w tym wstydzie jest ukryta nadzieja. Bo Kościół, który przestanie się wstydzić świata i nauczy się na nowo płakać nad sobą, stanie się znów wiarygodny. Nie triumfalny, ale prawdziwy. Nie wyniosły, ale święty. Może ten czas jest nam potrzebny, byśmy odkryli, że Kościół nie jest nasz, ale Boży. W tym tkwi jego siła, której nie odbiorą mu nasze słabości.
Ks. Tomasz Białoń.